Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 8

WENECKI KOT

Оглавление

– Mioli? – zawołała cicho Anita. – Mioli?

Dziewczynka stała na palcach na trawie, w ogródku. Nasłuchiwała z lekko rozchylonymi ustami, gotowa wyłapać każdy, nawet najmniejszy szelest. Obróciła się w stronę kamiennej studni. Nasłuchiwała uważnie, z nadzieją. Jakiś pisk? Jakiś jęk? Jakiś rozgnieciony liść? Wytężyła słuch. Nic, całkiem nic.

Jej kota nie było też i za studnią.

Anita przeciągnęła dłonią po włosach i ściągnęła gumkę, która trzymała je ściśle związane. Miała długie ciemne włosy, gładkie i lśniące jak metaliczna powierzchnia noża, sięgające do ramion.

Przygryzła wargę, nie wiedząc, czy się złościć, czy martwić. Zrobiło się późno. Czerwcowe niebo przybrało kolor kandyzowanej skórki pomarańczy. Od laguny wiał zuchwały wiatr i poruszał gwałtownie dopiero co rozkwitłą pnącą glicynią, roznosząc wokół słodki zapach bzu.

– Mioli? – zawołała raz jeszcze Anita, choć już wiedziała, że raczej nie ma sensu szukać kota tutaj. Prawdopodobnie wspiął się po poskręcanych konarach glicynii, przeszedł po prętach pergoli z kutego żelaza i kolejny już raz przeskoczył przez kamienny murek, odgradzający ich mały prywatny ogród od posesji sąsiadów. A wszystko to stało się właściwie tuż pod bokiem Anity, która całe popołudnie spędziła przy stoliku w środku ogródka, odrabiając lekcje.

„Do licha.”

Wiatr przewracał kartki jej podręcznika do historii jakby rozkładał stary wachlarz.

„Do licha” – mruknęła raz jeszcze. Kiedy to ostatni raz widziała Miolego?

Wcześniej.

„Ale, jak wcześniej?” – zapytała samą siebie, ściskając w palcach gumkę od włosów. Anita jeszcze nigdy w życiu nie miała zegarka. Jej poczucie czasu było czysto „wzrokowe”. Kiedy słońce chowało się za laguną na horyzoncie i rozświetlało wodę między stateczkami płynącymi do Mestre i Chioggi, oznaczało to, że dzień miał się ku końcowi.

Chmara gołębi przecięła niebo nad nią z głośnym trzepotem skrzydeł. To była jeszcze jedna wskazówka, że zachód słońca już blisko. Dla dziewczynki był to sygnał wyzwolenia. Nie było chwili do stracenia.

Chwyciła książkę, zeszyt i pióro; wrzuciła je pospiesznie do plecaczka. Wybiegła z ogródka, wpadła następnie w wąski i długi korytarz starego domu. Stanęła u podnóża schodów. Nad nią wznosiły się trzy piętra starej budowli z odrapanymi ścianami, z wąskimi i wysokimi oknami obramowanymi gotyckimi ostrołukami w kamieniu. Z czarnych otworów pod dachem sterczały żelazne pomosty służące za rusztowanie do prac konserwatorskich.

Dobiegła do podestu prowadzącego na pierwsze piętro, chwyciła za poręcz i nasłuchiwała. Słyszała z daleka malutkie radio matki, nastawione zawsze na program z muzyką klasyczną. Dźwięki skrzypiec jakiejś znanej melodii ślizgały się po kamiennych stopniach, wywołując melancholijne echo. Ściany przy schodach były całe zamalowane; ciemne malowidła: twarze, zwierzęta i postacie ginące w mroku. Sufit, trzy piętra wyżej, był w czerwonawym kolorze złota i miał wielką szczelinę, przez którą teraz przeświecało słońce.

W oczach Anity fantastki ta szczelina była korzeniem drzewa.

„Drzewo czasu i opuszczenia, które się żywi pustymi przestrzeniami i ciszą” – wyszeptała, śledząc wzrokiem ząbkowany przebieg szczeliny aż do ciemnej płaszczyzny na suficie, w której znikała. W tej płaszczyźnie połyskiwały – tak się Anicie wydawało – małe srebrne listki.

Nic na to nie mogła poradzić, zawsze taka była.

Widziała rzeczy na swój sposób.

Nawet, jeśli inni jej mówili, że się myli. I że pewne rzeczy nie istnieją.

Ale tego wieczoru dla Anity jedyną rzeczą, jakiej naprawdę nie było, był jej kot.

Uklękła koło schodów i znowu zawołała:

– Mioli?

Odpowiedziały jej tylko skrzypce z radia i daleki krzyk pochodzący z zewnątrz. Od ulicy. Albo od kanału.

Anita wbiegła po dwa stopnie na raz. Zignorowała twarze wymalowane na ścianie, trzymając się mocno poręczy. Kiedyś wyobraziła sobie, że te postacie ukryte w ścianach mogłyby ją porwać, albo tylko złapać za skraj ubrania. I od tamtej pory nie mogła sobie tego wybić z głowy. Biegła szybko, bez tchu, aż do drugiego piętra, gdzie przeskoczyła przez arkusze blachy rozłożone na podłodze. Tu pokoje wypełniały rusztowania, sięgające do sufitu.

Mama Anity była tam wysoko, prawie pod samym dachem. Miała na sobie biały roboczy kitel umazany farbami i ziemią. Jej jasne włosy osłaniał plastikowy czepek, nosiła też ogromne żółte okulary, co upodobniało ją do paskudnego owada.

Mama Anity była konserwatorką zabytków. Kilka tygodni wcześniej otrzymała zlecenie, by odrestaurować ten stary dom pełen malowideł. Robiła to cierpliwie, ściana za ścianą, korzystając ze skalpeli, noży i kawałków waty namoczonej w wodzie destylowanej. Drapała, przecierała, czyściła i pomału przywracała freskom utracony blask.

I Anita była z nią.

Była zadowolona, że się przeniosła do Wenecji i bardzo lubiła spędzać popołudnia, odrabiając lekcje w tym starym domu. Nie był to ich dom, ale dzięki pracy mamy, Anita czuła się w nim trochę jak w domu... rodzinnym.

– Mamo! – krzyknęła już na górze. – Widziałaś Miolego?

Matka, stojąc na najwyższym pomoście rusztowania, nawet jej nie usłyszała. Była pogrążona w swej pracy i pochłonięta muzyką z radia.

Anita ponownie spróbowała ją zawołać, potem dała spokój i zdecydowała samotnie wyruszyć na poszukiwanie kota. Położyła swój plecak na widoku, koło drzwi, żeby mama domyśliła się, że wyszła, po czym zbiegła na dół, wróciła do ogrodu, skierowała się do furtki, odciągnęła ciężką żelazną zasuwę i w końcu wyszła na złociste słońce Wenecji.

Stary dom wenecjanie przezywali Ca’ degli Sgorbi, Domem Bazgrołów, z racji tych malowideł. Stał w Dorsoduro, dzielnicy miasta najbardziej wysuniętej na południe, tej, której mieszkańcy mówili, że to ostatnia dzielnica prawdziwych wenecjan. Anita nie była wenecjanką. Przybyła kilka miesięcy temu do tego magicznego miasta na wodzie. Nazywała się Bloom, Anita Bloom. Miała lat 12 i była jedynaczką, szczęśliwą córką włoskiej konserwatorki i angielskiego bankowca, który pozostał w Londynie, licząc na dołączenie do nich. Miał taką nadzieję, nawet jeśli – jak zawsze powtarzał – nie było łatwo przekonać bank do przeniesienia go z Londynu do Wenecji.

„Zobaczysz, że Wenecja ci się spodoba!” – powiedział jej na pożegnanie, kiedy Anita z mamą wyruszały w podróż. „Teraz jedź i nie płacz. Jeśli zatęsknisz za Londynem, to pamiętaj, co godzinę odlatuje tam samolot!”

Wszystko to prawda, pomyślała Anita, biegnąc wzdłuż nabrzeża fondamenta di Borgo w poszukiwaniu swego kota. Za Londynem zupełnie nie tęskniła. I to nie ona, lecz jej ojciec wsiadł w samolot i przyleciał je odwiedzić.

Dziewczynka schylała się przy każdym zagłębieniu, zerkała za furtki, między pnącza, patrzyła na dachy, na kręte kominy. Pytała przechodniów, czy przypadkiem nie widzieli biało-czarnego kota z łatką na oku.

Ale nikt go nie widział.

W miarę jak oddalała się od Domu Bazgrołów Anitę wchłaniał labirynt wody i światła miasta. Słońce obramowało szczyty dachów rozżarzonymi girlandami, a fasady domów zabarwiło na złoto.

– Mioli? – zawołała po raz kolejny Anita, wchodząc na campo San Trovaso.

W Wenecji plac nazywa się „campo”, a ulica „calle” albo – te wzdłuż kanałów – „fondamenta”. Campo San Trovaso było puste jak zaczarowane. Nikt nie przechodził przez białą przestrzeń obsadzoną drzewami, przez szary cień dużego kościoła ani wśród plam światła zanikających na bruku. Była tylko Anita w poszukiwaniu swego kota.

Dziewczynka przystanęła. Ta zdumiewająca cisza, niemożliwa do wyobrażenia w jakimkolwiek innym mieście świata, pomagała jej myśleć.

A Anita lubiła się zamyślać.

Lubiła puszczać wodze fantazji, dać się ponieść jakiejś myśli, galopując za nią dokądkolwiek zechciała pójść, żeby zaraz potem, nieco skołowana, odnaleźć się w rzeczywistości i przypomnieć sobie, co przed chwilą robiła.

Odnaleźć kota.

Natychmiast.

Zorientowała się, gdzie jest: jej dom był po lewej stronie, kilka numerów stąd, nad kanałem. Mogła nieomal widzieć szczyt pergoli z glicynią po przeciwnej stronie kościoła. A zatem... jeżeli Mioli istotnie uciekł po murku, mógł z łatwością wspiąć się wzdłuż rynien tego żółtego domu i potem przejść po dachach starego klasztoru i zeskoczyć na ziemię...

– Właściwie wszędzie – podsumowała Anita, rozglądając się wokół. Znowu zaczęła miętosić w palcach gumkę do włosów.

„Koty to rutyniarze” – pomyślała.

Skoro tak, to istniała pewna możliwość. Takie jedno miejsce, tu w pobliżu, dokąd mogła pójść najpierw na poszukiwania.

Squero di San Trovaso. Ostatnia taka stocznia w mieście, gdzie jeszcze robią gondole.

Trzy tygodnie wcześniej Mioli schronił się między łodziami, sam i wystraszony, zaszywając się w głębi jakiejś gondoli.

Anita mimo woli uśmiechnęła się. „Tak” – postanowiła. „Z pewnością tu wrócił.”

Squero di San Trovaso to był mały drewniany domek, całkiem jakby przeniesiony na brzeg morza prosto z Alp. W stoczni na drewnianych kozłach stały tylko trzy gondole. Zważywszy późną porę, wyglądało na to, że w starej stoczni nikogo już nie było.

Anita oparła się o bramkę i zerknęła przez kraty. Potem usłyszała jakieś kroki w domku.

– Przepraszam! – zawołała, stając na palcach. – Przepraszam bardzo!

Konstruktor gondoli, mężczyzna postawny, wysoki choć zgięty wpół, wyjrzał ze swojego drewnianego domku, a wtedy dziewczynka spytała go, czy przypadkiem nie widział jej kota.

– Tu go nie było! – odpowiedział mężczyzna z silnym akcentem weneckim. Potem ściągnął kapelusz i zaśmiał się złośliwie.

– Idź i spytaj u Vicentinów, pod numerem 89. I miej nadzieję, że oni też go nie widzieli!

Anita podziękowała mu i oddaliła się biegiem. Znała państwa Vicentinów spod numeru 89 i wiedziała, że to nieprawda, że jedzą koty, więc wcale się nie przejęła jego słowami.

Ale jej kota i tam nie było.

Gdzie on przepadł tym razem?

Dziewczynka szukała go wszędzie. I nic. Nic i nic.

Potrzebowała pomocy.

Pobiegła aż do domu pod numerem 173, stojącego między domem numer 14, po lewej stronie, a domem numer 78 – po prawej. Rzecz normalna.

Numery domów w Wenecji biegły w tajemniczym porządku, był to kod sekretny, w który wtajemniczono jedynie listonoszy.

Dobiegłszy do numeru 173, dziewczynka podniosła wzrok i zrobiła kilka kroków do tyłu. Obwiedzione jasnym kamieniem okno na II piętrze było otwarte. Z balkoniku obok pięły się tu jakieś kwiatki, których odurzający zapach odstręczał komary.

Przy drzwiach nie było dzwonka, więc Anita zbliżyła dłonie do ust, żeby wzmocnić głos i krzyknęła: Tommi!

Po małym zamieszaniu, w oknie pokazał się chłopiec o wielkich oczach i kasztanowej czuprynie.

– Anita! – zawołał. – Zaczekaj, zejdę i otworzę ci!

– Nie mogę wejść! Szukam Miolego!

– Znowu?

Anita parsknęła. – Tak! Znowu! Mógłbyś mi pomóc, czy raczej nie?

Tommi wychylił się i szeroko się uśmiechnął. – Jasne, że mogę! Zaraz schodzę.

Jak powiedział, tak zrobił. Anita z ulicy mogła śledzić właściwie każdy jego ruch, słysząc rumor, jaki przy tym powstawał.

Tommi przebierał się z prędkością światła, potrącił stół i zwalił na podłogę stos książek. Po chwili wypadł z pokoju, przebiegł przez wąski korytarz i zbiegł po stromych schodach aż do kuchni.

Słyszała, jak rodzicom na poczekaniu wymyślił jakiś powód swego wyjścia, chwilę mocował się z bramą i po kilku próbach z rozmachem wyskoczył na ulicę jak żołnierz.

– Kiedy zginął tym razem? – spytał, kończąc wciskanie swetra na niemiłosiernie zmiętą koszulę.

– Nie wiem dokładnie. Godzinę, może dwie temu. A może i trzy.

– Rozumiem.

Tommi wsunął obie ręce w kieszenie spodni, wyciągając z nich kolejno: kompas, zegarek, dwa haczyki z linką, paczkę zapałek, które można było zapalać także i pod wodą, szwajcarski scyzoryk i paczuszkę waniliowych herbatników.

– Wiesz, co zrobimy – oświadczył, pokazując Anicie herbatniki. – Wywabimy go, wykorzystując jego wrodzone łakomstwo.

– Myślisz, że znowu się ukrył?

Tommi przytaknął. – Jestem tego pewien, ale, jak mawia moja babcia, żaden kot nie oprze się ciastkom z wanilią.

Zawrócili szybko w stronę domu przez campo San Trovaso, coraz bardziej malownicze ze swoimi wydłużonymi cieniami. Anita przywoływała co jakiś czas Miolego, a Tommaso machał w powietrzu pachnącymi herbatnikami. Rozkruszył kilka, rozrzucił za sobą i tym sposobem znaleźli aż cztery koty.

Ale żaden z nich nie był Miolim.

Podeszli do Domu Bazgrołów, zaglądając po drodze za każdy murek, pod most na kanale i pod stopnie schodków na przystani.

Bez skutku.

– Głupi kot – parsknął Tommi, rzucając w powietrze okruchy herbatników.

Potem, przed bramą domu, przystanął jak zwykle. Wyglądał jakby badał fasadę, na której odrapany tynk na ceglanym murze uformował coś w rodzaju mapy pirackiej z wybrzeżami, wyspami i tajemnymi zatokami do odkrycia.

Z zewnątrz Dom Bazgrołów wyglądał okazale. Był o piętro wyższy od domów sąsiednich, a wielka mansarda dzieliła na połowę stromy dach, ozdobiony marmurową arabeską. Miał sześć kominów, wszystkie kręte. Okna były zamknięte, a nad wejściem widniały dwie wielkie litery „M” splecione ze sobą jak pędy winorośli.

– Wejdź Tommi! – zachęcała Anita. – Poszukamy go w domu.

– A jest jeszcze twoja mama?

– Chyba tak – Anita otworzyła skrzypiącą furtkę i zaczekała aż przyjaciel w końcu wejdzie. – Co cię tak powstrzymuje? – spytała.

– Wiesz doskonale – odparł Tommi. – Ten dom... nie cieszy się dobrą opinią.

– Och, proszę cię! – zawołała Anita, kiedy podchodzili szybko do schodów, żeby wejść na malutki wewnętrzny dziedziniec.

Tommi rozejrzał się podejrzliwie dokoła, onieśmielony malowidłami na ścianach.

– Kiedy skończysz z tymi głupimi przesądami?

– To nie są żadne przesądy. Pamiętaj, że to jest Dom Bazgrołów i...

– Moja mama mówi, że nazywa się Maison Morice Moreau – przerwała mu dziewczynka.

Tommi wzruszył ramionami. – Wenecjanie nazywają go Domem Bazgrołów – ciągnął, wskazując rysunki, które zdobiły ściany – z powodu tych wszystkich bazgrołów, które ten wariat namalował na ścianach.

– To był artysta – uściśliła Anita. – Wielki malarz i ilustrator francuski. Moja mama mówi, że Morice Moreau pracował aż siedem lat, żeby wymalować cały dom.

– Tak. A potem znaleźli go powieszonego.

– Tommi!

– To prawda.

– To nieprawda! – wybuchła Anita. – Zmarł ze starości.

– To kto podłożył ogień pod jego pracownię na ostatnim piętrze?

Dziewczynka zamilkła, patrząc tylko na wnętrze domu od strony ogrodu. Ściana z cegieł jakoś się wypaczyła w ciągu lat z powodu wilgoci i teraz wyglądała jak wydęty brzuch sięgający aż do mansardy. To było piętro nad złocistym sufitem z wielką szczeliną. Widać tam było jeszcze wielką ciemną plamę, ślad po sadzy, która wszystko pokryła. Musiał to być rzeczywiście duży pożar, bo strawił znaczną część domu. Ale kto wie, ile lat temu.

I kto wie, dlaczego.

„Nie powiesił się” – pomyślała Anita.

Tommi podszedł do niej i szepnął: – Ten dom napędza trochę strachu...

– Trochę tak – zgodziła się dziewczynka.

Tommi wskazał spalony dach. – Nigdy nie weszłaś na ostatnie piętro?

Anita pokręciła przecząco głową. – Mama mówi, że to niebezpieczne. Tam są belki, które mogą się zawalić. Trzeba je najpierw zabezpieczyć.

– Tak – przytaknął chłopiec.

Pozostali chwilę zamyśleni.

Potem Tommi wyciągnął z kieszeni kolejnego herbatnika.

– Słusznie – uśmiechnęła się Anita. – Mioli.

I znowu zaczęli go szukać.

Przepatrzyli każdy zakątek ogrodu, potem Tommi wspiął się na szczyt murku, na którym wspierała się pergola z glicynią, żeby sprawdzić, czy kot po prostu nie uwiązł gdzieś na sąsiedniej posesji.

– Co widzisz? – spytała Anita.

Przewieszony przez murek Tommi rozglądał się dokoła swoimi oczami krótkowidza. – Popatrz sama – zaproponował po prostu i wyciągnął rękę, żeby jej pomóc wspiąć się.

Anita chwyciła go mocno za rękę i z wysiłkiem, uważnie, podpierając się stopami, wspięła się na murek, stając w końcu koło chłopca.

Widać było labirynt murów i murków, kwitnące drzewa, tarasy, domy wąskie i wysokie, pałace, dachy, małe łuki, podwójne gotyckie okna. Labirynt z tysiącem wejść i tysiącem wyjść.

– Rozumiesz, w czym problem?

– Mógł pójść wszędzie – szepnęła Anita przygnębiona.

– Zobaczysz, że wróci.

– Tak sądzisz?

– Na pewno. A poza tym nic mu nie grozi. Nie ma ryzyka, że go rozjedzie jakiś samochód.

Tommi położył jednego waniliowego herbatnika na szczycie murku i zsunęli się oboje na ziemię, trzymając się pręta od pergoli.

– Nie chciałabym, żeby wpadł do studni... – rozżaliła się dziewczynka.

– Nie ma obawy – odparł Tommi.

Ale na wszelki wypadek poszli sprawdzić. Studnia była prawie tak wysoka jak oni, z jasnego kamienia i nakryta od góry żelazną kratą.

Tommi wyciągnął ze swoich nieprzebranych kieszeni latarkę elektryczną i wsunął ją między kraty.

Wewnątrz studni były tylko śmieci, wrzucane tu przez lata, kiedy dom stał niezamieszkały.

– Widzisz?

Anita skinęła głową.

Udali się do domu.

Dziewczynka zaczęła wchodzić po schodach. Tommi nie poszedł za nią.

– Mógł się ukryć gdzieś na wyższym piętrze.

– Twoja mama nie chce, żebym wchodził.

– Moja mama nie chce, żeby ktokolwiek wchodził. Pracuje i nie życzy sobie, żeby ruszać jej rzeczy.

– No tak – chłopiec przejechał dłonią po włosach. – No to będzie lepiej, jak ja nie wejdę.

Anita wróciła do niego. – Powiedz prawdę. To tylko wymówka?

Tommi spoglądał na dziwne twarze na ścianach. Jakieś monstrum z jednym tylko okiem, mógł to być Polifem, tuż obok – macki dziesięcionogi, a dalej – dwie ruchome skały, Symplegady, które miażdżyły okręty...

Spuścił głowę. – Może i wymówka – przyznał. – Ale powiadają, że w tym domu dzieją się dziwne rzeczy...

Z górnego piętra dobiegł metaliczny hałas. Za chwilę znowu.

– Mówisz, że się boisz?

– Wcale się nie boję, ale... – Tommi nagle zaniemówił i wytrzeszczył oczy. Na szczycie schodów, tuż za Anitą ukazała się biała postać o ogromnych żółtych oczach.

– Uważaj! – krzyknął chłopiec do Anity, robiąc krok do tyłu.

Tak dziewczynka, jak i duch o żółtych oczach znieruchomieli.

Potem mama Anity zdjęła robocze okulary i zawołała: – To ja, Tommi! Wreszcie koniec z robotą, na dzisiaj skończyłam!

Zdjęła z głowy czepek, rozpięła roboczy kitel. Na koniec ściągnęła rękawiczki i rzuciła je na ziemię.

– Hmmm... dobry wieczór pani – wymamrotał Tommaso, kiedy kobieta przeszła obok niego.

– Co porabiacie? – spytała mama, głaszcząc po włosach Anitę.

– Szukamy Miolego – odpowiedziała Anita.

– Ach, ten kocur! – wybuchła mama. – Znowu się gdzieś schował?

– Chyba tak.

– Z pewnością nikt go nie porwał – zażartowała. – Dokądkolwiek polazł, poszukamy go jutro.

– Ale...

– Nie, Anito – westchnęła mama. – Żadnego polowania na kota dzisiaj wieczorem. Pracowałam przez cały dzień na rusztowaniu. Jestem zmęczona, brudna i jedyne, na co mam ochotę, to wziąć prysznic i wrzucić coś na ząb.

Anita spojrzała smętnie na schody prowadzące na górę.

– Wróci, przekonasz się – zapewniła ją matka.

– Tommi też tak mówi.

– I ma rację. Jutro po południu, jak przyjdziesz tu odrabiać lekcje, będzie na ciebie czekał w ogrodzie.

Anita spojrzała na Tommiego, szukając potwierdzenia w jego oczach, ale jej jedyny wenecki przyjaciel był tak speszony tym, że wziął jej mamę za ducha, że trzymał głowę spuszczoną, nie mogąc się doczekać końca rozmowy.

Ulysses Moore.

Подняться наверх