Читать книгу Przestępca z zasadami. Biografia subiektywna - Philippe Jaenada - Страница 8
1
ОглавлениеBruno Sulak, przykładny żołnierz Legii Cudzoziemskiej, magik i gangster w tenisowym stroju, człowiek, który ukradł panterę, Bruno Sulak, wieczny uciekinier, urodził się w Sidi Bu-l-Abbas w Algierii 6 listopada 1955 roku o godzinie 15.10. Jego ojciec, Stanislas, urodził się dwadzieścia pięć lat wcześniej w Foug, niedaleko Toul, na wschodzie Francji. Jego dziadek zaś urodził się w Krakowie na początku roku 1900.
Dziadek był w Polsce policjantem, a w soboty i niedziele grywał na skrzypcach. Jako chłopski syn całkiem nieźle sobie poradził: wyrwał się ze wsi i wspinał się coraz wyżej po szczeblach kariery, by cieszyć się uznaniem, jaki dają mundur i muzyka; potem spotkał Ukrainkę, która uciekła ze swoich rodzinnych stron, gdy na te tereny wkroczyła Armia Czerwona, i urodziła mu dwójkę dzieci, syna i córkę. Jednak po dwóch latach wojny z bolszewicką Rosją i sześciu miesiącach złudnej demokracji Polska kojarzyła się z rajem tylko najbardziej żarliwym patriotom: gdziekolwiek indziej żyłoby się zapewne lepiej. Nic zatem dziwnego, że na początku lat dwudziestych małżonkowie z dwójką brzdąców wyruszyli do Francji, zabierając z sobą zaledwie kilka walizek, które postawili wreszcie niedaleko Tours, bo tam akurat kogoś znali. W walizce nie było munduru, bo nie można przecież być polskim policjantem na własny rachunek. Zresztą nie dano im wyboru drogi życiowej: mogli zostać robotnikami rolnymi albo niczym. Zgoda. Robotnik rolny, tak było lepiej. Pracy nie brakowało, bo podczas I wojny światowej większość francuskich chłopów posłużyła za mięso armatnie, miejscowi nawet z zadowoleniem ich przyjęli, więc w sumie mieli sporo szczęścia. Pracowali od piątej rano do dziesiątej wieczorem (tak jakby Pana Boga złapali za nogi), a że byli emigrantami, to protestować mogli tylko po cichu, i to nocą. Przy takiej harówce skrzypce bardzo szybko stały się męczącym luksusem, a smyczek ważył z tonę. Mundur i muzyka pozostały zatem w szufladzie przyjemnych wspomnień obok pożółkłej fotografii rodziców, którzy zostali w ojczyźnie, złamanego wiecznego pióra i starych kluczy, które nie wiadomo już, co otwierały. Odtąd ich życie było uprawianiem ziemi, w błocie i z karkiem schylonym od świtu do zmierzchu, tak więc znowu znaleźli się w punkcie wyjścia. Przeszłość zawsze nas dogoni, zwłaszcza gdy staramy się przed nią uciec.
Jednak dumny dziadek Sulak mimo wszystko trochę się od tego odciął. Za radą jednego ze swoich ziomków wyruszył do pracy w zakładach odlewniczych w Pont-à-Mousson, między Toul a Metzem, a tam pozwolono mu wykonywać trudny, ale zarazem szlachetny zawód hutnika. Daleko było wprawdzie temu zajęciu do finezji gry na skrzypcach, ale też i do roboty na kartoflisku. Wytapiać surówkę oznaczało również stawić czoło czemuś silniejszemu od niego, i to mu się podobało. To znaczy do pewnego stopnia. Tak czy inaczej, stał się ekspertem od potężnych spustów surówki, zrozumiał, że poświęci resztę życia wytapianiu żeliwa, znalazł więc niewielki dom w Foug, na skraju lasu, który dzisiaj stanowi część regionalnego parku przyrodniczego Lotaryngii, dom bardzo skromny i może niespecjalnie urokliwy, ale za to z ogródkiem, gdzie można było posadzić sałatę i warzywa (bo, cokolwiek by o tym mówić, ogródek zawsze się przyda). Sprowadził tam rodzinę, która miała rozrosnąć się wręcz spektakularnie: Ukrainki są bardzo płodne. Jego żona urodziła mu więc jedenaścioro dzieci, z których jedno zmarło zaraz po urodzeniu, a dwoje w wieku dorastania. Pozostałe w każdym razie wyrosły na krzepkich i dzielnych Polaków. Wśród nich była Marie, najstarsza siostra, która na zawsze miała pozostać dla braci muzą, światłem i madonną (zresztą później wyjdzie za mąż za Josepha), no i był również Stanislas.
Odkąd mógł utrzymać w ręku motykę, Stanislas, tak jak jego bracia i siostry, pomagał w ogródku warzywnym rodzicom (dla których „czas wolny” był pojęciem z gatunku science fiction). Nie podobało mu się to wcale bardziej niż jego ojcu, lecz cóż było robić. Pracowała cała rodzina. Żyli skromnie, ale każdego dnia jedli do syta, ojciec tylko na to pracował. Ich ubrania nie były ani zbyt dobrej jakości, ani modne, chociaż zawsze schludne i czyste, a matka pracowała wyłącznie po to właśnie. Była kobietą wielkiego serca i wielkiej odwagi, pierwsza wstawała rano, by przygotować śniadanie, a kiedy inni poszli już do roboty lub do szkoły, zabierała się do pracy w ogródku albo w domu, sprzątała, prała albo cerowała (z całą tą czeredą, można by rzec, właściwie sama prowadziła dyskretny jednoosobowy warsztat), kładła się wieczorem ostatnia, kiedy wszystko już posprzątała, aby następny dzień mógł zacząć się niczym niesplamiony, dziewiczy. Któregoś dnia, kiedy Stanislas kopał w ogródku, odnosząc wrażenie, że nie posuwa się w ogóle do przodu, i mając już tego wszystkiego powyżej uszu, wyprostował się i odwrócił do ojca. A ten, pewnie całkiem odruchowo, ustawił go jak należy:
– Patrz przed siebie, patrz na to, co zostało do zrobienia, a nigdy nie oglądaj się za siebie.
To pozornie błahe zdanie wypowiedziane znużonym i być może nieświadomie tęsknym głosem w niedzielne wiosenne popołudnie w Lotaryngii tuż przed wybuchem II wojny światowej miało towarzyszyć Stanislasowi przez całe życie, ale przede wszystkim miało ono w magiczny sposób przetrwać do następnego pokolenia i pokierować życiem jego syna Bruna – słynnego bandyty, nieuchwytnego złodzieja, który uprawiać będzie swój ogródek na własny sposób, tak naprawdę nigdy nie mając wyboru i będąc zmuszonym zawsze patrzeć wyłącznie przed siebie.
Kiedy miał piętnaście lat, już po wojnie i po ukończeniu szkoły, która zupełnie nie wzbudzała w nim emocji (za mało się działo), Stanislas schował swoje szkolne świadectwo i porzucił dalszą edukację. W naturalny sposób zatrudnił się w tej samej co ojciec hucie, gdzie skierowano go do produkcji klocków hamulcowych do lokomotyw. W ogóle mu się to nie podobało – nie tyle może nawet chodziło o same klocki do lokomotyw, bo właściwie nie miał nic przeciwko klockom do lokomotyw, ale nie znosił tego rodzaju wyczerpującej i monotonnej pracy, no i tej atmosfery, w której musiał spędzać całe dnie: traktowano go jednocześnie jak dzieciaka i Polaka (a więc jak kogoś, kim naprawdę był, chociaż uważał się już za człowieka niemal dorosłego i Francuza – w domu mówiono tylko po francusku, żeby się dostosować do otoczenia), jego szef był ponurym typem, zawziętym i zarozumiałym kurduplem, pełnym pogardy i pogardzanym, który mścił się za swoją szarą egzystencję, na kim tylko mógł. I wreszcie, jakby tego było mało, Stanislas nie zarabiał prawie nic, gdyż ze względu na wiek był opłacany gorzej od innych. Z jednej strony już wtedy się nudził, a z drugiej coraz bardziej się irytował. (Trzydzieści lat później jego syn będzie odczuwać dokładnie to samo, pracując za barem w knajpie na dworcu Saint-Charles w Marsylii, ponieważ swym dzieciom przekazuje się coś więcej niż tylko grupę krwi i kształt uszu). Jego ojciec, dawny policjant pogodzony z losem, starał się go uspokoić i przywołać do porządku:
– Od czegoś trzeba zacząć, takie jest życie.
Tyle że Stanislas Sulak nie bardzo miał ochotę na takie właśnie życie, co to, to nie. Skoro jego ojciec był teraz całkiem spętany (musiał wyżywić chmarę dzieci, więc nie mogło to nie wpływać na jego decyzje), postanowił, że niejako zamiast niego pieprznie tym wszystkim z hukiem. (Owszem, pewnie, że gdyby się żyło trzysta lat, byłby wtedy czas na naukę, na zrozumienie swoich słabości i popełnionych błędów, na wyciągnięcie odpowiednich wniosków, na zmianę drogi życiowej, i dziadek pewnie by to zrobił, gdyby miał przed sobą jeszcze dwieście sześćdziesiąt lat, ale niestety nie żyje się aż tak długo. Dzieci, jeśli są sprytne, mogą stać się przedłużeniem swych rodziców, tyle że w innej, bardziej rozwiniętej i przemyślanej formie). Po roku niepotrzebnych wysiłków i upokorzeń odszedł wreszcie od maszyny i skierował swe kroki do małego biura szefa, nie wiedząc jeszcze za dobrze, czy idzie tam, by zaprotestować, czy żeby powiadomić go o swoim odejściu. Wchodząc do biura, nie zdjął z głowy beretu. Ponury mruk wreszcie raczył podnieść wzrok i powitał go ostro:
– Jak się staje przed moim biurkiem, to się beret ściąga z głowy!
– Ach tak? No to ja ci zaraz odstawię to biurko.
I całkiem spokojnie Stanislas złapał oburącz metalowe biurko i walnął nim z całej siły o ścianę, po czym rozległ się jesienny szelest spadających kartek i zaraz potem Stanislas bez słowa, z godnością wyszedł z biura, nie rzucając na odchodnym czerwonemu z wściekłości szefowi jałmużny w postaci stymulującego trzaśnięcia drzwiami, by ten kurdupel nie mógł sobie pomyśleć, że racja jest po jego stronie. Od tej chwili Sulakowie nie pozwolą sobą pomiatać, ale unosić się będą zawsze z elegancją. W głębi duszy jego syn Bruno go za to podziwiał.