Читать книгу Przestępca z zasadami. Biografia subiektywna - Philippe Jaenada - Страница 9

2

Оглавление

Wysłuchawszy od ojca kilku stosownych i łagodnych wyrzutów, Stanislas zaczął się zastanawiać, co też będzie dalej robił. Wyruszenie gdzieś przed siebie pozostawało zawsze jednym z możliwych rozwiązań (tak właśnie pomyśleli sobie w Polsce jego rodzice), więc tuż przed siedemnastymi urodzinami udał się samotnie na południe, gdzie podobno miało być lepiej. Ale los dopadł go, zanim jeszcze wyruszył w drogę: ponieważ Polakom nie wolno było robić tego, co chcieli, i tam, gdzie chcieli, więc gdy opuszczał Lotaryngię, wydano mu kartę robotnika rolnego (przekleństwo) i kazano mu się z tego cieszyć. Kiedy dotarł do Salon-de-Provence, natychmiast zatrudnił się – bo cóż innego mu pozostawało – u miejscowego rolnika, który, jako że niespodzianki są raczej czymś rzadkim na tej ziemi, nie był szczególnie elastyczny, jeśli chodzi o godziny pracy, ani też nadmiernie hojny w kwestii wynagrodzenia. No i cóż? Ano jedziemy znowu z motyką! Oj, warto było jechać na drugi koniec Francji.

Pod pozorami wymuszonej uległości Stanislasa najbardziej ciągnęło do sportu, a w szczególności do boksu. Był szybki i dobrze zbudowany, ważył siedemdziesiąt sześć kilogramów, więc mógłby uchodzić za całkiem niezłego zawodnika wagi średniej. I właśnie dlatego, kiedy kilka miesięcy później usłyszał od kogoś o sali sportowej w Miramas, gdzie czekali na świeżą krew i pięści, natychmiast olał rolnika i udał się do sąsiedniego miasteczka, zabrawszy swoje oszczędności (dobrą stroną pracy, w której haruje się jak wół po piętnaście godzin dziennie, jest to, że nie ma ryzyka, iż przepuści się wszystko na rozrywki), zapisał się na boks i zaczął szukać jakiejkolwiek pracy, byleby tylko nie było to znowu kopanie kartofli. Ale pierwszy pracodawca, który nie spuścił go po brzytwie (tutaj wszyscy chętnie obnosili się ze swoją pogardą, podczas gdy w takiej Lotaryngii, no, może z wyjątkiem tego złośliwego buldoga z odlewni, większość ludzi raczej okazywała zrozumienie), podpowiedział mu uprzejmie, żeby zaszedł do merostwa, bo jest pewien problem. A tam jakiś zadowolony z siebie urzędnik, który zresztą przypominał tamtego buldoga, tyle że z ohydnym południowym akcentem (Stanislas marszczył nieświadomie czoło, starając się zrozumieć, co też on do niego mówi), pokazał mu, gdzie jego miejsce:

– Ma pan kartę robotnika rolnego, ma pan pracować w rolnictwie, więc wróci pan na wieś.

Stanislas Sulak poczuł wyraźnie, że jeszcze trochę i nie wytrzyma. Wyciągnął obie ręce w stronę śródziemnomorskiego władcy ludzkich losów i powiedział:

– A ja mam może wypisane na rękach, że jestem chłopem?

– Nie jest pan przecież Francuzem i mówi się panu wyraźnie, że ma pan pracować na roli, więc będzie pan uprawiał ziemię i jeszcze mi pan ładnie podziękuje.

A niech idą do diabła, tak będzie najprościej. Tym razem Stan niczego w biurze nie zniszczył, tylko ze stoickim spokojem wyszedł (chociaż jeszcze tu wróci pewnego dnia, już mniej spokojny, i powie dwa słowa temu porządnemu obywatelowi w ubraniu z tergalu). Nie wrócił już na wieś. Wykorzystał oszczędności, żeby poświęcić sześć następnych miesięcy na uprawianie boksu, dobrze sobie radził, lubił to, nie pracował, spacerował sobie, w ogóle to wiódł piękne życie na ulicach Miramas – i nie wiedząc o tym, ten beztroski chłopak na pewno przechodził obok domu, w którym kiedyś, ponad trzydzieści lat później, będzie się ukrywał jego syn.

Tyle że pieniądze, jak zresztą wszystko inne, wcześniej czy później się kończą, a nawet znacznie szybciej. Bez grosza przy duszy i bez żadnej nadziei na pracę poza wiejską katorgą, brukwią i całą resztą, zrobił to, co zrobiłby w jego sytuacji każdy sportowiec amator będący emigrantem, którego nie pociągały ani rozbój, ani kariera żigolaka, ani żebractwo czy sutanna: zgłosił się w Marsylii do Legii Cudzoziemskiej. Ale i tam pech go nie opuścił, a w każdym razie nie od razu, bo nie przyjęli go zbyt ciepło. Gdy tylko się pojawił, od razu zaczęli go podejrzewać jako Polaka, że pewnie przysłali go komuniści, żeby narobił trochę zamętu. No cóż, zdecydowanie bycie Polakiem nie było zbyt praktyczne. Próbował wprawdzie im tłumaczyć, że nawet nie zna polskiego, ale to ich za bardzo nie interesowało. Okropny cham, który miał rozpatrzyć jego kandydaturę, w niczym nie przypominał, przynajmniej z wyglądu, tych dwóch ujadających kundli z odlewni i z merostwa. A co gorsza, nie wyrażał swoich myśli wyłącznie za pomocą słów – w biurze, gdzie odbywał się nabór. Wychodząc z założenia, że lepiej zapobiegać, niż leczyć, zaczął bić Stanislasa, wyzywając go od parszywych komuchów i śląc naprawdę niecenzuralne teksty pod jego adresem. Stanislas nie mógł mu oczywiście oddać, bo nie był na przyjaznym mu terytorium, a legioniści to nie aniołki, zwłaszcza gdy się ich zdenerwuje. Ale miał też za sobą dzieciństwo spędzone na wschodzie Francji, no i tych sześć miesięcy boksu, więc przyjmował ciosy bez zmrużenia oka i czekał tylko, aż się to skończy: stał dwadzieścia centymetrów od ściany i nie dotknął jej głową ani razu. A to sprawiało, że napastnik był coraz bardziej rozjuszony i wściekły z bezsilności. Ciosy padały jak w Gravelotte, które jest położone całkiem blisko huty w Pont-à-Mousson (Stanislas czuł się więc prawie jak u siebie w domu, a ten głupi palant mógł sobie dalej w niego walić i walić).

Bicie wreszcie się skończyło z braku reakcji ofiary, poobijanego ciała, któremu w głowie kołatała się już tylko jedna myśl: „Ci goście są kompletnie porąbani”. Zrozumiał, że Legia Cudzoziemska nie jest dla niego. Zgłosił się do nich, nic złego nie zrobił, a oni masakrują mu twarz. Ci goście są nienormalni. Późnym popołudniem wypatrzył okno wychodzące na ulicę i pomyślał sobie, że właśnie przez nie ucieknie najbliższej nocy, a najpóźniej następnego dnia. Jednak w nocy wyczuł (instynkt Polaka w niebezpieczeństwie), że nierozważnie byłoby szwendać się po tych ciemnych korytarzach, a nazajutrz rano, kiedy na apelu odpowiedział „obecny”, gdy wywołano jego nazwisko, wysłano go od razu do biura, gdzie czekały już na niego papiery do podpisania. Podpisał, nie mając odwagi rzucić się do ucieczki. Siedem razy złożył podpis na dole każdej z siedmiu stron. Potem pomyślał sobie: „Skoro podpisałem, muszę teraz to uszanować”. Tak więc zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej.

Nigdy nie wiemy, rzecz jasna, jakie będą konsekwencje naszych czynów, ale z perspektywy czasu możemy z całą pewnością stwierdzić, że tych siedem podpisów Stanislasa, który wtedy pomyślał sobie po prostu, że wpakował się w niezłą kabałę, wytyczyło z góry w najdrobniejszych szczegółach krótki żywot Bruna Sulaka.

Przestępca z zasadami. Biografia subiektywna

Подняться наверх