Читать книгу Korporacja Kościół - Piotr Babiński - Страница 4
Wdycham kadzidło, ale się nie zaciągam
ОглавлениеLeżę sobie w wózeczku i przysypiam. Wokół mnie sporo dźwięków i zapachów, których jeszcze nie rozumiem ani nie umiem nazwać. Ale już je znam. I niezależnie od tego niezrozumienia są już moje. Pieśni kościelne, wypowiadane modlitwy, zapach kadzidła. Wdycham, ale się nie zaciągam. Jeszcze nie. Ale to wszystko, ta atmosfera jest już częścią mnie. I będzie mnie kształtować. Będzie sprawiać, że naturalne dla mnie będzie środowisko kościelne. Nie środowisko wiary, relacji z Bogiem, ale środowisko kościelne. Kiedy ktoś mnie zapyta, w którym momencie życia wsiąkłem w KRK, powiem: w żadnym. To było we mnie od zawsze. Wdychałem kadzidło już z wózka dziecięcego. To nie były sprawy wymagające tłumaczenia. To nie ja wsiąkłem w KRK, to on we mnie wsiąknął. Zawsze był obecny. Mało tego, dobrze się kojarzył. W ogóle we wczesnym dzieciństwie, które już świadomie pamiętam, Kościół to były kolędy, zapach ogromnej choinki w domu mojej babci, śnieg iskrzący się w świetle ulicznych lamp po drodze na pasterkę, a po powrocie smak szynki, którą tradycyjnie jedliśmy plasterkami, bo już wolno. A w dodatku ta szynka, jak to w latach siedemdziesiątych minionego stulecia, była tylko na święta, więc dzięki ci, KRK (albo może i dzięki, Jezu), bo to ty sprawiłeś, że mam szyneczkę… Nigdy nie pytałem o nic, bo po co pytać, skoro to wszystkie takie przyjemne, takie ciepłe, takie rodzinne. No i były prezenty. Można było też zjeść banana lub pomarańczę. W końcu to święta.
Zastanawiałem się kiedyś, dlaczego tak wielu ludzi w Polsce kompletnie bezkrytycznie łyka wszystko, co wiąże się z Kościołem. Dochodzę do wniosku, że właśnie dlatego. On w nich wsiąknął zanim byli w stanie cokolwiek ocenić, wpływa na ich sposób życia i myślenia, nawet kiedy o tym nie wiedzą. Tak, my nie wsiąkamy w KRK, to on wsiąka w nas. I nie chodzi mi o tę warstwę świadomą, warstwę zwyczajów, przekonań, kryteriów. Dużo wcześniej przesiąkamy zapachami, dźwiękami, klimatem… One siedzą w nas głęboko i nami kierują. Często bez naszej wiedzy. Kiedy czytam artykuły bądź wypowiedzi różnych osób nieszczególnie przychylnych Kościołowi rzymskokatolickiemu, widzę jak mimo swojej niechęci myślą i mówią z tego samego poziomu co katolicy określający się jako głęboko wierzący. Myślą tak i mówią, bo zostali tak wychowani, i to nie w warstwie świadomej – powtarzam – a w warstwie wrażeń i doznań. I to w nich tkwi bardzo głęboko. Mają to w genach. Kościelność. I jej konieczność. Może dlatego KRK po 1989 roku tak świetnie dogadywał się właśnie z komunistami? Bo przecież to właśnie za rządów SLD Kościół był w stanie wywalczyć dla siebie najwięcej wymiernych korzyści. Jak to działa? Ano tak na przykład jak w szkole. Teoretycznie rzecz biorąc szkoła polska jest neutralna światopoglądowo (o ile to w ogóle jest możliwe…). W praktyce, nawet jeżeli zapisano to w ustawach, nawet jeżeli w podstawie programowej nie ma zbyt wielu akcentów religijnych (czytaj: katolickich), to w grudniu dzieci w młodszych klasach, ucząc się matematyki, liczą choinki lub mikołajów. Teksty w nauczaniu języków obcych zawierają odwołania do Christmas lub Easter. Jak się to usprawiedliwia? Ano mówi się, że to przecież polska tradycja narodowa. I to niby ma załatwiać sprawę. Ale nie załatwia. I nie piszę tego jako ateista, ale jako chrześcijanin, który stara się żyć według tego (i tylko tego), co zawarte w Biblii. A tam nie ma ani Bożego Narodzenia, ani Wielkanocy jako okazji do świętowania. Nic takiego Chrystus nie nakazywał. Mam zatem prawo, by mi takich tradycji nie narzucano. Jasne, że nie da się (i nie ma takiej potrzeby, bo zrobiłoby to wielu osobom krzywdę) usuwać takich symboli z przestrzeni publicznej. Ale mam prawo, by moje dzieci nie musiały odrabiać zadań domowych o takiej tematyce. Takie samo prawo, jakie mają na przykład żydzi czy buddyści. A to prawo w praktyce szkolnej szanowane nie jest. Nauczyciele za to dziwią się bezmiernie, jak to możliwe, że nie ma w domu choinki, że dzieci nie piszą listów do Mikołaja itp. I nie dociera do nich, że to jest po prostu prawo tych, którzy nie podzielają katolickiej symboliki i obrzędowości. Wdychaliśmy wszyscy kadzidło od niemowlęctwa i zostało to w nas praktycznie zakodowane. Może gdybym deklarował się jako świadek Jehowy, buddysta czy muzułmanin, to jeszcze zostałoby to (głównie z obawy przed konsekwencjami prawnymi) uszanowane, ale skoro mówię, że jestem chrześcijaninem, to o co chodzi?
Powołujemy się na tak zwane wartości chrześcijańskie w życiu publicznym. No to może warto by je zdefiniować. A może nie? Może wreszcie zobaczyć, że słowo „wartość” nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem? Sformułowanie „wartość” jest terminem filozoficznym, obojętnie, czy przypiszemy je do metafizyki czy etyki, jest to filozofia. I to wcale nieposiadająca długiej tradycji, bo pojęcie wartości do filozofii w sensie ścisłym wprowadził dopiero Max Scheler w pierwszej połowie XX wieku. Potem do katolickiej teologii jego myśl wprowadzał między innymi Karol Wojtyła. A Biblia z jakąkolwiek filozofią nie ma nic wspólnego. Ani też żadnej nie tworzy. Biblia mówi tylko i wyłącznie, jak żyć w relacji z Bogiem, a raczej zaprasza do osobistego nawiązania tej relacji. Wkurza mnie, kiedy słyszę o „wartościach chrześcijańskich”, których nikt nie umie do końca zdefiniować ani powiedzieć, czym się różni miłość od miłości chrześcijańskiej, szacunek od szacunku chrześcijańskiego, dobroć od dobroci chrześcijańskiej itd. Podobno Luter powiedział (a przynajmniej taki widziałem mem), że „chrześcijański szewc nie ma robić chrześcijańskich butów, on ma robić dobre buty”. Białej gorączki dostaję, kiedy słyszę, że „Chrystus jest dla chrześcijanina największą wartością”. Jest osobą, a osoba nie jest wartością. I kropka. Nie mogę mieć relacji z wartością, bo to pojęcie abstrakcyjne i teoretyczne. Mogę natomiast mieć relację z osobą. I do tego, według Biblii, zaprasza mnie Chrystus. Mówi: „Jestem Nauczycielem, Panem, Mistrzem”, mówi: „Towarzysz mi”. Dygresja: w większości przekładów Biblii pojawiają się słowa „pójdź za mną”. Jednak tłumaczenie interlinearne zawsze przekłada te fragmenty jako „towarzysz mi”. A to są zupełnie inne relacje: albo jestem tylko naśladowcą, albo jako towarzysz (doli i niedoli) biorę również odpowiedzialność. I uważam, że do takiej zdrowej relacji, w której biorę pełną odpowiedzialność za moje osobiste decyzje, zaprasza chrześcijanina Jezus Chrystus. Koniec dygresji. Tyle że taka relacja kompletnie nie pasuje do modelu korporacyjnego reprezentowanego przez KRK. Tu trzeba mieć relacje z instytucjami, „wartościami”, tradycją, historią. Swego czasu w polskich mediach dziwiono się japońskim praktykom korporacyjnym, polegającym między innymi na wspólnym odśpiewaniu na baczność hymnu korporacji przed rozpoczęciem pracy albo na żelaznym zwyczaju, że mężczyźni po wyjściu z korpomordoru, zanim udadzą się do domu, muszą iść wspólnie na piwo do pobliskiego (zawsze tego samego) baru. A mnie się jakoś narzuciło podobieństwo pomiędzy tym a na przykład benedyktyńskim zwyczajem, by zaraz po wstaniu z łóżka, zanim się zacznie robić cokolwiek, biec do kaplicy, by tam wspólnie (z pamięci) śpiewać psalm poranny. Oraz wszystko, łącznie z odpoczynkiem i rekreacją, robić wspólnie.
To, co się dzieje pomiędzy tobą a Bogiem, to sprawa prywatna. Moje doświadczenie mówi mi, że można w gronie księży świetnie gadać na każdy temat, poza tym jednym. Relacja osobista z Chrystusem jest pewnym tabu. Bo to należy do „sfery wzniosłości”, dotyczy raczej konfesjonału czy też „kierownictwa duchowego”…
W mediach często odbywają się dyskusje między katolikami a osobami reprezentującymi inne poglądy (dyskusje o aborcji, eutanazji, legalizacji narkotyków). Ścierają się te osoby na planie czysto filozoficznym, porównują swoje hierarchie wartości i dochodzą do wniosku, że nigdy się nie zgodzą, bo te hierarchie są albo sprzeczne, albo niezachodzące. A to oznacza albo wrogość, albo obcość. Żeby zatem żyć i funkcjonować w jednym kraju, jedni muszą narzucić innym swoją hierarchię wartości. Ale ci inni nie chcą, więc nici z porozumienia. I tak dyskutują, czasem nawet krzyczą na siebie. I nic pozytywnego z tego nie wynika, bo wyniknąć nie może. Bo to walka międzykorporacyjna. Ostatecznie to po prostu jest walka o władzę.