Читать книгу Czarne bataliony - Piotr Gociek - Страница 24

Оглавление

Dawnośmy się nie widzieli.

Trochę czasu upłynęło od chwili, kiedy poprzednio pisałem opowiadania. Trochę. Dokładnie trzydzieści lat. Byłem wtedy zadurzonym w fantastyce nastolatkiem, dla którego największą atrakcję pod słońcem stanowiły wyprawy na konwenty: pierwszym była klubowa impreza we Wrocławiu (rok 1984), potem legendarny pionierski Polcon w Błażejewku pod Poznaniem. Wiem, co mówię. Byłem tam. A nawet z kolegami z klubu wystawialiśmy wtedy kabaret SF. Z jakimi kolegami? Andrzej Krawczyk był świetnym grafikiem i komiksiarzem. Nie wiem, co dziś się z nim dzieje. A Janusza Onufrowicza pewnie znacie – jest aktorem znanym ze sporej liczby telewizyjnych seriali. Pisuje także teksty piosenek i książki.

Szybko odkryłem, że istnieje jeszcze większa frajda od czytania fantastyki i jeżdżenia na konwenty – pisanie fantastyki. Wydawało się przy tym dość proste (tyle przecież przeczytałem!), ale takie nie było. Pierwsze próby bezlitośnie (i słusznie) miażdżyli koledzy z fandomu, którym poddawałem je pod ocenę. Wielki dług wdzięczności zaciągnąłem u tych, którzy choć widzieli nędzę mych poczynań, życzliwie zachęcali mnie do dalszych prób. Nigdy im za to nie podziękowałem, więc czynię to teraz. Zacne to grono: Andrzej Drzewiński, Robert Szmidt, Andrzej Ziemiański. Dzięki za Letni Obóz Fantastyki w Sulistrowiczkach, za lekcje kanasty, literatury i picia piwa. Krytyki nie szczędzili koledzy i koleżanki z klubu SOKIBUS-F: prezesica-tygrysica Agnieszka Makowska (wszyscyśmy się w niej durzyli) i poczciwy Karol Skrzekut. Potem zaś zawsze mogłem liczyć na życzliwy miażdżing swych przedsięwzięć w wykonaniu Macieja Parowskiego i Marka Oramusa. A później teksty (nieliczne) czytali Rafał Ziemkiewicz i Jarosław Grzędowicz. Dziękuję.

Po opublikowaniu kilku opowiadań w fanzinach, po wyróżnieniu na konkursie literackim „Fantastyki” (rok 1987 – wygrał wtedy debiutant Marek S. Huberath, a drugie miejsce zdobył debiutant Andrzej Sapkowski: cóż za zacne towarzystwo) i chwilowym nawrocie do pisania fantastyki na początku lat 90. (czego efektem był „Zaścianek” opublikowany w „Fenixie” oraz „Podróż Trzech Króli”, o której więcej niżej) zająłem się w życiu zupełnie innymi sprawami. I tak marzenie numer jeden (wydać zbiór opowiadań w wieku lat 18) oraz marzenie numer dwa (wydać zbiór opowiadań przed rokiem 2000) nigdy się nie ziściły. I dobrze.

Przez cały czas fantastyka była jednak obecna w moim życiu: czytałem, oglądałem, recenzowałem, redagowałem, a w nocnym programie RMF FM udało mi się nawet wyemitować całkiem sporo rozmów z pisarzami tak różnych generacji, jak Mike Resnick i Robert Sheckley. Teraz mogę się przyznać: tak, cały czas także pisałem. Po trochu, po kawałku, tu szkicując pomysł, tam dialog, gdzie indziej odnotowując fajnie brzmiące nazwisko lub potencjalny tytuł.

I tak minęło dwadzieścia lat.

Nigdy nie porzuciłem myśli o pisaniu na serio, zawsze jednak odkładałem je na później. Kiedyś, kiedy będę miał mniej roboty w radiu. Kiedy mniej będę musiał pisać do gazety. Kiedy będę wiódł spokojniejsze życie. Aż pewnego dnia zrozumiałem, że takie „kiedyś” oznacza po prostu „nigdy”.

Musiałem więc sprawę przemyśleć. I przemyślałem. Wniosek był oczywisty: jeśli chcesz, by coś było zrobione, zrób to po prostu. I tak wydarzyła się w moim życiu powieść „Demokrator” (2012), którą być może część z Was już zna. Dlaczego akurat ona? To proste, w pewnym momencie odkryłem, że uskładałem do niej ponad sto stron notatek.

Nie mogło być inaczej. Dlaczego? To proste. Lubię opowiadać historie.

I nie mogłem przestać.

Pisanie to nie tylko zawód. Pisanie to stan umysłu. A precyzując: to sposób odbierania rzeczywistości. To tryb działania, którego nie da się zmienić. Wyobraźcie sobie radio, w którym znajdziecie gałkę do ściszania dźwięku, ale nie znajdziecie wyłącznika. Możecie skręcić głośność tak, że w pokoju zapanuje cisza. Ale czy to znaczy, że radio nie gra? Gra. Tylko Wy go nie słyszycie.

Pisarz pisze głównie wtedy, kiedy nie pisze. Nasiąka rzeczywistością jak gąbka, łowi niuanse, chwyta pomysły, wchłania wrażenia. Potem przetwarza je po swojemu i pokazuje światu: zobaczcie, co ulepiłem. A na początku była tylko kora, sznurek i folia po czekoladzie.

Krótko mówiąc: kiedy nie pisałem i nie wydawałem książek, i tak czułem się pisarzem, bo pomiędzy wszystkimi obowiązkami życia codziennego cały czas wiedziałem, że część umysłu pracuje w trybie pisania. Tyle tylko, że opowiadałem te historie do szuflady i nigdy nie miałem czasu, by je dokończyć. Co oczywiście jest kiepską wymówką: wszyscy mamy tyle samo czasu. Dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Zatem: dawnośmy się nie widzieli.

Nasze ponowne spotkanie to także efekt tego, że mam wielkie szczęście do wydawców. Sławek Brudny, który wydał „Demokratora” (2012, II wyd. 2014), uwierzył w tę debiutancką powieść po przeczytaniu kilkudziesięciu stron i stał się jej wielkim orędownikiem – najlepszym, jakiego mogła mieć. Robert Łakuta, Eryk Górski, Kuba Jabłonka z Fabryki Słów (a także cała reszta fabrycznej ferajny) z entuzjazmem i radością wkręcili się szybko w moje kolejne projekty i wszystko wskazuje na to, że będziemy razem przez jakiś czas. (Jak długi? Im więcej „Czarnych batalionów” kupicie, tym dłużej).

Zapraszam Was na stronę internetową piotrgociek.pl i demokrator.com, spotkacie mnie także na Twitterze – @PiotrGociek – oraz na FB (strona oficjalna i prywatna). Aha, no i jeszcze jest e-mail piotr@piotrgociek.pl, ale pamiętajcie, że przekazuję go Wam w całkowitej konfidencji. Nie udostępniajcie go obcym (we wszelkich znaczeniach tego słowa) oraz ludziom, którzy nie lubią fantastyki.

A teraz słów kilka o tekstach, z okazji których się spotykamy.

CZOŁG

Robert A. Heinlein jest jednym z moich ulubionych pisarzy, nie tylko fantastycznych. Był autorem z tego arcyciekawego pokolenia, które zdążyło posmakować życia jeszcze przed drugą wojną światową, potem zapadło się w otchłań tej wieloletniej apokalipsy, by powrócić z głęboką, choć może cyniczną wiedzą o ludzkiej naturze. Generacja Heinleina to generacja Johna D. MacDonalda, genialnego autora kryminałów o Travisie McGee. To generacja aktorów takich jak John ­Wayne i reżyserów takich jak John Ford (odrobinę starszy od wymienionych, ale mentalnie bardzo podobny). Nie ćwiczyli opowiadania historii na kursach creative writing ani dzięki czytaniu recenzji skwaśniałych frustratów w napuszonych magazynach. Ich świat i życie pełne były niezwykłych postaci i zajmujących opowieści, rzemiosła uczyli się od amerykańskich klasyków i z niezliczonych, cudownie kiczowatych, ale jakże zajmujących historyjek tworzących wczesną popkulturę XX wieku. Bohaterowie ich książek to żywe, wielowymiarowe postacie, jakże różne i prawdziwsze od kartonowych ludzików zaludniających literaturę gatunków.

Przez lata udało mi się zgromadzić wszystkie wydane w języku angielskim książki Heinleina, ze wspomnieniami z podróży włącznie. Był czas, gdy czułem się od nich uzależniony: tydzień bez godziny z Heinlei­nem wydawał się stracony. Mógłbym długo rozprawiać o ulubionych powieściach RAH-a, ale gdy ktoś zapyta o ulubione opowiadanie, nieodmiennie odpowiadam: „Wolni ludzie”.

To tekst, w którym właściwie nie ma fantastyki. Jego bohaterowie to grupa rebeliantów walczących w amerykańskich lasach przeciwko tajemniczemu okupantowi. Nie wiemy, kim jest agresor – może Ruscy, może Niemcy, a może przybysze z kosmosu. W każdym razie mechanizmy rządzące okupacją są uniwersalne. Są ci, którzy kolaborują; są ci, którym jest wszystko jedno; są wreszcie ci, którzy choć nie mają żadnych szans, walczą z bronią w ręku. Wolni ludzie. Nie muszę chyba mówić, że taka opowieść mocno rezonuje w umyśle i sercu każdego, kto polską historię traktuje poważnie.

„Wolni ludzie” Heinleina to nie literatura fantastyczna, to po prostu literatura. Postawcie to opowiadanie obok opowiadań Hemingwaya czy Steinbecka – nie znajdziecie różnicy w wykonaniu. O ilu autorach science fiction można coś takiego powiedzieć?

„CZOŁG” to dalekie echo mojej fascynacji tamtym tekstem Heinleina, ale przede wszystkim dziecko rosyjskiej agresji na Ukrainę. Nie chciałem tu niczego naśladować, raczej spróbować wynaleźć na polskim, a nawet warszawskim gruncie historię o wrogu bez twarzy i efekcie jego obecności wśród zwykłych ludzi. Opowiadanie to powstało chyba najszybciej ze wszystkich, jakie widzicie w tym tomie. Pewnego wiosennego popołudnia w Nieporęcie wyjąłem z kieszeni notes i zanotowałem pierwsze zdanie. A potem przez tydzień nie byłem w stanie myśleć o niczym innym – musiałem napisać ten tekst. Nie mogłem spokojnie zasnąć, nim tego nie zrobiłem. To także moje domowe, „kabackie” opowiadanie. Miejsca, które w nim opisuję, nie mają nazw, ale bardzo łatwo zidentyfikuje je każdy, kto spaceruje po Kabatach, Lesie Kabackim, Skarpie, Wilanowie. Czasem sam nie wiem, co o tym myśleć. To trochę przerażające: wyglądać przez okno i widzieć wnętrze własnej głowy.

Janek Poranek i jego goście

„Janek Poranek” to najbardziej niesforne dziecko z gromadki, którą dziś Wam przedstawiam, co zresztą chyba widać po jego anarchicznym humorze i beztrosce. Było to jedyne opowiadanie w ostatnich latach (a mam tu na myśli zarówno te napisane, jak i tylko naszkicowane), którego nie miałem gotowego w głowie, siadając przy klawiaturze. Nie wiedziałem, kto właściwie opowiada nam tę historię i z jakiego powodu – a jest to podstawowe zadanie, które wypełnić powinien pisarz, zanim zacznie pracę.

Zaryzykowałem i pozwoliłem mojej imaginacji wędrować swobodnie, samemu będąc ciekawym, dokąd mnie zaprowadzi. Szybko okazało się, że ścieżka wiedzie do tych dawnych lat, kiedy jako małolat pochłaniałem z wypiekami na twarzy opowiadania guslarskie Kira Bułyczowa oraz Lemową „Cyberiadę”. Kiedy już udało mi się uchwycić ton tej opowieści, pozwoliłem sobie na wrzucenie do niej żartów wywiedzionych także z innych młodzieńczych lektur. A potem poszedłem ciemną ścieżką przez nieznany las. Przyznam, że kilka razy gubiłem się po drodze, zanim znalazłem polankę z napisem „właściwe zakończenie”. Nie pytajcie mnie tylko, dlaczego przybysze odwiedzający Janka kłaniają się przed pomnikiem Mikołaja Kopernika. Cały czas mam nadzieję, że jeszcze kiedyś o tym napiszę – jak tylko poznam odpowiedź.

A tak naprawdę to chciałbym kiedyś opisać nieznaną podróż Ijona Tichego.

Dzień oligarchy

Komu wierzyć? Tym, którzy przekonują, że bogacze to ludzie jak my, czy tym, którzy widzą w nich przedstawicieli niemal innego, obcego gatunku? Połowa amerykańskiej literatury kręci się wokół tej zagadki – sięgnijcie po „Wielkiego Gatsby’ego” F. Scotta Fitzgeralda, sięgnijcie po Jacka Londona i Toma Wolfe’a. I ja chętnie się pospieram, zanim jednak zasiądziemy przy kufelku Smadnego Mnicha, chciałbym zwrócić uwagę na dwie sprawy. Po pierwsze, nasi wschodnioeuropejscy bogacze należą do innego plemienia niż bogacze prawdziwi, to znaczy tacy, którzy zarobili pieniądze, bo na przykład w coś zainwestowali, coś wynaleźli, wymyślili, wspomogli rewolucyjny projekt, wprowadzili na rynek nowy towar lub usługę albo i nowy sposób życia (jak na przykład zakupy w hipermarkecie czy galerii handlowej czy pływanie wycieczkowymi liniowcami). Polscy oligarchowie zwykle mają pieniądze dlatego, że w odpowiedniej chwili transformacji ustrojowej ich polityczni kumple oddali im kawałek gospodarki do swobodnego pasożytowania. Model prywatyzacji gospodarki rosyjskiej, ukraińskiej czy polskiej bywa, niestety, zadziwiająco podobny. Po drugie, moje podejście do bogactwa jest takie samo, jak scenarzystów Marvela do supermocy: wielka siła oznacza także wielką odpowiedzialność.

Pan Bóg, jak wiadomo, potrafi pisać prosto także po liniach krzywych, niewykluczone więc, że będziemy jeszcze kiedyś świadkami wielkiego nawrócenia polskich oligarchów, których przecież może dotknąć przemiana równie głęboka (no dobra, nawet niech będzie choćby w jednej dziesiątej tak głęboka) jak Jacka Fulczyka w moim opowiadaniu. Zanim jednak ten dzień nie nastąpi, będę przypominał, bo warto: czym różni się dobry bandzior od złego bandziora? Otóż czasem po tym pierwszym zostaje (niechcący) coś dobrego.

Odwołajmy się do przykładów z mekki współczesnej zorganizowanej przestępczości, czyli USA. Zobaczymy tam piękne drogi zbudowane tylko dlatego, że skorumpowanym politykom potrzebny był gładki asfalt do przewożenia nielegalnie pędzonej gorzałki. Bootleggerzy zniknęli, ale drogi pozostały. Zobaczymy szpitale i przytułki zakładane przez żony gangsterów, ale działające do dzisiaj. Co pozostanie po polskich oligarchach? Może tylko to opowiadanie.

Opowieść Wowy

Wkrótce po ukończeniu powieści „Demokrator” zdałem sobie sprawę, że nie skończyłem jeszcze z superbohaterami. Po pierwsze, sam „Demokrator” był dzieckiem nie tylko fascynacji rosyjską literaturą od Bułhakowa po Strugackich, ale i wiele zawdzięczał komiksom – takim, jak choćby „Watchmen”. Po drugie, podczas lat pracy nad powieścią igrałem na różne sposoby z ideą superbohaterów różnego rodzaju osadzanych w najróżniejszych dekoracjach – od autentycznych pejzaży Czeczenii po alternatywne dzieje Europy. „Opowieść Wowy” to efekt tych igraszek – podejrzewam, że nie ostatni.

Jednocześnie gdybym miał wskazać najbardziej polityczne opowiadanie w tym zbiorze, byłby to właśnie ten tekst. Nie dlatego, że powstał, by załatwić jakiś polityczny interes – tak oczywiście nie było. Nie uprawiam polityki za pomocą literatury. „Opowieść Wowy” ma czytelnika trochę zabawić, a trochę przestraszyć, czy raczej skłonić do zastanowienia się nad kilkoma poważniejszymi sprawami. Najistotniejszą z nich jest kwestia woli. I tu dotykamy polityki. Wola jest bowiem podstawą polityki. Nie zasoby, nie badania opinii publicznej, nie marketing, nie kampanie wyborcze. Jak we wszystkim, rzecz sprowadza się do podstawowego wyboru: robimy/nie robimy.

Dziś często mawia się, że wola, a czasem w ogóle działanie, są w polityce nieważne, niepotrzebne, a nawet szkodliwe. Wszystko „robi się” samo, bo świat jest nadskomplikowany. Że mamy czasy postnowoczesności, globalizacji i turbokapitalizmu. Że dzięki temu nastanie wieczny pokój, bo w czasach skomplikowanych więzów ponadnarodowych i międzynarodowych współzależności gospodarczych nie ma już mowy o tradycyjnych rodzajach konfliktów: wszyscy skazani są na współpracę ze wszystkimi. Wszyscy płyną w jednej łódce i muszą unikać gwałtownych ruchów. Pęta ich strach przed swoistym ekonomicznym efektem motyla: kichnięcie maklera na giełdzie w Hongkongu może skończyć się tsunami ekonomicznym w Brazylii, a kłopoty właścicieli nieruchomości na Florydzie wpędzą strefę euro w recesję. Skoro wszystko jest rozdrobnione, zatomizowane i nie do ogarnięcia, bo jednocześnie osobne i zarazem połączone na tysiące sposobów, to dawne wojny nie mają sensu.

Myślę, że jest inaczej. Skoro wszystko jest nieogarniętym bezkształtem, to wygra ten, kto będzie miał odwagę wyciągnąć dłonie, zagarnąć, co chce, i kształtować po swojemu. Nikt mu się nie przeciwstawi, bo utraciwszy nieco, będzie bał się utracić więcej, a postnowoczesne, globalistyczne złudzenie będzie mu podpowiadać, że zamiast bić się o swoje, zamiast odebrać to, co utracone, trzeba nauczyć się omijać słonia w salonie, a w ogóle najlepiej udawać, że go tam nie ma. Nie muszę chyba Was informować, jak nazywa się jedyny w Europie przywódca, który działa, wychodząc z tych właśnie założeń.

Podróż Trzech Króli

Tylko raz w życiu zdarzyło mi się tak mocno kłócić o własne opowiadanie. Było to jesienią 1994 roku w Warszawie, kiedy w nieistniejącej już knajpie Al Capone na placu Bankowym spożywaliśmy chłodne piwo z Darkiem Toruniem, wtedy redaktorem „Magii i Miecza”. Było ostro, Darek objechał mnie okrutnie, oskarżając o bluźnierstwo, wysadzanie w powietrze zachodniej kultury i inne podobne przewiny.

Lubiłem Al Capone, zwłaszcza w te wieczory, kiedy przeżywające w tamtych latach dni chwały polskie firmy fonograficzne wyprawiały w nim party z okazji premiery nowych płyt. Szczególnie dobrze pamiętam huczną imprezę uświetniającą wejście na rynek albumu T.Love „BesT.Love”. Nie dość, że szampan, piwo i mocniejsze trunki lały się strumieniami, to jeszcze całość zakończyła się wyprawą do Riviery Remont w bardzo miłym towarzystwie, z Muńkiem Staszczykiem i Kasią Nosowską na czele. Niewiele też brakowało, by jedna z długich dyskusji w Al Capone prowadzonych przeze mnie z Grześkiem Szulcem (Wydawnictwo ISA) zakończyła się (z mojej strony) pisaniem długaśnej powieści fantasy wzorowanej nieco na Stephenie R. Donaldsonie (tak, ten pomysł też mam gdzieś zanotowany, jeśli chcecie wiedzieć więcej, zapytajcie mnie kiedyś o drzwi. A właściwie Drzwi). Na szczęście nic z tego nie wyszło, inaczej zamiast pisać dziś posłowie do „Czarnych batalionów”, wycinałbym las na Alasce czy też gdziekolwiek, gdzie nie musiałbym tłumaczyć się z koszmarnej książki, która w dodatku ukazała się drukiem.

Wracając do „Podróży Trzech Króli” – nie byłoby tego opowiadania, gdyby nie wiersz T.S. Eliota o tym samym tytule. Znajdziecie go w niemal każdym porządniejszym wyborze poezji Eliota, choć w różnych przekładach, najczęściej Krzysztofa Boczkowskiego (najnowsze tłumaczenie to chyba dzieło Antoniego Libery). Ja najbardziej lubię jednak wersję, którą Jerzy Pietrkiewicz zamieścił w zestawionej przez siebie „Antologii liryki angielskiej”.

Opowiadanie, które kiedyś streszczałem Darkowi Toruniowi, a potem ostatecznie napisałem, jest właściwie prozatorską wariacją na temat z Eliota. Z niego zaczerpnąłem nie tylko frazę „wielbłądy kładły się w śniegu”, ale także pytanie: co naprawdę oznaczały narodziny w Betlejem? Wiersz Eliota przesiąknięty jest melancholią, która bije ze wspomnienia narratora, świadka wielkiej zmiany, jednego z trzech monarchów podróżujących do Betlejem. U źródeł mojego pomysłu leży dwuznaczność terminów, jakimi określać się zwykło owych bohaterów. Trzej królowie, ale także trzej magowie. Zadałem więc sobie pytanie: a gdyby naprawdę byli magami? Znaczy praktykami magii, rzucającymi zaklęcia? Co wtedy oznaczałyby dla nich narodziny w Betlejem?

Fakt, że fabuła odbiega od wersji znanej z Ewangelii, nie został wywołany moimi bluźnierczymi zapędami, ale jest logicznym następstwem przyjętego przeze mnie założenia.

Wersja „Podróży Trzech Króli”, jaką znajdziecie w tym zbiorze, może się niektórym wydać znajoma. Mniej więcej do połowy jest to opowiadanie, które opublikowałem w 1997 roku w magazynie „Nowy Talizman”. Po latach zdecydowałem się jednak znacząco przerobić tekst, któremu mocno brakowało w pewnym momencie dynamiki i konsekwencji. Tak więc śmiem twierdzić, że to premiera. I że jestem z tej wersji o wiele bardziej zadowolony.

Gdzie jest generał

Na początek zwracam autorom to, co autorskie: słowa „Czekamy na ciebie, czerwona zarazo” i kolejne linijki pochodzą z wiersza „Czerwona zaraza”, ostatniego, jaki w swoim życiu napisał Józef Szczepański pseudonim „Ziutek”, powstaniec warszawski i świetny poeta. To on jest autorem między innymi słynnego „Pałacyku Michla”. Zginął 10 września 1944 roku. Armia Czerwona czekała wtedy po drugiej stronie Wisły, aż Warszawa się wykrwawi. Gorąco polecam cały tekst (znajdziecie go w Internecie), jak i płytę z piosenkami „Ziutka” nagraną między innymi przez Tomka Budzyńskiego i De Press.

„Wypnij na Kremlu pierś po medale...” to słowa z wiersza nieznanego autora napisanego w czasach stanu wojennego. Zaczyna się on tak: „Za słowa kłamstwem splugawione / Za mundur bratnią krwią splamiony / Za ręce siłą rozłączone / Za oczy dziecka przerażone / Obróć swój tryumf w partyjnej chwale / Naród dziękuje Ci generale”.

„Zegarmistrz światła” to oczywiście cytat ze słynnej piosenki Tadeusza Woźniaka z 1972 roku.

Szczegóły dotyczące zestrzelenia polskiego samolotu nad Czechosłowacją zaczerpnąłem ze świetnego reportażu Zbigniewa Górniaka w „Nowej Trybunie Opolskiej”. Według czeskiego odpowiednika IPN nie ma wątpliwości, że rozkaz zestrzelenia wydał osobiście Wojciech Jaruzelski. Wybaczcie, ale wzdragam się przed użyciem słowa „generał” w stosunku do tego zbrodniarza.

Kto jest ciekaw szczegółów biografii Jaruzelskiego, tego odsyłam do książki profesora Jerzego Eislera „Siedmiu wspaniałych”, biografii pióra Pawła Kowala, biografii pióra Lecha Kowalskiego „Generał ze skazą” oraz zachęcam do czekania na przygotowywaną dopiero obszerną biografię, którą pisze Piotr Gontarczyk. Znajdziecie w nich wszystko: opowieści o tym, jak Jaruzelski fałszował swoją biografię, jak służył stalinowskiej wojskowej bezpiece, jak gorliwym był utrwalaczem „władzy ludowej”, o jego roli w prześladowaniu kleryków i w czystkach antysemickich, o krwi na rękach, która zaschła po interwencji peerelowskich wojsk na Czechosłowację, po masakrze robotników w grudniu 1970 roku i po stanie wojennym.

Głęboką odrazą napawa mnie fakt pochowania tego człowieka z państwowymi honorami, a to, że nie został osądzony za swoje zbrodnie, dobitnie pokazuje, jak wypaczonym państwem jest III RP. Podobnie jak kreowanie go przez ostatnie dwie dekady na celebrytę z kolorowych magazynów.

Po śmierci Jaruzelskiego głośno było o jego rzekomym nawróceniu. Znalazł się nawet ksiądz, który twierdzi, że to w jego obecności komunistyczny zbrodniarz wyznał grzechy i pojednał się z Bogiem. Cóż, odpowiadam, w takim razie dlaczego urna z jego prochami nie przekroczyła w dniu pogrzebu progu kościoła?

Pomyślałem, że może i ktoś odwiedził Jaruzelskiego przed śmiercią. Ale na pewno nie ksiądz. Stąd to opowiadanie.

Chłopiec z plakatem

Nasz rozum spogląda w przyszłość, nasze serce patrzy w przeszłość. Ta prawidłowość nie tylko pomaga zrozumieć wiele z tego, co nam się przytrafia, ale także leży u podstaw wielu opowieści. Fantastyka na pewno jest miejscem, w którym z tej dwoistości skorzystać można szczególnie interesująco. Sięgam pamięcią i przypominam sobie choćby „Światło minionych dni” i wiele innych utworów.

„Chłopiec z plakatem” wszedł do mojej głowy któregoś bardzo upalnego warszawskiego dnia, kiedy w metrze ogłoszono awarię. Nie wiem, z jakiego powodu, pamiętam tylko, że byłem wtedy na stacji Centrum i nie śpieszyłem się nigdzie. Przez dłuższą chwilę siedziałem na ławeczce w chłodnym powietrzu otulającym podziemny peron i odsuwałem od siebie moment, kiedy będę musiał wyjść na powrót w skwar. To chyba wtedy pierwszy raz uderzył mnie fakt, jak bardzo numery bilbordów i plakatów podobne są do numerów telefonicznych. W pierwszej wersji była to historia o chłopaku, który zakochuje się w dziewczynie z plakatu i odkrywa pewnego dnia, że wybierając numer, może do niej zadzwonić. Choć zanotowałem ten pomysł, to pewnie szybko bym o nim zapomniał, gdyby nie fakt, że często podróżuję metrem. Za każdym razem, widząc bilbordy na stacji Centrum, przypominałem sobie o koncepcie, aż wreszcie, kiedy kilkakrotnie się przekształcił w mojej głowie, nie miałem innego wyjścia, jak pozwolić mu przybrać kształt gotowej opowieści, napisać to opowiadanie.

Inicjatywa oddolna

Niestety, umowa zawarta z przedstawicielem pewnej wpływowej grupy kapitałowej nie pozwala mi na podzielenie się z Wami szczegółami na ten temat. Jedno oko miał brązowe, a drugie czarne – tyle tylko powiem. A może wszystko tylko mi się przyśniło?

Czarne bataliony

„Człowiek z Wysokiego Zamku” to jedna z moich ulubionych książek Philipa K. Dicka i chyba najlepsza historia alternatywna, jaką w życiu czytałem. Nie tylko dlatego, że była pierwsza (pierwsza w moich rękach, bo historycy fantastyki odeślą Was do dzieł wcześniejszych), ale także dlatego, że jej lektura pozostawia metafizyczny dreszcz, czyli coś dużo ważniejszego od podziwu nad wyjątkowo zgrabną żonglerką postaciami i motywami wyrwanymi z prawdziwej historii, by ułożyć je w nowy sposób.

Często zastanawiałem się nad tym, jak w świecie „Człowieka...” wyglądać mogła nasza część Europy. Odpowiedź przyniosła mi znakomita książka reporterska Krzysztofa Kąkolewskiego „Co u pana słychać?” (było też wydanie rozszerzone: „Biała Księga. Sprawa Dolezalka”). Z książki tej poznałem Alexandra Dolezalka, Ottona von Fircksa i innych hitlerowskich planistów, pracujących w okresie II wojny światowej nad projektem Generalplan Ost. Plan Wschodni Hitlera nie tylko zakładał zagładę licznych narodów Europy Środkowej i Wschodniej, zawierał także szczegółowe wskazówki na temat tego, jak wyglądać będzie niemiecka Europa. Wszystkim rekomenduję tę wstrząsającą lekturę – kto raz pozna obraz tego ponurego świata pełnego obozów śmierci, obozów pracy i obozów „reprodukcyjnych”, ten nigdy już go nie zapomni i bardzo uodporni się na dzisiejsze bajeczki Berlina o tym, jak niesprawiedliwe jest demonizowanie Niemców za ich wyczyny z tamtych lat.

W oparciu o „Co u pana słychać?” zacząłem kiedyś szkicować fabułę opowiadania, roboczo zatytułowanego „Człowiek z Niżnych Bagien”, którego akcja miała rozgrywać się w świecie podobnym do tego stworzonego przez Dicka, ale na terenie dzisiejszej Syberii. Nie było to trudne, imperialne marzenia Niemców spisane przez Dolezalka wydawały się właściwie gotowym materiałem na książkę. Jednak ilekroć próbowałem zanurzyć się w ten świat, czułem, jakbym popadał w najgłębszą otchłań depresji. Nie chciałem pisać tak ponurej książki, więc po prostu odłożyłem ją do szuflady.

Latem 2000 roku zabrałem ze sobą na wakacje świeżo wydaną wtedy w Polsce książkę Wiktora Suworowa „Ostatnia republika”. To trzeci tom trylogii rozpoczętej słynnym „Lodołamaczem”. W swoich książkach Suworow, uciekinier ze Związku Sowieckiego i były oficer GRU, gromadzi dowody na rzecz tezy, że atak hitlerowskich Niemiec na Rosję Stalina był wyprowadzonym w ostatniej chwili uderzeniem uprzedzającym. Sowieci bowiem szykowali się w tym czasie do uderzenia na Niemcy i całą Europę Zachodnią. Teza Suworowa wydaje mi się prawdziwa, ale to temat na inne rozważania. Dla historii „Czarnych batalionów” ważne jest co innego – po lekturze „Ostatniej republiki” prócz wielu innych rzeczy w głowie został mi sugestywny obraz Związku Sowieckiego, który po wieloletnich bojach „ogarnia cały świat”. Jaka republika miała być przyjęta do Światowego Związku Rad ostatnia – rozważa Suworow – może chilijska? Albo nowozelandzka?

Zacząłem wtedy zastanawiać się nad powrotem do „Człowieka z Niżnych Bagien”, ale w innych dekoracjach. Czyli nad historią alternatywną, w której to nie Niemcy, ale Sowieci okazali się jedynymi ostatecznymi zwycięzcami II wojny światowej. Im dłużej myślałem nad tą historią, tym bardziej – rzecz jasna – wydawała się ponura. Nasz los byłby przesądzony, niezależnie od tego, czy zatriumfowałby terror brunatny, czy czerwony. Szkoda czasu na pisanie rzeczy oczywistych, pomyślałem, ale sam pomysł ukorzenił się na dobre w moim ogródku z zasadzonymi, ale niewyhodowanymi jeszcze opowiadaniami. Przymierzałem się do różnych rozwiązań – jednym z nich miał być nawet dodany do kolekcjonerskiego wydania epilog „Demokratora” napisany specjalnie w scenerii świata Gorodopolis. Niezależnie od dekoracji, żeby w jakikolwiek sposób napisać tę historię, potrzebowałem jednak morału. Choć odrobiny szczęśliwego zakończenia. Cóż, miarą straszliwego losu, jaki światu gotowali Hitler i Stalin, niech będzie fakt, że to, jak puentuję „Czarne bataliony”, uważam – w pewnym sensie – za szczęśliwe zakończenie.

Na koniec...

...zaznaczam, że posłowie do następnego zbiorku będzie dużo krótsze.

W ciągu ostatnich lat zebrałem pomysły, notatki, szkice do bardzo wielu historii. Część z nich zdecydowałem się napisać, część sama zdecydowała, że powinna zostać napisana, a potem podstępnie mnie do tego wykorzystała. To opowieści czasem bardzo różne, nie tylko w tematyce i stylu, ale także tonacji. Układając „Czarne bataliony”, nie chciałem, by był to zbiór nadmiernie rozwichrzony, pominąłem więc pewne koncepty, a nawet gotowe już (prawie) opowiadania. Układa się z nich kolejny zbiór, który roboczo zatytułowałem „Damy radę”. Zaplanowałem do niego opowieści, które wywiedzione są z innych opowieści. Wszyscy jesteśmy przecież ulepieni nie tylko z osobistych doświadczeń, ale także z książek, jakie przeczytaliśmy, i obejrzanych filmów. Od Juliusza Verne’a po Williama Gibsona, od mówiących zwierząt doktora Dolittle po mówiących obcych George’a Lucasa. Ale o tym wszystkim może innym razem.

Los kolejnego zbioru leży w Waszych dłoniach. Jeśli będziecie chcieli go przeczytać, to pewnie się ukaże. W końcu czym jest literatura bez czytelników? Nie sądzicie chyba, że będę siedział sam w kącie i głośno mówił do siebie. A ponieważ Fabryka Słów nieustannie przynudza (dzięki, chłopaki!), że woleliby powieść, to pewnie będzie i powieść.

O jednym mogę zapewnić.

Tak łatwo się mnie nie pozbędziecie.

Czarne bataliony

Подняться наверх