Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 10
ОглавлениеByła jasna, lśniąca od gwiazd noc. Nad bezmiernym, płaskowyżem zamkniętym z jednej strony postrzępionymi szczytami gór, rozpostarło się niebo ogromne i milczące.
Tam właśnie, w górach, niewidoczny dla tego, kto nie znał drogi, wznosił się Ogród księdza Gianni: potężny kasztel usytuowany na skale wraz z cytadelą. Blankowe mury, łuki, schody i studnie cisnące się do siebie jak przestraszone dzieci. Przez okna z drobnych szybek oprawionych w ołów wpadał do zamku wiatr i hulał po pustych długich korytarzach. Wydawało się, że zamek cichutko drży. Przez kraty w ziemi pobłyskiwała świetliście woda. W rozpalonych kominkach żarzyły się drwa. Z kominów leniwie unosiły się smugi dymu. Pawie z wielkiego parku przycupnęły przed bramą swego pana jak jakieś wyrośnięte nad miarę barwne motyle.
Z odległego okna zamku przenikało silne światło, wskazujące na wielką komnatę oświetloną wieloma świecami. Jakiś mężczyzna stojący przy parapecie spoglądał w zadumie na ciąg arkad wybiegający poza dziedziniec. Tarmosząc brodę, ponownie odczytał wiadomość przesłaną mu na długim kawałku materiału, rozwiniętym, aż do jego stóp. Było to doprawdy coś bardzo dziwnego, jakby rodzaj dywanu, który miał pełnić funkcję telegramu, znanego dopiero tysiąc lat później.
Tekst brzmiał:
Cześć starY!
Odwiedzą cię teraz niechci? ni goście z Willi ArgO.
Stop.
Każ spr? wdzić wrot? cz? asu.
Stop.
I zatrzym? j Obliwię r? z n? z? wsze.
Twój serdeczny przyj? ciel.
Peter
Świece w komnacie zadrżały, sygnalizując, że ktoś otworzył jedyne drzwi. Mężczyzna rozpoznał płaską twarz swojej chińskiej asystentki. Skłonili się sobie wzajemnie.
– Twoje ostrzeżenie się potwierdziło – odezwała się kobieta. – Żołnierze zatrzymali dwoje intruzów.
– Dwoje? – szepnął w zamyśleniu mężczyzna.
Pociągnął długi zwój materiału do kominka i wrzucił go do ognia. Materiał ściemniał i czarny dym uniósł się w górę.
– Musimy zatem oboje wyruszyć, moja przyjaciółko. I obawiam się, że będzie to długa podróż.
Jego głos zabrzmiał gorzko, jakby od jakichś niemiłych wspomnień, nie nadających się do ujawnienia.
Ogień na kominku strzelał złocistymi językami.
– Spakuję swoje rzeczy – chińska asystentka lekko się skłoniła.
Mężczyzna zaczekał, aż znowu zostanie sam, po czym zgasił świece, zostawiając tylko jedną. Przesunął na ścianie arras, wsunął ostrożnie rękę w niszę tak, aby nie dotknąć żadnej z pułapek tu zastawionych i wyciągnął drewniane pudełko ozdobnie intarsjowane. Otworzył emaliowany zamek.
W środku było dużo kluczy, wszystkie z główką w kształcie zwierząt. Ale brakowało czterech: z aligatorem, dzięciołem, żabą i jeżozwierzem.
Zdziwił się. – Jak to możliwe? – spytał sam siebie, sprawdzając raz jeszcze pudełko.
Nie umiał sobie odpowiedzieć. Zgasił ostatnią świeczkę i zniknął w ciemności.