Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 11
ОглавлениеDwór nad urwiskiem ukazał się nagle, za zakrętem. Jego kamienna wieżyczka wśród drzew wznosiła się strzeliście na tle błękitu morza.
– O rany! – wykrzyknęła na ten widok pani Covenant.
Jej mąż przy kierownicy zaledwie się uśmiechnął. Minął bramę z kutego żelaza i zaparkował na dziedzińcu.
Pani Covenant wysiadła. Żwir zaskrzypiał pod jej obcasami, a ona zamrugała oczami, jakby nie mogła wprost uwierzyć w to, co widziała.
Dwór stał na skale wysoko nad morzem; słychać było fale rozbijające się o głazy, pachniało ostrym słonym powietrzem. Budynek tonął w błękicie morza i nieba, i – bliżej – w zieleni drzew ogrodu. W oddali, u stóp urwiska, widać było zatokę Kilmore Cove, a wokół niej mnóstwo domów.
Gdy pani Covenant tkwiła tak znieruchomiała na dziedzińcu z otwartymi ze zdumienia ustami, podszedł do niej starszy mężczyzna z twarzą pooraną zmarszczkami i z zadbaną białą bródką. Miał przenikliwie patrzące, rozlatane, niespokojne oczy. Przedstawił się, a ona aż podskoczyła.
– Nazywam się Nestor – powiedział. Jestem ogrodnikiem w Willi Argo.
„Ach, więc tak się ten dwór nazywa”, pomyślała, „Willa Argo”...
Podążyła za mężem i za kulejącym ogrodnikiem aż do portyku wychodzącego na morze.
– Chyba nie pomyliliśmy się? – spytała, dotykając leciutko murów, jakby upewniając się, że istnieją naprawdę.
Mąż wziął ją za rękę i szepnął: – Trzymaj się...
Wewnątrz Willa Argo była jeszcze bardziej zdumiewająca: labirynt pokoików wypełnionych meblami i przedmiotami, które wydawały się pochodzić z najróżniejszych zakątków świata. Wszystko tu było doskonałe, wszystko na swoim miejscu. Po raz pierwszy w życiu pani Covenant pomyślała, że nie chciałaby ruszyć ani jednego mebla z miejsca, na którym go postawiono.
– Powiedz mi, że to nie sen... – szepnęła do męża.
A on tylko ścisnął ją za rękę.
A zatem to była prawda: naprawdę kupili ten dom.
Pani Covenant dała się poprowadzić aż do saloniku z kamiennym sklepieniem i o kamiennych ścianach, starych i niezwykłych. Wchodziło się tam przez małą arkadę. Było też drugie wyjście, przez drzwi z ciemnego drewna na wschodniej ścianie.
– To jest jeden z najstarszych pokoi... – objaśnił z dumą ogrodnik. – Przetrwał w takim stanie ponad tysiąc lat, od czasów, gdy była tu jeszcze średniowieczna wieża. Pan Moore, dawny właściciel, ograniczył się jedynie do zamurowania szczelin okiennych i oczywiście zainstalowania przewodów elektrycznych. Wskazał im niską lampę zawieszoną w środku sklepienia.
– Jason będzie zachwycony... – powiedział pan Covenant.
Żona się na to nie odezwała.
– Macie państwo dwoje dzieci, prawda? – spytał ogrodnik.
– Tak, chłopca i dziewczynkę, jedenastoletnich – od-powiedziała automatycznie pani Covenant. – Są bliźniętami.
– I zapewne – ciągnął ogrodnik – są inteligentne, radosne, pełne życia... I będą szczęśliwe, mogąc żyć w miejscu odciętym od reszty świata i od Internetu...
Pani Covenant wytrzeszczyła oczy.
– Hmm, myślę, że tak... – odpowiedziała nieco zaskoczona. – Może niedobrze, że to mówię, ale... tak, moje dzieci są bardzo... niezależne. – Wyobraziła sobie przez moment Jasona nieustannie przyklejonego do ekranu monitora, a po chwili potrząsnęła głową. – Sądzę, że nawet bez Internetu będą szczęśliwe, mieszkając w takim domu.
– Świetnie, doprawdy świetnie – przytaknął ogrodnik. – A zatem, jeśli się pani dom podoba, możemy uznać sprawę za załatwioną.
Pan Covenant wyjaśnił żonie, że dawny właściciel, pan Ulysses Moore pragnął, żeby dom przekazano młodej rodzinie, z co najmniej dwójką dzieci.
– Chciał, żeby dom był zawsze pełen życia... – dodał ogrodnik, wyprzedzając ich przy wyjściu z kamiennego saloniku. – Powiadał, że dom bez dzieci jest jak martwy.
– Miał rację – zgodziła się pani Covenant.
Chwilę przed wyjściem przyjrzała się uważniej drewnianym drzwiom na wschodniej ścianie. Zauważyła, że w paru miejscach drewno wydawało się zwęglone, a w innych podziurawione i głęboko zadrapane.
– Co się przytrafiło tym drzwiom? – spytała.
Nestor przystanął, spojrzał na drzwi i potrząsnął głową.
– Pani wybaczy, ale byłoby lepiej, gdyby pani udała, że tych drzwi nigdy nie widziała. A co się im przytrafiło? Od kiedy zagubiono od nich klucze, przytrafiło się im wszystko. Widzi pani tu cztery dziury? Pan Moore myślał, że to może po zamkach. Próbował je otworzyć wszelkimi sposobami, ale bezskutecznie.
– A dokąd prowadzą?
Ogrodnik wzruszył ramionami.
– Kto to wie? Kiedyś może prowadziły do starej studni, która dziś zapewne już dawno nie istnieje...
Pani Covenant musnęła ręką poczerniałe i zarysowane drewno i odczuła nagły niepokój.
– Może lepiej je czymś zasłonić, żeby dzieciom przypadkiem nie przyszło do głowy próbować je otworzyć... – powiedziała, zwracając się do męża.
– Dobry pomysł... – zamruczał ogrodnik, kuśtykając w stronę wyjścia. – To najlepsze, co można zrobić; państwa dzieciom nie powinien nigdy przyjść do głowy pomysł, by próbować je otworzyć...