Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 13

Оглавление

Jest korytarz – powiedział Jason, odgarniając z oczu mokre włosy.

– I troszkę światła – dodała jego siostra.

Rick, który szedł za nimi, schował do kieszeni ostatni ogarek świecy, jaki im jeszcze został.

– Wydaje mi się, że jest też trochę cieplej... – stwierdził.

Zrobili kilka kroków korytarzem, wciąż trzęsąc się z zimna. Spodnie i koszule, które znaleźli w kufrach na łodzi, były dla nich o wiele za duże, a drewniane sandały niewygodne.

Na szczęście Rick miał rację, w korytarzu było znacznie cieplej niż w grocie.

Jason nachylił się, żeby zbadać grunt.

– Piasek – powiedział. – Jest pokryty piaskiem.

Julia ostrożnie dotykała kamiennych ścian. Skały były ciemne, miały zupełnie inny kolor niż te w Salton Cliff.

– Może weszliśmy do wulkanu... – zażartowała.

Rick obejrzał się, żeby raz jeszcze spojrzeć na drzwi, którymi weszli, ale na tle ciemnych ścian kamiennego korytarza nie można ich było dostrzec. I gdyby nie wiedział, że te drzwi tam są...

Zarzucił na ramiona linę, którą uparł się nieść, i ruszył naprzód.

Jason nerwowo zagwizdał.

– Uważaj, gdzie stawiasz nogi – ostrzegła go siostra. – Żebyś nie wpadł w jakąś pułapkę.

Skręcili w kolejny korytarz, prawie pod kątem prostym, i znaleźli się przed wąskimi schodami, prowadzącymi w górę.

Przez kratę w suficie dostrzegli promienie słońca.

– Nareszcie trochę słońca! – powiedział Jason, stając pośrodku słonecznej plamy.

Rudzielec pokręcił głową z przejęciem:

– To niemożliwe. Nie spędziliśmy przecież w grocie całej nocy.

Dopiero teraz Julia spostrzegła, że jej zegarek nie chodzi.

– Może to świt? – zaryzykowała.

Rick przysunął się do Jasona i stanął w kręgu światła.

– Patrząc stąd, ma się wrażenie, że słońce jest już wysoko. Musi tak być, skoro promienie wpadają przez otwór w ziemi. Nie do wiary... Nie mogło przecież upłynąć tyle czasu...

– Czy któryś z was wie, gdzie jesteśmy? – spytała Julia, dołączając do chłopców.

– Chyba... chyba pod Salton Cliff... od strony Willi Argo – spróbował ustalić Rick.

– Nie pozostaje nam nic innego, jak się przekonać – zaproponował Jason, wchodząc na pierwszy stopień.

W połowie schodów przystanęli, słysząc dobiegającą zza kraty w suficie rozmowę dwóch osób:

– ...transport żywicy w lepszym gatunku.

– Kazałeś ją przenieść na targ koło mastaby?

– Oczywiście, ale dziś nie da się nawet ruszyć, przy tylu kontrolach!

– Podziękuj faraonowi za wizytę!

– A jakże! Podziękuję mu tysiąckrotnie, jeśli następnym razem zostanie we własnym domu...

Głosy się oddaliły i nie dało się nic więcej usłyszeć.

Zdumienie dzieci nie miało granic.

– Słyszeliście? – spytała Julia.

– Głośno i wyraźnie – odparł Jason, idąc w górę.

– Słowo... faraon też?

– A ty Rick?

Rudzielec otworzył Słownik języków zapomnianych i zaczął go kartkować.

– Jedną chwilkę, Julio. Szukam, co to takiego mastaba.

Jason tymczasem dotarł na szczyt schodów i zatrzymał się przed ceglanym murem.

– Jason, a ty wiesz, co to znaczy mastaba? – spytała go siostra, ale widząc mur, szybko zmieniła temat: – Tylko nie mów, że jesteśmy zablokowani.

Jason zaczął opukiwać cegły, a po chwili powiedział:

– Jesteśmy zablokowani. Ale nie sądzę, żeby ten mur zatrzymał nas na dłużej. To prowizorka.

– Mastaba – Rick zaczął czytać łamiącym się głosem – grobowiec egipski w kształcie ściętej piramidy. Wnętrze może być zdobione freskami i rytami. Wejście do celi grobowej jest ukryte przed złodziejami.

Oczy Julii zrobiły się okrągłe ze zdziwienia:

– Sakralna budowla egipska? Cela grobowa? Złodzieje grobowców? – Obróciła się gwałtownie ku bratu i krzyknęła: – Jason!

Rick zamknął Słownik języków zapomnianych.

– Powiedzcie mi, że śnię – poprosił.

– Jason! – powtórzyła Julia. – Ukrywasz coś przed nami?

Jeśli nawet Jason coś ukrywał, jak przeczuwała siostra, to jego zdumienie było równie wielkie, jak ich. Za to graniczyło z radością.

– A zatem... to naprawdę działa... – szepnął zachwycony, opierając się o ceglany mur.

Pomyślał o swoich marzeniach na jawie, jakie snuł na pokładzie Metis, kiedy łódź nie chciała ruszyć z miejsca. I jak w końcu udało mu się sprawić, że popłynęła zgodnie z jego wielkim życzeniem do... Egiptu!

Rick spojrzał na przyjaciela, na Julię, na ten dziwny korytarz i przytaknął:

– Jasne.

– Nie jesteśmy już w Kilmore Cove. To nie może być Kilmore Cove...

Julia zesztywniała:

– Co to znaczy, że to nie może być Kilmore Cove?

Rick wskazał kratę nad nimi:

– Słyszałaś tych ludzi? Żywica, mastaba, faraon...

Jason zagryzł wargi, żeby się nie uśmiechnąć.

Julia odwróciła się w kierunku brata i wycelowała w niego wskazujący palec prawej ręki:

– Jason, teraz ty...

Ale nie zdążyła dokończyć zdania. Po drugiej stronie ktoś pukał w ceglany mur.


Trochę przed północą, kiedy burza przybrała na sile, latarnia morska w Kilmore Cove rozbłysła pomarańczowym światłem, podobnym do potężnej, rozżarzonej lampy. Wreszcie po kilku próbach dwie białe, wolno przesuwające się smugi światła zaczęły rozjaśniać noc.

Światło padało na morze, ginąc za horyzontem, a po chwili – jak wielkie białe oko – spokojnie omiatało dachy domów.

Miasteczko spało błogo, pozwalając czuwać nad sobą świetlistemu strażnikowi.

Tylko jeden samochód krążył po opustoszałych ulicach. Była to czarna, ogromna, luksusowa limuzyna, całkiem jak z filmów gangsterskich. Wycieraczki najnowszej generacji ślizgały się po przedniej szybie jak ślizgacze po lodzie.

Samochód skręcił i nawet szyba przeciwodblaskowa okazała się bezsilna wobec światła latarni morskiej – oślepiony kierowca gwałtownie zahamował.

Z tylnego siedzenia dobiegł kończący serię wyrzutów stanowczy kobiecy głos:

– Nie rób tego nigdy więcej!

Kierowca, mamrocząc, próbował coś odpowiedzieć, ale w końcu żachnął się tylko, wrzucił pierwszy bieg, potem drugi i skręcił do centrum miasteczka. Przejechał wzdłuż małego mola, zostawiając za sobą latarnię morską, i wcisnął się w jedną z wąskich, krętych uliczek.

– Tędy się nie jeździ – kobieta znów zwróciła mu uwagę.

– Ale tędy jest bliżej – odpowiedział kierowca, patrząc na nią w lusterku.

Długie fioletowe paznokcie migotały w świetle.

Limuzyna dotarła do okrągłego placu, pośrodku którego wznosił się majestatyczny pomnik jeźdźca na koniu.

Gromadka mew znalazła schronienie przed deszczem, chowając się pod brzuchem rumaka z brązu.

„Oto do czego służy sztuka” – pomyślał kierowca, uśmiechając się ironicznie.

Manewrując zręcznie, wjechał w zaułek zaledwie odrobinę szerszy od limuzyny, między stare domy, których dachy stykały się ze sobą z wielkim wdziękiem. Potoki wody wylewały się z rynien jak wodospady.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił kierowca, wyjeżdżając z zaułka.

Przed nimi, zza wycieraczek, widać było przysadzisty, dwupiętrowy dom z tarasem tonącym w kwiatach, z mansardą i spadzistym dachem.

– Wspaniale – słodkim, melodyjnym głosem odezwała się pasażerka. Kolejny raz sięgnęła po perfumy, skropiła się nimi obficie i – jak nigdy – sama otworzyła sobie drzwiczki. – Idziemy! Żwawo!

– Ja też muszę?

– Już zapomniałeś, co masz zrobić, Manfredzie? – wysyczała Obliwia Newton i, nie zamykając drzwiczek samochodu, skierowała się w stronę starego domu.

Ulysses Moore.

Подняться наверх