Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 15

Оглавление

Rick Banner pedałował zawzięcie stromą drogą wiodącą na szczyt skały. Wielkie krople potu ściekały mu ze spoconego czoła i spływały na koszulkę. Ale nie zamierzał zmieniać przekładni. Uważał, że przerzutki są dobre dla dziewczyn. Wolał siłę nóg.

Łydki go piekły żywym ogniem, ale wiedział, że jest to zdrowy ogień: wzmacnia mięśnie. „Mięśnie i płuca, to jedyne, co ci w życiu będzie potrzebne”, powtarzał zawsze jego ojciec. A jego ojciec był kimś... na rowerze przemierzył całą Anglię, od Kilmore Cove po wyspę Skye w Szkocji i z powrotem. I ponad wszelką wątpliwość nie dysponował nowoczesnym górskim rowerem z przerzutką! Pedałował – i tyle.

Tak więc, zaciskając zęby, Rick ciągnął pod górę, pedałując z całej mocy, czekając na moment, gdy nagle znajdzie się na wprost wieżyczki Willi Argo.

Myśl, że za chwilę wejdzie do tego wielkiego domostwa zwielokrotniała jego energię: od lat wprost o tym marzył. Całe dni spędzał na przyglądaniu mu się z okna przez ojcowską lornetkę albo z plaży, kiedy odpływ odsłaniał całe połacie dna pokryte algami i Rick mógł wtedy stanąć dalej w morzu, by obserwować dwór z innego miejsca.


Och, Willa Argo! Stara Dama siedząca na szczycie białej skały Kilmore Cove, skały pobielonej od soli, którą marynarze przezwali Salton Cliff, słoną skałą. Ile to historii nasłuchał się o tym domostwie, o tej skale i o ekscentrycznym właścicielu dworu, który tu mieszkał przez czterdzieści lat, o, Ulyssesie Moorze! I jak niewiele obrotów pedałami dzieliło go teraz od niej!

Rick jechał już na stojąco i zaatakował ostatnie zakręty, naciskając na pedały mocno i wytrwale.

Uchodził za chłopca spokojnego, cichego, bez tych rozlicznych manii, jakie niemal wszyscy jego koledzy w klasie uznawali za niezbędne. Nie miał na przykład nigdy komputera, by wymienić jedną z nich. Ale kiedy kilka dni temu w szkole panna Stella przedstawiła Jasona i Julię w jedynej klasie w Kilmore Cove, rudo-włosy Rick dosłownie oszalał z radości.

„Co za szczęście!” – pomyślał. Dwoje fajnych dzieciaków o rok młodszych od niego, które nic o tutejszym miasteczku nie wiedzą i które się dopiero co przeprowadziły do domu jego marzeń... Śmierć starego Ulyssesa i pojawienie się bliźniąt dały mu nową i nieprawdopodobną możliwość: pozna w końcu Willę Argo.

Gdy tak pedałował, wyczuł w powietrzu jakieś zagrożenie. Za jego plecami nadjeżdżał pędem samochód. Zdał sobie sprawę, że jest dokładnie pośrodku drogi, ale nie zdążył się już usunąć. Ogłuszył go potężny ryk klaksonu i skręcił gwałtownie w lewo, tracąc całkowicie panowanie nad kierownicą.

Kątem oka zobaczył lśniącą karoserię, potem wywinął kozła i potoczył się w trawę do rowu.

Wygramolił się spod ramy roweru, unosząc go nad głową z wściekłością. Nadal wściekły, wrócił na skraj drogi i pogroził pięścią w kierunku nieznanego pirata drogowego.

– Uważaj, jak jedziesz, do diabła! – wrzasnął.

Zupełnie jakby to słysząc, samochód zjechał na pobocze ze zgrzytem hamulców. To była limuzyna z rodzaju tych wielkich, z ciemnymi szybami, jakie widywało się na filmach kryminalnych.

Rick przełknął ślinę i ocenił szybko stan roweru. Wydawało mu się, że nic się nie złamało. Chwycił za kierownicę i postawił rower.

– Tak mi przykro! – usłyszał kobiecy głos z wnętrza samochodu. – Czy coś ci się stało?

Z tylnego okienka limuzyny wychyliła się dłoń, ukryta w wytwornej pomarańczowej rękawiczce i lśniąca od bransolet, dając mu znak, by podszedł.

– Tak mi przykro, malutki... – ciągnął ów głos. – Czy wszystko w porządku?

Rick puścił mimo uszu to „malutki” i zbliżył się na tyle, by zerknąć do środka. Ujrzał długie damskie nogi, masę rudych włosów, ciężki naszyjnik diamentowy ze szmaragdami i spojrzenie spod niekończących się rzęs. Potem spowiła go chmura najdelikatniejszych perfum.

– Wybacz mi... – wyszeptała kobieta. – Ale Manfredowi wydaje się niekiedy, że jest na torze wyścigowym. Nieprawdaż, Manfredzie? Może to jest okazja, żebyś przeprosił naszego młodego przyjaciela, nie uważasz?

Drzwiczki od strony kierowcy się uchyliły i Manfred wysiadł. Był to młodzieniec masywny, z twarzą opryszka, która „wyrastała” z eleganckiego szaroczarnego garnituru. Skłonił się sztywno, mamrocząc jakieś niezrozumiałe przeprosiny, które w uszach Ricka zabrzmiały jak groźba: „Jak cię tylko dorwę samego, to zginiesz marnie”.

– Gratuluję, Manfredzie – powiedziała Panna Oszałamiająco Pachnąca z tylnego siedzenia. – Wracaj za kierownicę. Jeszcze raz stokrotnie cię przepraszam, kochanie...


Pomarańczowa rękawiczka pomachała mu ruchem przypominającym pieszczotę. Potem okienko się zamknęło, Manfred włączył silnik i samochód ruszył na pełnych obrotach.

– Durnie – podsumował Rick, zanim znowu wsiadł na rower. – Kochanie... też mi coś.

Kiedy droga biegła już równo, Rick zsiadł, przerzucił rower, a sam przeskoczył furtkę Willi Argo. W parku pełnym ogromnych drzew i usianym kępkami barwnych, dopiero co wyrosłych kwiatów, leżały narzędzia ogrodnicze Nestora, jakby porzucone w środku pracy. Na podwórzu przed domem Rick zobaczył zaparkowaną czarną limuzynę, która o mały włos go nie potrąciła.

Z wrażenia zaschło mu w gardle: Panna Pomarańczowa Rękawiczka stała przed ogrodnikiem Willi Argo i gorączkowo gestykulowała, jakby wzmacniając gwałtowną wymianę zdań. Nestor, przeciwnie, był obojętny, ograniczał się do kręcenia głową, raczej przepraszając za coś, co nie zależało od niego.

Rick ciągle się przypatrywał. Na koniec rozmowy kobieta, której rude włosy płonęły w słońcu, wyciągnęła palec wskazujący prawej ręki w kierunku ogrodnika i wykrzyknęła groźnie: – Jeszcze zobaczymy!

Potem wskoczyła do samochodu, zatrzaskując drzwiczki. Manfred włączył silnik, wykonał gwałtowny zakręt, wznosząc wielką chmurę żwiru, i wywiózł zirytowaną właścicielkę limuzyny daleko stąd.

– Oczekuj niebawem wieści ode mnie! – krzyknęła jeszcze Panna Ruda Furia, przemykając obok roweru Ricka.

Chłopiec spoglądał na oddalającą się limuzynę, a potem podjechał jeszcze kilka metrów na rowerze i już był na dziedzińcu. Nestor gniewnie odgarniał żwir z zasypanego chodnika.

– Ostra, co? – zagadnął Rick, podjeżdżając do ogrodnika.

Nestor obrzucił go wściekłym spojrzeniem, potem jednak rozpoznał i zdobył się na uśmiech: – Obliwia Newton? Daj spokój, chłopcze, lepiej daj spokój!

Odetchnął głęboko i całkiem się uspokoił. – Ty jesteś zapewne Rick Banner – rzekł. – Wiem, że bliźnięta czekają na ciebie. Są gdzieś w domu, jak sądzę...

Rick rzucił nieśmiałe spojrzenie na wejście do domu.

– Może byś tak chociaż zsiadł z roweru, co? – zganił go Nestor, widząc, że chłopiec nie może się zdecydować na wejście. – Jeśli chcesz znaleźć bliźnięta, wejdź tędy i zawołaj.

Po czym pokuśtykał poirytowany obejrzeć ślady, jakie opony limuzyny pozostawiły na alei wjazdowej do dworu.

– Dobrze, dziękuję – powiedział chłopiec.

Zsiadł z roweru, oparł go na nóżce i wszedł po kilku stopniach, które zaprowadziły go do odwiedzanego po raz pierwszy domu. Po chwili rower z wielkim hałasem runął na ziemię. Rick drgnął i zawrócił.

Dopiero teraz spostrzegł, że nóżka się wygięła podczas upadku do rowu. Prychając gniewnie, oparł rower o murek.

Chciał powiedzieć ogrodnikowi, że teraz także on ma poważny powód, żeby się pokłócić z Obliwią Newton, lecz Nestor przepadł bez śladu.

– Kulawy, ale żwawy... – wyszeptał do siebie.

I tym razem już wszedł.

Ulysses Moore.

Подняться наверх