Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 13

FRANCUSKI MALARZ

Оглавление

– Co to był za człowiek? – spytała Anita mamę tego samego wieczoru.

Spała razem z mamą w jednym pokoju. W tym samym łożu, choć tata wcale tego nie pochwalał. Łoże było ogromne, miało trzy potężne wełniane materace ułożone jeden na drugim. Trzeba się było na nie wspinać po czymś w rodzaju drabinki. Ale jak się już było na górze, w pościeli czuło się taki komfort, że rano nie chciało się stamtąd wychodzić.

– Co to był za człowiek... kto taki? – spytała pani Bloom, opuszczając książkę. Czytała do późna w noc zawsze tę samą książkę.

„Może to książka, która nie ma końca?” – pomyślała dziewczynka.

Obróciła się na poduszce i spojrzała na matkę.

Jej twarz pięknie oświetlało przytłumione światło nocnej lampy, a włosy pachniały szamponem. Zauszniki od okularów wyglądały jak złote laseczki.

– Wyglądasz jak Virginia Woolf – odezwała się Anita.

Mama roześmiała się i odłożyła na bok otwartą książkę. – Myślę, że powinnaś już spać.

– Nie chce mi się spać.

Pani Bloom sięgnęła po książkę, wsunęła zakładkę w odpowiednie miejsce i obróciła się, by zgasić światło na nocnym stoliku. – Zadałaś mi pytanie. O kogo ci chodziło?

– O francuskiego malarza.

– Morice’a Moreau?

– Właśnie. Co to był za człowiek?

Klik – światło zgasło.

Pokój w jednej niemal chwili pogrążył się w ciemności. Kiedy tylko oczy Anity oswoiły się z nią, dziewczynka zaczęła rozróżniać zarysy przedmiotów w szaromlecznym świetle wpadającym przez okno.

Spały zawsze przy otwartych okiennicach.

– Był osobą bardzo oryginalną, człowiekiem nietypowym – odparła mama, podciągając sobie kołdrę pod brodę. – Ilustrował książki dla młodzieży.

– Naprawdę? Jaki rodzaj książek dla młodzieży?

– Przede wszystkim książki podróżnicze. W rodzaju Podróży Guliwera; znasz to?

– Te z wyspą liliputów i z wyspą olbrzymów?

– Właśnie. Poza tym ilustrował też podróże kawalera Mandeville’a i Opisanie świata Marca Polo.

– Podróżnika weneckiego, który dotarł do Chin...

– Świetnie.

– Tommi pokazał mi jego dom – powiedziała Anita, opadając na poduszki. Ale powiedział też, że to nie jest jego prawdziwy dom.

– Mała różnica, czy prawdziwy, czy nie – odparła matka. – Najważniejsze, jak się na niego patrzy. Jeśli dla nas jest prawdziwy... wówczas jest nim i reszta jest mało ważna.

– Ale Tommi mówi...

– Widzę, że Tommi ma mnóstwo do powiedzenia – roześmiała się mama.

Anita zrozumiała intencję i też się roześmiała. Potem, przez chwilę obie milczały.

– Naprawdę miał małpę?

– Anitko... spróbuj już zasnąć.

– Ale to prawda czy nie?

– Prawda. Miał małpę. Przywiózł ją sobie, wracając z Afryki, kiedy przekraczał Cieśninę Gibraltarską.

– To on był w Afryce?

– I w wielu innych miejscach. Był wielkim podróżnikiem.

– I namalował wszystkie te miejsca, w których był?

– Coś w tym rodzaju – ziewnęła pani Bloom – Powiedzmy, że namalował tylko te rzeczy, które mu się podobały, nie zwracając uwagi na to, czy i gdzie je widział.

– Ale ty wiesz, gdzie był, a gdzie nie?

– Daj mi popracować ze dwa miesiące, a przywrócę tym freskom ich prawdziwe kolory i wtedy może to odkryję. A teraz... dobranoc.

– Dobranoc.

Upłynęło trochę czasu.

– Mamo? – spytała cichutko dziewczynka.

– Co?

– A pokażesz mi jutro, gdzie jest ta małpa?

– Anitko...

– Powiedziałaś, że ją namalował. Pokażesz mi, gdzie?

– Czy nie mogłabyś już wreszcie spać?

– Mamo, proszę...

– Anito, posłuchaj, jest prawie północ. Jutro rano musisz wstać i iść do szkoły.

– Chciałabym tylko zobaczyć mordkę tej małpy!

– Nie możesz. Jest na suficie.

– Wejdę z tobą na rusztowanie.

– Twój ojciec mnie...

– Ale mamo!

– Och... No dobrze...

– Obiecaj!

– Obiecuję.

I Anita wreszcie usnęła.

Następnego ranka dziewczynka dosłownie wyfrunęła z domu.

Wróciła ze szkoły podniecona oczekiwaniem. W domu znalazła przygotowany obiad, tylko do podgrzania, wraz z całą masą karteczek od mamy z instrukcjami, co i jak należy zrobić. Zignorowała te wskazówki i żeby zjeść jak najszybciej, połknęła wszystko na zimno. Sprawdziła w dzienniczku, jakie ma na jutro zadania, wybrała odpowiednie książki i zeszyty i wrzuciła je do plecaka.

– Jesteś gotowy do wyjścia? – spytała Miolego, który wspiął się na lodówkę, żeby patrzeć na świat z wysoka.

Dziewczynka zdjęła kotka i wsunęła do kieszeni wiatrówki, gdzie Mioli obrócił się dokoła ogonka i wygodnie ułożył tak, że sterczały mu tylko dwie łapki i pyszczek.

– Idziemy!

Wybiegła z domu na ulicę, przeszła przez mostek, weszła na fondamenta di Borgo i przebiegła je prawie całe biegiem z Miolim, który trzymał się kurczowo krawędzi kieszeni.

W jasnym świetle wczesnego popołudnia, przy zaludnionych gęsto nabrzeżach kanału i łodziach towarowych na wodzie, załadowanych jarzynami z ogrodów warzywnych na wyspie Giudecca, Dom Bazgrołów nie miał w sobie nic przerażającego. Ot, stary wenecki dom z dachem ponad białymi szczytami ścian, dom z wszelkimi oznakami starości. Pani Bloom otworzyła w nim wszystkie okiennice.

Anita wbiegła na klatkę schodową zalaną obficie słońcem. Słońce wpadało tu przez otwarte na oścież okna, rzucając na posadzkę szerokie smugi z wirującymi w nich pyłkami kurzu. Dziewczynka wybiegła z drugiej strony wyjściem do ogródka i przeszła pod pergolą z glicynii, rzucając plecak przy stoliku.

Mioli wyskoczył z kieszeni.

– I pamiętaj, że masz być grzeczny! – przykazała mu Anita. – Zrozumiałeś? Nie mam zamiaru znowu cię szukać po całym mieście jak wczoraj!

Kociak podniósł pyszczek i zaczął wylizywać sobie sierść. Dziewczynka uznała ten gest za przytaknięcie.

– Lepiej dla ciebie – dodała, zanim się obróciła i pobiegła tą samą drogą na poszukiwanie mamy.

Wystarczyła jej muzyka z małego radia, żeby trafić do dużego salonu na drugim piętrze.

– Cześć! – pozdrowiła mamę.

Konserwatorka siedziała na szczycie rusztowania zajęta okładaniem belki pod sufitem taśmą klejącą.

– Cześć! – odpowiedziała z góry. Po czym ciężko westchnęła, przyklękając na rusztowaniu.

– Gdyby twój ojciec wiedział, na co ci pozwalam...

– A co?

Mama wskazała Anicie jeden z żelaznych słupków, na którym wspierała się cała konstrukcja. – Widzisz go? Jest rowkowany. Użyj tych wgłębień jak stopni i wejdź po nich na górę. Ale uważaj.

Dziewczynka natychmiast usłuchała i zaczęła się żwawo wspinać. Rusztowanie zakołysało się gwałtownie.

– Powoli!

Anita wdrapała się zwinnie i dołączyła do mamy.

– Moja małpeczka... – zażartowała mama, mierzwiąc córce włosy. – Teraz uważaj. Jeżeli masz zawroty głowy, to chodź na czworakach.

– Dobrze.

– I nade wszystko... nie wywróć mi wiadra z farbą samoregenerującą. Już bym wolała, żebyś to ty się wywróciła.

Anita pokazała język. Wiedziała, że mama tylko tak żartuje, lubiła te jej żarty. To były żarty osób dorosłych.

W każdym razie była uszczęśliwiona.

– Gdzie ona jest? – spytała od razu.

Mama bardzo ostrożnie przeszła na sam kraniec rusztowania, w stronę narożnika salonu. – Dokładnie tu – powiedziała, schylając się, by podnieść lampę.

Rzuciła na ścianę jaśniuteńki krąg światła. W kręgu ukazała się małpa o żywych oczkach, krótkiej i rudawej sierści, gęstych brwiach i chytrym wyrazie mordki.

– Kurczę... – wyszeptała dziewczynka.

„Dziwnie” – pomyślała, ale tak właśnie ją sobie wyobraziła. Zwierzę, unieruchomione na zawsze pędzlem swego pana, miało mordkę impertynencką i ciekawską, ale była w niej przy tym ukryta mądrość. Anita określiłaby ją jako odważną.

– Przedstawiam ci Ptolemeusza – odezwała się mama, zbliżając palec do karteczki namalowanej nad okrągłą głową zwierzęcia.

Anita się roześmiała. – Dość dziwne imię jak na małpę.

– To imię podróżnika – ciągnęła mama. – Ptolemeusz był greckim uczonym, jednym z pierwszych, którzy próbowali określić kształt Ziemi, mórz i kontynentów. Narysował mapę wprawdzie pełną błędów, ale przez długie wieki jego wyobrażenie przyjmowano za rzeczywistość.

Anita spróbowała dotknąć ściany, ale mama ją powstrzymała. – Nie wolno dotykać. Każdy odcisk palca na fresku pozostawia tłusty ślad właściciela, nie do usunięcia.

Dziewczynka otworzyła buzię, żeby zaprotestować, ale mama ją uprzedziła: – Nawet, jeśli myłaś ręce.

Anita zrezygnowała. – Dlaczego namalował ją w taki sposób, twoim zdaniem?

– Nie mam pojęcia.

– Co ona robi z tymi uniesionymi łapami?

– Uznałabym, że podtrzymuje sufit.

Anita pokręciła głową. – Nie. Łapy są za daleko od belki. Robi... robi coś innego.

Wbiła wzrok w impertynenckie oczy małpy, próbując odkryć sekret jej spojrzenia. – Powiedziałabym, że... jest zadowolona, nie uważasz?

– Może – zgodziła się mama.

– Podtrzymuje łapami coś, czego nie ma – ciągnęła dziewczynka. – Więc coś lekkiego. Albo... czeka na coś do przytrzymania nad sobą.

Mama wzruszyła ramionami. – Nie wiem, co ci na to powiedzieć. Ale może masz przyszłość jako krytyk sztuki. – Zgasiła lampę. – W każdym razie... chciałaś zobaczyć małpę i to jest właśnie ta małpa. A teraz, z łaski swojej, zabierz się, moja panno, do odrabiania lekcji.

Anita skinęła głową.

– Żeby zejść... – zaczęła mama, ale dziewczynka była szybsza niż jej słowa.

Dotarła do przeciwległego brzegu rusztowania i zaczęła się zręcznie spuszczać, trzymając obiema rękami słupek podtrzymujący rusztowanie.

– Cześć mamo! Dzięki! – zawołała z dołu. I zanim znikła, dodała: – Tobie też cześć, Ptolemeuszu!

Anita zbiegła prędko po schodach zalanych potokami światła. Freski Morice’a Moreau wyglądały jak żywe. Zaledwie dotarła do pergoli, zorientowała się, że kota przy niej nie ma.

– No nie! – krzyknęła.

Ale tym razem przynajmniej zdołała dostrzec biały koniuszek ogonka Miolego, który znikał za murem domu.

Tak jak to sobie wyobrażała, kot po pergoli wspiął się na mur, ale stamtąd nie czmychnął do ogrodu sąsiadów, lecz po rynnie zaczął się wspinać w stronę dachu.

Na szczycie rynny Mioli wślizgnął się w jakiś otwór i zniknął w tym samym pokoju, w którym Anita odnalazła go poprzedniego wieczoru.

– Ach, więc odkryłam twoje drogi! – burknęła dziewczynka.

W głębi schodów leżała torebka jej mamy.

Anita upewniła się, że mama nie widzi i otworzyła torebkę. Zrobiła to, chociaż nie lubiła grzebać w maminych rzeczach bez pozwolenia. Znalazła pęk kluczy i weszła po schodach aż do koślawych drzwi poddasza. Otworzyła kłódkę za pierwszym razem.

Była tym aż przestraszona.

Nacisnęła lekko drzwi i przez szczelinę zobaczyła pusty pokój, z wielkimi płachtami plastiku rozłożonymi na podłodze dla ochrony przed deszczem.

Weszła.

Pozostało doprawdy niewiele z pracowni Morice’a Moreau. Taras wąski i długi, z którego widać było płaską linię laguny i zarysy domów na wyspie della Giudecca.

Mioli, skulony na dachu, w oślepiającym słońcu wyglądał jak sfinks egipski. Kiedy zauważył swoją panią, zaczął poruszać lekko ogonkiem, nic więcej.

Anita zabrała go, stąpając ostrożnie po plastikowych płachtach. Belki były zaczernione od ognia, ściany brudne od sadzy, podłoga z desek w wielu miejscach zniszczona. Wszędzie pióra gołębi. I odór myszy.

I malowidła.

Na ścianach, których nie dosięgnął ogień, widniały freski, pokryte ciemnym nalotem Nie bacząc na zakazy mamy, Anita dotknęła ich powierzchni.

Były ciepłe.

Kiedy oderwała rękę, na ścianie pozostał ślad jej palca. A ona miała czarną opuszkę. Znowu przejechała palcem po ścianie. I potem znowu, po raz trzeci, usuwając trochę tego ciemnego osadu.

Uśmiechnęła się.

Za ostatnim dotykiem odkryła parę dobrze znajomych oczu.

– Ptolemeusz... – szepnęła.

Przyklękła na plastiku przed ścianą i zabrała się ostrożnie do pracy, wydobywając na światło dnia drugi portret małpy. Mioli posyłał jej od czasu do czasu senne spojrzenie.

Drugi Ptolemeusz był zdecydowanie inny od tego, którego widziała niżej. Tamten trzymał obie łapy uniesione, żeby podtrzymywać belkę w dachu, podczas gdy ten skakał po ziemi. Tamten był mądry i powściągliwy, ten zaś – szalony, prawie rozzłoszczony.

Anita długo mu się przyglądała, zapytując się w myśli, co on tak naprawdę robi? Dlaczego Morice przedstawił go w tych dwóch dziwnych pozach?

– Może są jeszcze inne... – przyszło jej na myśl i rozejrzała się dokoła. Ale jakoś nie widziała nigdzie innych małp. Nachyliła się więc znowu nad malowidłem.

– Co masz mi do powiedzenia? – spytała na głos, unosząc ostrożnie plastikową płachtę chroniącą podłogę.

Pod płachtą drewno było czarne i zniszczone. Nadpalone.

Stare nieregularne deski, które dalej ginęły pod płachtami plastiku.

Powinna zawołać Tommiego i wszystko mu opowiedzieć. Tommi uwielbiał takie historie, podczas gdy ona...

Anita oparła ręce na podłodze przy ścianie, gdzie widniał portret małpy. Drewno cichutko zaskrzypiało.

Anita nacisnęła deskę. Potem drugą. Poszukała dokładnie tego miejsca, z którego Ptolemeusz wyskakiwał.

Nic.

Tylko stare drewno. Skrzypiące i tyle...

Klik – kliknęło coś w podłodze. Jeden raz, ale wyraźnie.

Anita odsunęła szybko ręce, przestraszona. Co to było?

Oparła ponownie ręce tam, gdzie podłoga wydała jakiś odgłos i spróbowała ponownie nacisnąć. Ale tym razem stare deski ograniczyły się do skrzypienia. Anita oparła ręce na kolanach, zawiedziona. Czy naprawdę usłyszała ten dźwięk? Czyżby to się naprawdę... wydarzyło? I właściwie, co takiego?

Wstała z dziwnym uczuciem podniecenia, a ponieważ jakoś nie opuszczało jej ono, rozejrzała się nerwowo za Miolim. Kot wyraźnie ją ignorował, ale Anita była nieugięta.

– Teraz schodzimy. Zrozumiałeś?

Wzięła go na ręce i wyszła z pracowni.

– Nie wolno ci tu więcej przychodzić! Nigdy więcej, jasne? – powtórzyła. – Nigdy więcej!

Zamknęła drzwi i włożyła z powrotem klucze do torebki mamy.

Odrabiała lekcje nerwowo. I z wielkim wysiłkiem. Była rozkojarzona.

Musiała dziesięć razy czytać te same zdania, zanim udało się jej coś zrozumieć. Ciągle jeszcze była tam, wpatrywała się w myślach w te ściany, w okna, w dach domu w opłakanym stanie. Za każdym razem, kiedy spoglądała na mansardę, wracało jej na myśl to dziwne klik w podłodze. A potem spuszczała głowę i zaczytała czytanie lekcji od nowa.

Mioli już nie uciekał. Spędził grzecznie całe popołudnie, leżąc zwinięty w kłębek na stole przed dziewczynką.

Wieczorem pani Bloom zastała córkę wciąż nad lekcjami przy stoliku.

– Idziemy do domu?

Anita podniosła wzrok. W mroku schodów jej mama stała ledwo widoczna. Uśmiechała się do córki.

Dziewczynka zamknęła książkę i zeszyt, i nie odpowiadając, wrzuciła wszystko do plecaka. Mioli sam wskoczył do kieszeni kurtki.

– Miałaś dziś dużo lekcji do odrabiania? – spytała mama. I dodała: – A Tommi nie przyszedł?

Anita nie odpowiedziała. Czuła, że myśli ją zablokowały, splątały się w kłębek nie do rozplątania i nie mogły się przebić do ust.

– Jakiś problem? – spytała mama podejrzliwie z powodu milczenia córki.

Anita pokręciła przecząco głową i poszła za nią do drzwi wyjściowych, ale zanim opuściła Dom Bazgrołów, zapragnęła raz jeszcze rzucić okiem na fresk na drugim piętrze.

Chciała powrócić do Ptolemeusza.

– Tylko na chwilkę, mamo – zapewniła i podała plecak matce. Wbiegła na schody.

Podeszła do rusztowania i odszukała wzrokiem małpę. Tkwiła nadal u góry, w rogu salonu. Wyglądała jakby naprawdę podtrzymywała łapami belkę.

Anita przyjrzała się lepiej. Wieczorny zmierzch z pewnością jej nie pomagał, ale przesunąwszy się nieco, odniosła wrażenie, że belka podtrzymywana przez Ptolemeusza jest... skręcona.

Albo, że się przesunęła.

Zamrugała ze zdziwienia oczami.

Czy to możliwe, żeby mama tego nie zauważyła?

– Anito!

– Już idę!

Po czym, nie namyślając się długo, wspięła się na rusztowanie. Mioli ukrył się głęboko w kieszeni. Uważając, żeby przypadkiem nie poruszyć żadnego z narzędzi pozostawionych przez matkę, dziewczynka podeszła aż do narożnika pod sufitem, do malowidła z Ptolemeuszem.

Coś tu się naprawdę wydarzyło: teraz końcówka belki pod sufitem przylegała doskonale do uniesionych łap małpy. Drewno osunęło się o jakieś dziesięć centymetrów.

Anita uniosła ręce, żeby dotknąć belki. Jej dolna krawędź leciutko się poruszyła.

Dziewczynka ją nacisnęła.

I w tej chwili odskoczył kawałek drewna.

Anita niemal straciła równowagę. Miała w ręku coś w rodzaju drewnianego pudełka, długości dwudziestu centymetrów i takiej samej głębokości. Rodzaj podwójnego dna belki. Podwójnego dna, które wcześniej niechcący odblokowała, naciskając coś w podłodze pomieszczenia wyżej.

– Anito! Bo zamknę cię w środku! – zawołała mama z parteru.

Dziewczynka zajrzała do pudełka: zażółcona koperta, pęk czarnych pędzli związanych cienką nitką, poplamione metalowe czarne pudełko na farby i dziwna miedziana obrączka.

Wsunęła wszystko szybko do kieszeni, wstawiła na miejsce podwójne dno belki i lekko ją nacisnęła.

Klik – posłyszała i wszystko powróciło na miejsce, dopasowując się idealnie do sufitu.

Teraz nad łapami Ptolemeusza znowu była przerwa, jakieś dziesięć centymetrów ściany.

– Kurczę... – szepnęła.

I zsunęła się błyskawicznie z rusztowania.

Ulysses Moore.

Подняться наверх