Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 15
ОглавлениеKtoś nadal pukał w ceglany mur. Jedno uderzenie. Dwa uderzenia. Jedno uderzenie. Dwa.
– Zawracamy... – wyszeptała Julia, ale Jason dał znak, by milczała.
Jedno uderzenie. Dwa.
Były to lekkie stuknięcia, jakby ktoś chciał sprawdzić, czy mur naprawdę istnieje.
– Dlaczego stukają? – spytała Julia szeptem.
– Ktoś nas usłyszał – odpowiedział Rick. – I sprawdza grubość muru, tak samo, jak to robił przedtem twój brat.
Jason przyłożył ucho do muru.
– Co słyszysz? – spytała Julia.
– Ciebie! Jeśli się nie uciszysz...
Stuknął dwa razy w mur.
– A teraz co robisz? – zapytała nerwowo.
– Odpowiadam.
Rick, stojący trochę głębiej, pokręcił głową.
– To chyba nie jest dobry pomysł. Nie wiem, czy powinniśmy się ujawniać...
Za murem dały się słyszeć dwa stuknięcia. Potem jedno silniejsze, na które Jason odpowiedział z taką samą siłą.
– Jason... – wyszeptała siostra. – Słyszałeś, co powiedział Rick?
– Pssst! Coś się dzieje...
Dobiegły ich jakieś trudne do określenia hałasy, a po chwili ciszy skrzypienie, jakby odgłosy cięcia.
– Słyszałeś?
– Taak.
– Co to było?
– Wydaje mi się, że żelazo. Jakby ktoś skrobał żelazem po kamieniu...
Nasłuchiwali chwilę, ale wydawało się, że nieznajomy zza muru dał sobie spokój.
Nagle spod ceglanej ściany wyleciał tuman kurzu.
Jasona tknęło złe przeczucie. Odskoczył od ściany i krzyknął:
– Uciekajcie!
Rozległ się huk. I podniosła się biała chmura pyłu.
Julia zbiegła ze schodów, zwinnie omijając Ricka. Cała w pyle, nie oglądając się za siebie, biegła korytarzem, słysząc za sobą krzyk Jasona:
– Uciekaj! Uciekaj!
Usłyszała, że Rick też zaczął biec. Pędziła coraz szybciej, skręciła za róg. Dobiegł ją hałas walących się cegieł i głos kaszlącego Ricka, który powtarzał:
– Biegnij, biegnij!
W panice, nie myśląc o niczym, na oślep dotarła do drzwi, przez które tu weszli, otworzyła je, pociągając mocno do siebie, i przebiegła na drugą stronę.
W kompletnych ciemnościach potknęła się o coś i straciła równowagę.
Upadła na dywan.
Dywan?
Gdy się obejrzała, zobaczyła tylko chmurę pyłu i Wrota Czasu, zamykające się z charakterystycznym klik. Łoskot, krzyki Ricka i jej brata ucichły, jakby nigdy ich nie było.
Julia poderwała się na równe nogi jak sprężyna.
Wrota Czasu?
Gdzie zatem jest teraz?
Dywan, stolik, odsunięta szafa, błękitny tapczan i kilka foteli. Deszcz dudniący w okiennice.
– Willa Argo? – spytała na głos.
Ujrzała cień mężczyzny i wystraszona krzyknęła.
Nestor też krzyknął, upuszczając na podłogę papiery, które czytał.
Po chwili spytał już spokojnie:
– Dobrze się czujesz, Julio?
Otworzyła usta, ale nie mogła wykrztusić słowa. Wpatrywała się we Wrota Czasu i w pył wokół nich, nic nie rozumiejąc.
Nestor nadal pytał:
– A gdzie chłopcy?
Julia kręciła głową, nie mogąc pozbierać myśli. Patrzyła na zatrzaśnięte Wrota Czasu, zadrapane i miejscami nadpalone. Cztery zamki, ułożone w kształcie rombu, przyglądały się jej szyderczo.
Ricka nie było. Jasona nie było. Była tylko ona. W Willi Argo.
– Nie wiem – znów pokręciła głową. – Nie wiem...
Panią Kleopatrę Biggles, która całe swoje sześćdziesiąt pięć lat przeżyła w Kilmore Cove, zbudziło łomotanie do drzwi. Po omacku znalazła sznureczek od lampki nocnej, pociągnęła go i zapaliła światło.
– Co się dzieje, Antoni? – zwróciła się do jednego z dwóch kotów, leżących w nogach jej łóżka.
– Ty też słyszałeś?
Antoni wskoczył na parapet, sennie popatrzył przez okno, przeciągając się leniwie. Drugi kot nadal spał spokojnie, jakby nic się nie wydarzyło.
– Przykro mi, że cię budzę, Cezarze, ale sądzę, że ktoś puka do drzwi.
Pani Kleopatra przetarła oczy i sięgnęła po budzik stojący na stoliku. Zamrugała z niedowierzaniem, widząc, że dopiero minęła północ.
– Kto to może być o tej porze?
Ktokolwiek to był, zastukał do drzwi ponownie i jeszcze gwałtowniej.
– Już idę, idę! – gderała pani Biggles, szukając wełnianych kapci pod łóżkiem. Nadepnęła przy tym na ogon trzeciemu kotu, który z wrażenia wskoczył na łóżko. – Wybacz mi, Marku Aureliuszu!
Szczupłymi rękami poprawiła rozczochrane włosy. Nie zapalając dużej lampy, omijając pozostałe koty, zeszła ostrożnie po drewnianych schodach.
– Z drogi, dzieci! Pozwólcie mi przejść! – zawołała, budząc tym samym wszystkie swoje dwadzieścia kotów. – Muszę otworzyć drzwi!
Deszcz uparcie bębnił w okna, zalewał doniczki na tarasie i dach mansardy. Przez szybę w drzwiach wejściowych przenikało mdłe światło latarni, w którym rysowała się jakaś sylwetka.
W oczach pani Biggles stanęły nagle podobne sceny z filmów kryminalnych, tak często oglądanych w telewizji, więc zanim otworzyła drzwi, zasunęła łańcuch od wewnątrz.
– A to pani, panno Newton! – zawołała wielce zdumiona, gdy tylko rozpoznała gościa. – Co się stało?
– Otworzy nam pani, pani Biggles? – uśmiechnęła się do niej skostniała z zimna Obliwia Newton, kuląc się w swej czarnej pelisie. – To koniec świata.
Kleopatra Biggles zdjęła łańcuch i otworzyła drzwi, wpuszczając gościa do środka. Stary parkiet zaskrzypiał pod szpilkami Obliwii Newton. Koty na jej widok, prychając, rozpierzchły się szybko po kątach.
– Panno Newton, niezmiernie mi przykro, że zastaje mnie pani w takim stroju, ale nie spodziewałam się pani. W domu jest bałagan i... – Próbowała zamknąć drzwi, lecz czyjaś potężna ręka otworzyła je z impetem.
Światło latarni padło na paskudną gębę Manfreda, który stał nieruchomo w progu – antypatyczny, zwalisty, w ociekającej deszczem pelerynie.
Przerażona Kleopatra Biggles uniosła aż dłoń do ust, a towarzyszące jej koty, Antoni i Marek Aureliusz, wysunęły pazury.
– Panno Newton! Czy ten pan jest z panią? Co... co się dzieje?
Obliwia nie raczyła nawet odpowiedzieć. Idąc śmiało przez korytarz łączący salon z kuchnią, nie zwróciła uwagi na słowa pani Biggles.
Zatrzymała się przed drzwiami do piwnicy i zaczęła bębnić palcami po ścianie.
– Cóż to, nie ma światła w tym domu? – złościła się. – Ach tak, pani Biggles, może zechce pani być tak uprzejma i wpuści również mojego kierowcę?
Uspokojona Kleopatra Biggles cofnęła się o krok, robiąc przejście.
– Proszę... – powiedziała do Manfreda.
Manfred spojrzał z obrzydzeniem na dwa koty, trzymające straż u boku pani Biggles, i wszedł. Zatrzymał się na środku pokoju, żeby strzepnąć wodę, i powiedział:
– Nienawidzę kotów.
Przed drzwiami piwnicy Obliwia Newton zdjęła pelisę, zsuwając ją nonszalancko na podłogę.
Była ubrana jak rasowa dziennikarka telewizyjna: oszałamiające szpilki wiązane na kostce, coś w rodzaju tuniki z białego lnu, przewiązanej paskiem ze sznurka, cienką bluzeczkę z długimi rękawami i mankietami ze skóry lamparta oraz etolę. Jej długą szyję zdobił wspaniały naszyjnik z kutego złota.
Na widok tego eleganckiego stroju pani Biggles machinalnie przygładziła włosy i obciągnęła nocną koszulę w niebieskie kwiaty.
– Panno Newton, ma pani wspaniałą...
– Światło! – rozkazała sucho Obliwia Newton. – Niech pani zapali światło!
Kleopatra Biggles czym prędzej zapaliła wiszącą pod sufitem lampę, która oświetliła parter słabym, mlecznym światłem.
– Nareszcie! – warknęła Obliwia, sprawdzając coś na drzwiach do piwnicy. – Nareszcie.
Pani Biggles próbowała uspokoić Antoniego i Marka Aureliusza, zdenerwowanych wtargnięciem intruzów. Po chwili zapytała naiwnie:
– Przepraszam, co pani powiedziała?
Obliwia pogładziła zamek w starych drzwiach, potem podniosła z ziemi kilka ziarenek piasku.
– Nic ważnego, moja droga... – odparła fałszywie słodkim głosem. – Dlaczego pani nie wraca do łóżka?
Tuż po tych „czułych słówkach” Manfred gwałtownym ruchem zatkał usta pani Biggles chusteczką namoczoną w chloroformie.
Stara kobieta wytrzeszczyła oczy ze zdumienia i już po chwili osunęła się w ramiona Manfreda, wprawiając w popłoch wszystkie koty, które nerwowo zaczęły krążyć po pokoju.
– Zobaczymy się później, Manfred – zasyczała Obliwia Newton. – A na razie wiesz, co masz robić.
Wyjęła z kieszeni niby-tuniki zardzewiały klucz z główką w kształcie kota, włożyła go do zamka w drzwiach do piwnicy pani Biggles i spróbowała obrócić.
Klik, zamek zaskrzypiał.