Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 12

Оглавление

Jason zatrzymał nagle siostrę przejmującym syknięciem: – Pssst!

Julia przystanęła w połowie schodów. – Co się dzieje? – Ale uścisk ręki brata powstrzymał ją przed stawianiem dalszych pytań.

Schody, na które weszli, tonęły w ciemności. Ściany były tu wąskie, a sufit ginął w mroku. U szczytu schodów migotało światło jedynej pochodni, zaczepionej przy wielkich zamkniętych drzwiach, spoza których dochodził jakiś metaliczny odgłos: ktoś w pośpiechu odsuwał zasuwę.

Dzieci rozejrzały się szybko dokoła. Schody, które już miały za sobą, nie dawały żadnej możliwości schronienia, a te, które im jeszcze pozostały, ciągnęły się zbyt wysoko, żeby dotrzeć do drzwi i ukryć się za framugą. Jedyną możliwą kryjówką były dwie nisze po bokach schodów, w których stały dwie wybrzuszone donice pełne roślin.

Jason pokazał siostrze pierwszą niszę, a sam wybrał drugą.

Julia wpełzła w swoją, kryjąc się w ciasnej przestrzeni między donicą a ścianą. Jason natomiast przeskoczył donicę, gniotąc rośliny i spadając po drugiej stronie z głuchym łoskotem. Chociaż musiał się przy tym boleśnie uderzyć, nawet nie jęknął.

Wielkie drzwi na szczycie schodów rozwarły się teatralnie z głośnym skrzypieniem. – Cicho, Zan-Zan! – zawołał jakiś mężczyzna karcącym głosem. – Chcesz obudzić cały kasztel?

Na schody spłynęła fala światła, rzucając złote błyski, które musnęły lekko dwie nisze. Julia spostrzegła, że jeden but Jasona znalazł się przed jej wazą, ale nie zdołała już brata o tym uprzedzić. Na szczycie schodów pojawiła się sylwetka potężnego mężczyzny, który zaczął schodzić po dwa stopnie na raz. Dziewczynka wcisnęła się w głąb swej kryjówki, modląc się, by jej nie zauważył.

Widziała, jak skarcona przed chwilą kobieta przeszła przez drzwi, nie zamykając ich i dołączyła do swego towarzysza.

– Zabrałaś wszystko? – spytał mężczyzna, nie czekając na odpowiedź.

Zan-Zan dźwigała na plecach wielki worek z niebieskiego jedwabiu, związany grubymi linkami podróżnymi.

– A założyliśmy pułapki? – dopytywał się mężczyzna.

Kobieta i tym razem nie odpowiedziała.

– Czaple? Przeciągi? A króliki? Hmm... Tak. Laboratorium jest bezpieczne.

Przeszli obok doniczek. Światło pochodni zafalowało i po raz pierwszy odezwała się kobieta: – Chwileczkę... – mruknęła i przystanęła.

Julia zamknęła oczy i zakryła twarz zaciśniętymi pięściami. – Spraw, żeby nas nie zobaczyli... spraw, żeby nas nie zobaczyli... – zaczęła się modlić najgorliwiej jak tylko mogła.

Zan-Zan podeszła do donicy, za którą ukrywał się Jason i zza której wystawał jego sportowy but.

– Spraw, żeby go nie zobaczyli... spraw, żeby go nie zobaczyli... – błagała Julia.

Zan-Zan to była bardzo drobna Chineczka, w śmiesznym okrągłym kapelusiku i w błękitnym płaszczu zapiętym pod szyją, a rozszerzającym się ku dołowi jak dzwon. Mężczyzna natomiast miał rysy europejskie. Był dobrze zbudowany, nie za wysoki, z ciemną brodą. Nosił długi zakonny habit i buty zdecydowanie do tego nie pasujące. Julia przyglądała się im z uwagą, pewna, że zmyliło ją migocące światło pochodni, ale w końcu przekonała się, że dobrze widzi: mężczyzna miał na nogach parę znoszonych sportowych butów firmy Nike?!

Zan-Zan wsunęła rękę do donicy, powodując szelest bujnej zieleni i zerwała garść rumianku.

– Nie jestem pewna, czy wystarczy – powiedziała.

Jej towarzysz z pochodnią w ręce, kiwnął głową. – Wystarczy, ale ruszajmy się, nie mamy za wiele czasu.

I zaczęli schodzić po schodach.

Julia wychyliła się na ile tylko mogła, by się im przyjrzeć. Mnich w tych swoich sportowych znoszonych butach dźwigał na plecach wielki i zniszczony plecak powiązany mnóstwem rzemyków. I miał twarz, która wydała się jej znajoma. Gdzieś go już widziała.

Kiedy światło pochodni znikło, dziewczynka wyślizgnęła się z niszy i zawołała do brata. – Poszli sobie! – i podeszła do niszy z Jasonem.

– Uuuu! – jęknął Jason, mając na myśli Chinkę. – Ale ropucha!

– Lepiej wychodź – poradziła mu Julia.

– Łatwo ci mówić... – mruknął, usiłując się przecisnąć to jedną, to drugą stroną.

Ciemność, a także wybrzuszenie donicy nie pozwoliły Julii zrozumieć, jak Jason mógł się tam wcisnąć do środka, ale z częstotliwości jego jęków wywnioskowała, że wydobycie się musiało być dosyć skomplikowane.

W końcu Jason wydostał się lewą stroną, odzyskał but, który mu się nie wiadomo jak i kiedy zsunął z nogi, i trafił aż na drugą stronę, oczyścił włosy z drobnych liści i pajęczyn.

– Ta nisza to istna pułapka – stwierdził.

Po krótkiej naradzie, czy warto pójść za tym dwojgiem, Jason i Julia zdecydowali, że to byłoby zbyt niebezpieczne. Chcieli przede wszystkim poznać lepiej miejsce, do którego trafili.

Podeszli więc w górę po schodach do wielkich drzwi na samym szczycie.

– Ci dwoje mówili coś o jakimś laboratorium – odezwała się Julia na ostatnim już stopniu.

– Słyszałem.

– I o pułapkach.

– I o czaplach, przeciągach i królikach – dodał Jason. – Pamiętam.

– Co by to miało znaczyć?

– Pojęcia nie mam. – Jason przyglądał się drzwiom trzy razy wyższym od niego i spróbował je poruszyć. – Ale my przecież mamy inne zadanie. Musimy odnaleźć Blacka Wulkana najszybciej jak tylko się da. I wrócić do Willi Argo, zanim mama z tatą zauważą nasze zniknięcie. A więc tak, wiemy, że Black schronił się w tym miejscu po zabraniu wszystkich kluczy z Kilmore Cove...

– Razem z Pierwszym Kluczem – przerwała mu Julia. – I musimy odnaleźć Ricka – dodała z przejęciem.

– Spokojnie. Nic mu nie jest, zobaczysz.

– Ale...

– Nie martw się o Ricka. Kiedy wrócimy do Kilmore Cove, okaże się, że tam na ciebie czeka i będzie cmok cmok... – i Jason wydął śmiesznie usta jak do pocałunku.

– Głupi – ofuknęła go Julia.

Brat chwycił mocno rękami za krawędź drzwi i pociągnął je ku sobie. – Nie zamknęli porządnie – powiedział i uchylił drzwi na tyle, że oboje prześlizgnęli się przez nie.

Julia zagryzła wargę. – Jason, a zauważyłeś jego buty?

Mhh... – mruknął chłopiec, myśląc całkiem o czymś innym.

Kiedy przeszli przez drzwi, znaleźli się na wielkim tarasie otoczonym murem z blankami, w środku którego żarzyło się jeszcze ognisko. Po lewej stronie było przejście biegnące zygzakami wzdłuż murów ufortyfikowanej cytadeli. Plamy światła rozjaśniały dalsze tarasy, rozstawione w regularnych odstępach od siebie.

Jedno spojrzenie wystarczyło, by Jason naliczył ich chyba ze dwadzieścia.

Noc była sucha i wcale nie zimna. Z nieba, oświetlonego wschodzącym właśnie na horyzoncie księżycem w pełni, padały perłowe blaski.

– Słuchasz mnie?

– Oczywiście – odparł Jason siostrze, podchodząc do parapetu przy blankowym murze i spoglądając uważnie na dół.

I nagle, w mgnieniu oka, chłopiec odskoczył. – O, kurczę!

Julia podbiegła do niego. I poczuła, jak jej zabrakło tchu z wrażenia. Taras wisiał nad przepastnym urwiskiem bez dna. Przed sobą i pod sobą nie widzieli zupełnie nic, jedynie ciemność. Całe metry pionowych ciemności wibrujących w powietrzu.

– Do licha... – mruknął Jason. – Ale wysoko, nie?

W przeciwieństwie do brata Julia zdołała pokonać lęk wysokości i lepiej poznać topografię miejsca, w którym stali. Cytadela i zamek na szczycie urwiska przypominały potężnego, uśpionego węża, wylegującego się na samej górze. Poza murami była przepaść na głębokość kilkuset metrów, a dalej dolina. U stóp urwiska błyszczały dalekie światełka, stłoczone jedne nad drugimi jak w mrowisku. Pochodziły z małego miasteczka usytuowanego na skałach.

– Jasonie, coś ci jest?

Twarz chłopca, blada jak ściana mimo ciepłego światła ogniska, wyglądała niepokojąco.

– Wszystko w porządku? – dopytywała się Julia.

– Jasne – skłamał Jason, nadrabiając miną. – Czemu pytasz?

– Masz lęk wysokości? – nalegała siostra.

Jason przyłożył ręce do piersi i kpiąco spytał: – Ja? Chyba żartujesz.

– Ale widziałeś, jaka przepaść? Jesteśmy ze sto albo dwieście metrów nad ziemią. Około dwóch czy trzech razy wyżej niż Willa Argo...

– Julio, proszę cię... – odezwał się błagalnie Jason, blednąc jeszcze bardziej. – Nie wydaje mi się, żebym... czuł się... zbyt dobrze.

Julia go podtrzymała. – Kręci ci się w głowie?

– Trochę. I jeszcze... żołądek.

– Lęk wysokości.

– Niemożliwe! Nie mam lęku wysokości! Nigdy mi się coś podobnego nie zdarzyło...

– Może to tylko chwilowe. Albo może po tym upadku...

– Może... – Nogi zaczęły mu gwałtownie drżeć i siostra odprowadziła go do wewnętrznej ściany murów.

– Usiądź i oprzyj się tu. Oddychaj głęboko. Wszystko będzie dobrze. Popatrz, jaki solidny jest ten kamień, nic się nie może wydarzyć. A poza tym to nie jest prawdziwa przepaść, to taki tylko mały... uskok.

– Julio... – wyjąkał Jason i wskazał coś przed sobą.

– Co takiego? – spytała – O, kurczę! – krzyknęła, podskakując z wrażenia i zasłaniając dłonią usta.

Kilka kroków od nich leżał ktoś wyglądający jak nieżywy. Był ubrany jak średniowieczny żołnierz oparty o mur komina. Głowa mu krzywo opadła na ramię, nogi miał wyciągnięte na ziemi, ręce zaciśnięte wokół halabardy.

– To strażnik? – wyjąkał Jason.

– Zabili go ci dwoje! – spróbowała zgadnąć Julia. – Może to byli mordercy...

– Którzy zbierają rumianek? Dziwne.

– Mężczyzna miał sportowe buty.

– Tak. I komórkę.

– Nie żartuję! Były takie same jak twoje stare buty firmy Nike!

Jason westchnął, a jego twarz nabrała trochę koloru. – Julio, czy ty się rozejrzałaś dokoła? Nie widzisz, jak ten człowiek jest ubrany? Jesteśmy w średniowieczu!

– Mówię ci, że...

Chłopiec się dźwignął i podszedł do żołnierza. – Spójrz, tunika, płaszcz, kolczuga i oszczep.

– To się nazywa halabarda – uściśliła Julia. – Co ty robisz?

– Sprawdzam, czy żyje. – Jason położył dłoń na piersi mężczyzny. Po chwili zniecierpliwiony tym, że nic nie czuje, chwycił go za rękę i zbadał puls. Uwolnił go jednocześnie od halabardy, która oparła się o mur między dwiema blankami i tak zawisła. Potrząsnął ramieniem strażnika i stwierdził: – Nie umarł. Żyje. Słyszę bicie serca. – Pochylił się, by wyczuć oddech. Pachniał rumiankiem. – Śpi i tyle.

– Proponuję odejść stąd, zanim się zbudzi.

Jason się z tym zgodził. – Dobry pomysł. Ale dokąd?

Siostra wskazała mu komin. – Jeżeli nie chcemy wracać na krużganek, myślę, że to jest jedyny dobry kierunek.

– Dobrze. – Chłopiec odsunął się od żołnierza, ale jakoś niezręcznie i potrącił przy tym halabardę.

– Jasonie, uważaj!

Broń się przechyliła i zaczęła się zsuwać po murze.

– O, nie! – wrzasnął Jason i przyskoczył, próbując ją jeszcze pochwycić. Ale jak tylko spojrzał na zewnątrz, dopadł go kolejny atak lęku wysokości.

Cofnął się gwałtownie i aż przysiadł na ziemi. Uchwycił się siostry i próbował podnieść. – Wyślizgnęła mi się... – szepnął.

– Nie szkodzi. Nic się nie stało.

– Tak. Nic się nie stało – powtórzył machinalnie. – Już dobrze. Daj mi chwilkę odetchnąć i możemy ruszać.

Ulysses Moore.

Подняться наверх