Читать книгу Korporacja Kościół - Piotr Babiński - Страница 5
Podduszam się, czyli to miał być początek drogi
ОглавлениеNie ma mowy o spaniu. Ekscytacja jest tak wielka, że nasila się kaszel alergiczny. Trochę się podduszam. Potem otwieram okno. Błąd. Parujące na trawniku pod blokiem rośliny nie pomagają. Rodzice też nie śpią. Dziś jedziemy do postulatu. Walizki spakowane. Ręczniki obeschły już z łez wylanych przez mamę, kiedy wyszywała na nich moje inicjały. W jakimś sensie stracimy się nawzajem. Jeszcze nie wiemy jak bardzo. Ale na pewno jest to moment odcięcia pępowiny, a to boli. Ja nie myślę o tym. Jestem już tam, w zakonie. Kilka godzin jazdy pociągiem, udajemy, że wszystko jest w porządku. Ale wiemy dobrze, że Kościół jest dużo bardziej zazdrosny niż kobieta. I zaborczy. Na wiele lat się stracimy. I niektóre z łączących nas nici zostaną zerwane bezpowrotnie. Ale teraz jeszcze się łudzimy. I przeżywamy ekscytację pomieszaną z lękiem. To znaczy ja ten lęk silnie wypieram. Dla mnie to przygoda. O uczuciach moich rodziców nie myślę. Ja mam już nową matkę – Kościół i nowego ojca – ZET. Poświęcę mu sporo miejsca w tej książce.
Poznałem go w sumie niewiele wcześniej, bo niecałe cztery lata. Kolega ministrant podsunął mi książki o Świętym Założycielu, o Duchowości, o Zgromadzeniu. A potem zaproszenie na rekolekcje w Częstochowie. I złapałem haczyk. Byłem już wcześniej podatny na takie zachęty, bo korporacja KRK od paru lat poprzez katechezę (wtedy jeszcze przy parafii) i ministranturę mieliła mnie w swoich młynach. Byłem świetnie przygotowanym narybkiem. Trzeba było mnie tylko odłowić i wpuścić do właściwego stawu. I właśnie to zrobił ZET. Był postacią niesamowicie atrakcyjną. Przede wszystkim był cudzoziemcem. Ponadto starał się mówić po polsku i nieźle mu to wychodziło. Co więcej – mówił o Biblii i tłumaczył Biblię prawie bez przerwy. To była ta nowość i świeżość, która mnie uwiodła. Wyglądało na to, że ta duchowość, w którą się zaangażowałem, jest bardzo biblijna (dopiero później miało wyjść, że jednak nie do końca). Chłonąłem wszystko, co ZET mówił i pisał, a było tego dużo, odkrywałem nowy, nieznany świat i – jak mi się wtedy wydawało – Boga. Dlatego nie miałem żadnych wątpliwości, kiedy przyszło podejmować decyzję. Nie polonistyka, o której wcześniej marzyłem, nie Agnieszka, w której się kochałem, nawet nie seminarium diecezjalne, w którym widział mnie mój proboszcz. Ale zgromadzenie ZET, w Polsce obecne od niedawna, prawie nieznane (choć powstałe we Włoszech w 1815 roku). „Młode, niesprawdzone szeregi” – jak napisał mój proboszcz w opinii, której nie miałem prawa znać, ale mi ją przeczytał.
Rekolekcje zamknięte dla młodzieży męskiej – jeździłem na nie przez całe liceum dwa razy do roku. Świetna okazja, by się podszkolić w duchowości, pogłębić ją, naładować akumulatory. A przy okazji spotkać się w gronie znajomych. To były przecież jeszcze te błogosławione czasy bez internetu! Jeździliśmy zazwyczaj całą ekipą. Rekolekcje uważaliśmy za wymagające, bo od kolacji pierwszego dnia aż do śniadania w dniu wyjazdu obowiązywało pełne milczenie poza przewidzianymi w programie „rozmowami duchowymi” na spacerach, na które chodziliśmy po dwóch. Trzeba przyznać, że poza pewnymi wyjątkami zachowywaliśmy te wymagania, bo było to dla nas wtedy jakieś wyzwanie. Codziennie dwa kazania (na mszy i na nabożeństwie), konferencja, godzina pytań, grupowe rozważanie Biblii, adoracja godzinna w kaplicy, wymiana doświadczeń w grupie na temat „jak dzisiaj żyłem Ewangelią”. Sporo tego i czas był intensywny, ale lubiliśmy to bardzo, bo czuliśmy, że się rozwijamy. Odkrywaliśmy wielkość KRK, jego duchową głębię, jego historię i nauczanie. Tak oto odbywał się przez kilka lat kolejny etap wsiąkania KRK w moje myślenie, emocje, pamięć, tożsamość. Stawałem się idealnym kandydatem na księdza, sam o tym nie wiedząc.
Rekolekcje odbywały się w wakacje oraz w czasie ferii zimowych. A poza tym raz w miesiącu w pobliskim domu Zgromadzenia można było wziąć udział w weekendowym dniu skupienia, takich minirekolekcjach, odbywających się na identycznych zasadach. Tak więc zapewnione było całoroczne szkolenie i rozwój, bo oprócz tego raz w tygodniu spotykaliśmy się w grupie we własnej parafii. A jeszcze raz w miesiącu jako parafialny animator jeździłem na spotkania informacyjne do animatora diecezjalnego. Nie miałem zatem żadnych szans, musiałem prędzej czy później poczuć powołanie.
Był w tym wszystkim jeszcze dodatkowy smaczek – konspiracja. Mówimy o latach 1985 – 89. Władze wtedy nie pozwalały na rejestrację żadnych nowych zgromadzeń zakonnych, więc moje działało w podziemiu, praktycznie nielegalnie. Kiedy do niego wstąpiłem, zostałem oficjalnie zapisany do innego legalnie działającego zakonu, żeby nie pójść do wojska. Obowiązywało konspiracyjne milczenie, nawet zakaz opowiadania kawałów politycznych. Wszystko było takie bohaterskie, takie surowe i mocne zarazem. Głębokie i porywające. Można powiedzieć, że nawet wzniosłe.