Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 11

ODNALEZIONA ZGUBA

Оглавление

Wyszli we trójkę na kanał Borgo i zamknęli za sobą bramkę Maison Morice Moreau. Od laguny podniósł się silny wiatr, przynosząc zapachy z wyspy Giudecca i rozrzucając kartki papieru, które tańczyły w powietrzu jak duszki.

Tommi wyprzedzał o dwa kroki Anitę i jej mamę zadowolony, że uszedł cało z tego dziwnego domu, który tak go przerażał.

W Anicie natomiast ten dom nie wzbudzał żadnego strachu. Wydawał się jej tworem o ściśle określonej osobowości: sześć kominów wyglądało jak kosmyki rozczochranych włosów, balkon – jak uśmiechnięte usta, dwie piwnice po bokach bramy, jak okrągłe policzki bezczelnej twarzy.

– Tommi mi opowiadał, że stary właściciel domu powiesił się na ostatnim piętrze – odezwała się ni stąd ni zowąd Anita, idąc za biegiem swoich myśli.

– Anito! – zaprotestował chłopiec, znowu zaczerwieniony z zakłopotania. – Nieprawda!

– Tak powiedziałeś! – Anita odczekała, aż mama założy ostatnią kłódkę na łańcuch zamykający furtkę, po czym spytała ją, czy to prawda.

– Zupełnie nie. To bzdury! – roześmiała się mama, podchodząc do dzieci. – Kto ci to naopowiadał, Tommi?

– Tak mówią.

– Więc się nie powiesił? – dopytywała dziewczynka.

Jej matka gwałtownie pokręciła głową. – Coś takiego! Morice Moreau zmarł ze starości we własnym domu, jak o tym marzył. – Zatrzymała się na moment, żeby pokazać białe ozdóbki wokół mansardy. – Zmarł tam, w swojej pracowni, wypiwszy ostatnią filiżankę gorącej herbaty. Powiadają, że jego ostatnie zdanie brzmiało „widziałem zbyt wiele piękna”.

– Tommi mówi, że ten dom przynosi pecha.

– Anito! – zaprotestował ponownie chłopiec. Zupełnie nie był oswojony z myślą, że można tak spokojnie zawierzyć osobie dorosłej. Do tego własnej matce! Dla niego to było nie do pomyślenia.

– Naprawdę tak powiedziałeś?

– Nie, proszę pani – spróbował się bronić Tommi. – Ale w Dorsoduro... zanim wy tu przyjechaliście, oczywiście... wszyscy nas zawsze przestrzegali, żeby nie bawić się w Domu Bazgrołów. Znaczy, rozumie pani... przed tym domem.

– Wobec czego wy... – roześmiała się mama Anity – jak sądzę, właśnie tam chodziliście się bawić?

– Coś w tym rodzaju... tak – przyznał chłopiec, gładząc ręką swoją kasztanową czuprynę. – To był rodzaj... próby odwagi. Trzeba było wrzucić piłkę na dziedziniec Domu Bazgrołów i potem... zabrać ją stamtąd. Ale tak, żeby... znaczy... żeby małpa... – speszony chłopiec zamilkł.

– Jaka małpa?

– Tego... no... my myśleliśmy, że tam mieszka... małpa.

Tym razem to Anita się roześmiała. – Małpa? W Wenecji? Piękna historia!

– To akurat jest prawdą – powiedziała mama.

Tommi wybałuszył oczy.

– Morice Moreau rzeczywiście miał małpę, kiedy się tu sprowadził. To był magot z Gibraltaru, do którego był bardzo przywiązany, do tego stopnia, że go wymalował na ścianie.

– Nie wiedziałam – powiedziała Anita. – Gdzie?

– Akurat właśnie tam, gdzie teraz odnawiam freski. Ale nie koniec na tym: kiedy malarz zmarł w swoim fotelu, to właśnie małpa zawiadomiła o tym sąsiadów...

– Co za historia – szepnął Tommi.

– A co się potem stało z małpą? – spytała Anita.

Pani Bloom wzruszyła ramionami. – Kto to wie? Ktoś mówił, że to właśnie ona, jak została sama, wywołała pożar, który strawił część ostatniego piętra.

– O kurczę! – zawołała dziewczynka i nagle przystanęła. Plecaczek! Spojrzała na matkę, sprawdzając, czy ta nie zabrała go ze sobą.

– Więc to prawda, że wybuchł pożar?

– I to jaki! Całe szczęście, że.... – pani Bloom poczuła, że ktoś ją szarpie za rękaw. – Anito, co się dzieje?

– Potrzebuję kluczy. Zapomniałam plecaka.

– A potrzebny ci?

– Mam w nim zadania na jutro.

Zawrócili wszyscy troje. Rząd małych domów, stojących ciasno koło siebie tonął teraz w cieniu. Niebo było w kolorze liliowym obwiedzione pierwszą szarością nocy. Rysował się na nim biały sierp księżyca w trzeciej kwadrze.

– Chcę iść do domu, kochanie – westchnęła pani Bloom.

– To ja sama wrócę po plecak.

– Nie poradzisz sobie z kłódkami.

– Ależ poradzę.

– Mogę ci zaufać?

Anita wyciągnęła rękę i skinęła głową. – Pewno! Polecę pędem, będę w domu jeszcze przed tobą.

Klucze powędrowały z kieszeni pani Bloom do ręki córki.

– Uważaj na schodach. Nie ma światła.

Anita rzuciła okiem na Tommiego, który jednak dał jej dyskretnie znak głową, że nie pójdzie.

Dziewczynka pożegnała go i wróciła sama do Domu Bazgrołów. Pobiegła. Nie odwróciła się ani razu.

A kiedy zaczęła szukać właściwego klucza, żeby otworzyć kłódki, zauważyła, że ma serce w gardle i to wcale nie z powodu biegu. Była to mieszanina sprzecznych emocji, w tym także i strachu. Czuła, że miało się wydarzyć coś ważnego. Coś, o czym jeszcze nie wiedziała.

Sam dom wydawał się jej dziwnie znajomy.

Kłódka oparła się o kamienne obramowanie bramy i dała się cichutko otworzyć.

Anita wślizgnęła się w zimny mrok schodów. Bez małego radia mamy dom Morice’a Moreau wydawał się większy. Było tak, jakby noc go powiększyła.

Przez okienko w holu Anita zobaczyła studnię. I nie mogła jakoś odrzucić myśli o czymś przerażającym. Potem przekonała samą siebie, że to tylko jakieś głupstwa i już nie myśląc o nich, zaczęła wchodzić po schodach. Schody były wąskie. Stopnie niskie – za niskie, żeby iść po jednym, ale za wysokie, żeby przeskakiwać po dwa – zmuszały ją do niewygodnego człapania. Dziewczynka nie pozwoliła sobie na spoglądanie na namalowane na ścianie twarze ani na wielkie węże, które wydawały się oplatać swymi splotami okna pierwszego piętra. Zresztą nie były to wcale prawdziwe węże, były to postacie mitologiczne, jak jej wyjaśniła mama. Syreny. Scylla i Charybda. Nawiązywały do podróży Argonautów ich pierwszym okrętem. Święty dąb, którego listowie potrafiło przemawiać...

Tak, z pewnością kiedyś się temu wszystkiemu przyjrzy, ale innym razem.

Anita pędem przebiegła przez pierwsze piętro, na którym wszystkie pokoje były pozamykane i bez tchu wbiegła na piętro drugie, to z rusztowaniami.

O ile pierwsze piętro było raczej niskie, o tyle drugie miało niesłychanie wysokie sufity, co najmniej trzy i pół metra. Jej mama ustawiła rusztowania w dużym salonie, którego okna z jednej strony wychodziły na ogród, z drugiej – na kanał Borgo. To był największy pokój w całym domu. Anita wysiliła wzrok, żeby zobaczyć coś w ciemności. Na szczęście plecak leżał ciągle tam, gdzie go zostawiła, obok drzwi do salonu.

Rusztowania wyglądały jak żelazny gigant. Pędzle, wiadra z wodą, łopatki, słoiki z gipsem – tyle tu tego stało.

Anita chwyciła plecak i właśnie miała zacząć schodzić po schodach.

Ale w tej samej chwili, w której się obróciła, żeby zejść, wydało się jej, że coś posłyszała.

Coś...

Ale nawet...

Bardziej niż...

Miauczenie?

– Mioli? – spytała cichutko.

Pozostała nieruchoma na podeście drugiego piętra. Nasłuchiwała. Dom francuskiego malarza oddychał cicho, chwytając ostatnie blaski dnia. Słabe smugi światła przenikały między ciemnymi belkami. Tam, gdzie sięgały ścian, malowidła jakby nabierały życia.

Dziewczynka przymknęła oczy i zabroniła sobie fantazjować. Rzeczywistość była o wiele prostsza: znajdowała się na drugim piętrze starego domu, który należał do malarza w poprzednim stuleciu. Malarza, który już dawno nie żył i który...

Potem znowu to usłyszała.

I znowu jakiś rumor.

Otworzyła szeroko oczy i wtedy wydało się jej, że coś otarło się o jej nogi.

– Och! – krzyknęła przerażona, podnosząc rękę do ust. Co to było?

Małpa? Magot z Gibraltaru?

Ale w tym domu nie było małp. Już nie. Upłynęło zbyt wiele lat. Wenecja. Dom w trakcie konserwacji. Z wieloma wspaniałymi freskami na ścianach.

A jednak przed nią były tylko wydłużone głowy dziwnych zwierząt z pazurami, zwierząt wspinających się po gałęziach drzewa z korzeniami zawieszonymi w próżni.

Skrzyp, skrzyp – zaskrzypiało stare drewno nad jej głową. A wtórowało temu bez wątpienia jakieś miauczenie. Anita spojrzała do góry, gdzie schody dochodziły do złocistego sufitu pękniętego pośrodku. To stamtąd dochodziły dziwne dźwięki.

Skrzyp, skrzyp.

Małe kroczki po drewnianej podłodze.

– Głupi kot... szepnęła dziewczynka, przygryzając wargę. – Tylko mi nie mów, że tam wlazłeś!

Tam była pracownia malarza. Miejsce, w którym zmarł po wypiciu ostatniej filiżanki herbaty. Pracownia, która się spaliła. Za mansardą, pod sześcioma krętymi kominami.

Mama ją uprzedzała: rzeczywiście, w domu Morice’a nie było żadnego światła. Dosłownie żadnego.

Anita oparła rękę na poręczy, weszła na pierwszy stopień i spojrzała w górę. Zobaczyła tylko ciemność ze złotymi promieniami.

Skrzyp, skrzyp.

Serce zaczęło jej bić coraz mocniej i coraz szybciej.

Weszła po schodach.

Stopień po stopniu, nie puszczając poręczy. Patrzyła w górę, nigdy w dół. Kiedy doszła prawie do końca schodów, kot zamiauczał po raz trzeci i Anita przemówiła do niego.

Poczuła, że całkiem zaschło jej w ustach. Doszła po cichutku do podestu na półpiętrze, gdzie schody zakręcały i mimo ciemności, dostrzegła koślawe drzwi, które odgradzały najwyżej położony pokój w Domu Bazgrołów.

Wątłe światło, ostatnie światło dnia, sączyło się z zewnątrz przez jakieś nadpalone belki zrujnowanego stropu i pozwalało dostrzec łańcuch i kłódeczkę na drzwiach do pokoju.

Kot musiał być za tymi drzwiami. Teraz Anita mogła słyszeć, jak drapał drzwi.

Zatrzymała się, żeby sprawdzić, czy ma klucze.

I znowu zaczęła wchodzić po schodach.

Ręce jej drżały, a serce waliło tak mocno, że aż dźwięczało w uszach.

Ostatnie stopnie były najtrudniejsze do przejścia. Nie wiadomo, dlaczego przemknęła jej myśl, że to nie Mioli drapał do drzwi. I jak zawsze, kiedy coś sobie wbiła do głowy, nie mogła się teraz od tego uwolnić.

Kiedy dotarła do drzwi, zawołała kota. Mioli zaczął cichutko miauczeć.

Anita uspokoiła się. – Mioli! Jak ty tutaj wlazłeś, za te drzwi?

Przez szczelinę w drzwiach dziewczynka zobaczyła biało-czarne futerko. Mioli wiercił się to w przód, to w tył.

– Nie martw się – uspokajała go. – To ja. Przyszłam po ciebie. Zaraz cię stąd wypuszczę, pozwól mi tylko znaleźć właściwy klucz i zaraz wracamy do domu.

Jasne, do domu, powtarzała w myśli, nie oglądając się za siebie. Teraz wyobrażała sobie, że coś jest za nią. Czuła to. To coś płynęło od malowideł na ścianie. Ale się nie obejrzała. Odszukała klucz, spróbowała otworzyć drzwi.

Nie pasuje.

Drugi też nie pasował.

I następny też nie.

Tymczasem Mioli miauczał coraz głośniej. Anita ciągle próbowała klucze i ciągle nie dawała rady otworzyć. I słyszała za sobą coś, co chichotało.

– Do licha! – wykrzyknęła rozzłoszczona.

Zirytowana kopnęła drzwi z całej siły, aż odgłos poszedł po schodach i powrócił echem.

Dziewczynka wzięła głęboki oddech. Z drugiej strony drzwi Mioli uspokoił się. Resztka dziennego światła teraz już całkiem się rozpłynęła. Zrobiło się zupełnie ciemno.

Anita nakryła sobie uszy rękami. Nie obróciła się. Wsłuchiwała się w odgłosy pustki, która dźwięczała jej w dłoniach, jak w muszlach.

Kiedy się trochę uspokoiła, posłyszała, że ktoś wchodzi po schodach.

I to nie była jakaś fantazja.

O, nie.

To były kroki na stopniach. Anita poczuła gęsią skórkę. Zdrętwiała. Kroki na stopniach. Kto to mógł być?

Zmusiła się do pohamowania wyobraźni i czekała w ciszy z czołem opartym o drzwi, czekała, aż kroki umilkną.

Kroki. Kroki. Kroki.

Bez zatrzymywania.

Więc się obróciła. Nie było nikogo. Przesunęła się aż do poręczy i spojrzała w dół.

Zobaczyła ciemną sylwetkę. Ktoś wchodził pod górę. Po chwili rozpoznała swego przyjaciela i odetchnęła z ulgą. – Tommi!

– Anita! – odpowiedział chłopiec. – Co się dzieje? Co to za hałasy?

„Kopnięte drzwi” – pomyślała. Potem znowu zamknęła oczy. To był tylko Tommi. Tylko jej przyjaciel Tommi, jedyny jej przyjaciel w Wenecji. Żaden duch, rycerz czy podróżnik przybyły z przeszłości. Żadna małpa. Tylko Tommi. Stał w głębi schodów, straszliwie zadyszany.

– A ty co tu robisz? – spytała go.

– Nie wracałaś tak długo, więc pomyślałem, że pójdę zobaczę.

– Jest tu, za drzwiami.

– Jest za drzwiami... co?

– Mioli. Słyszałam jego miauczenie.

Tommi wszedł jeszcze kilka stopni wyżej, idąc po dwa na raz. – No to go zabierzmy. I to szybko. Tu nic nie widać.

– Kiedy drzwi są zamknięte. – Anita przekazała chłopcu pęk kluczy.

Tommi użył swej latarki, żeby zobaczyć kłódeczkę, popróbował dwa razy i zamek puścił. Chłopiec poluzował łańcuch na tyle, żeby uchylić drzwi i umożliwić prześlizgnięcie się przerażonemu biało-czarnemu kociakowi.

– Więc jesteś! – zawołała, śmiejąc się, Anita.

Mioli wskoczył jej na podołek, szukając bezpiecznego schronienia.

Tommi trzymał jeszcze jedną rękę opartą o drzwi. Unikał spojrzenia w głąb pokoju, cokolwiek by tam było za tymi drzwiami. Zaciągnął na nowo łańcuch i zamknął kłódeczkę.

Minutę później byli na zewnątrz, na rześkim wieczornym powietrzu i wędrowali wzdłuż kanału Borgo.

Wszędzie wokół zapalały się właśnie światła.

Ulysses Moore.

Подняться наверх