Читать книгу Czarne bataliony - Piotr Gociek - Страница 8

Оглавление

W miasteczku K., trochę na prawo od Wisły, trochę na lewo od Bugu, żył sobie pewnego razu człowiek cichy, spokojny i poczciwy, a zwano go – Janek Poranek. Zwano go tak, kiedy był młody, jak i później, kiedy K. stało się słynne w całym kraju, świecie i wszechświecie (za sprawą Janka Poranka właśnie).

W rzeczywistości jego nazwisko brzmiało Morgin, ale Janek miał bardzo dowcipnych przyjaciół (nie było ich wielu, lecz nadrabiali to niesłychanym poczuciem humoru), którzy już w szkolnych czasach, kiedy nadeszła kolej na naukę języka angielskiego, bardzo szybko poczęli wołać na niego „Janek Good Morgin”. A potem, żeby było jeszcze śmieszniej – „Janek Good Morgning”. Z czego pod koniec liceum zrobiło się ostatecznie Janek Poranek i tak już zostało. Nie wszyscy łapali ten żart, to fakt. Na przykład chaBetezy, żelowe chromonosy z Betelgezy. Wiecie które. Te o chromych nosach.

Co do tego, że Janek był good – nie mogło być żadnych wątpliwości. O jego poczciwości najlepiej zaświadczyć może fakt, że zarówno w latach młodszych, jak i potem, kiedy stał się już całkiem dorosłym i popularnym obywatelem miasteczka K., w jego życiu prywatnym nie było żadnych kobiet.

Nie chodzi broń Boże o to, że Janek Poranek przejawiał jakieś skłonności ku płci męskiej – nie, na to był zdecydowanie zbyt poczciwy. Po prostu kobiety, które próbowały kręcić się wokół Janka, szybko odkrywały, że naprawdę jest on duszą czystą, dobrotliwą, przepojoną dobrem oraz uczynnością na wskroś, na wylot i na sto dziesięć procent. Traciły więc nim zainteresowanie błyskawicznie, kobiety bowiem, jak wiadomo, poszukują w mężczyznach, nawet tych najlepszych, głównie ich gorszych części, tak by miały wieczorami czym się martwić lub co zwalczać, bo życie kobiet bez martwienia się lub posiadania czegoś do zwalczania potrafi być zadziwiająco puste.

Janek Poranek nie miał więc narzeczonej, żony lub choćby przyjaciółki, nie było też nikomu nic wiadomo o tym, żeby korzystał z usług bardzo nielicznych w miasteczku K. profesjonalistek (dokładnie trzech, w tym jednej czarująco szpetnej). Na to także był zbyt poczciwy. No i pewnie nigdy nawet nie przyszło mu to do głowy.

Poczciwość sprawiła też, że edukację zakończył z wynikiem średnim, co niepomiernie dziwiło przybywających w późniejszych latach do miasteczka K. biografów Janka z całego uniwersum (włączając w to nigdy i niczemu niedziwiących się Fuksów z konstelacji Liry). Dlaczego, zapytacie?

Nie posiadając w sobie ani odrobiny hucpiarstwa, chytrości, szczwaności, bezczelności i zdolności do oszukiwania, Janek Poranek oceniany był przez nauczycieli jedynie na podstawie swoich prawdziwych osiągnięć. Które były obiektywnie dobre, ale to akurat, jak dobrze wiecie, nie ma nic wspólnego ze szkolnymi ocenami. Nic tak przecież nie irytuje nauczycieli, przełożonych, generałów czy polityków, jak ludzie poczciwi, uczciwi i dobrze się uczący. Istnienie takich osobników wytrąca ich z pielęgnowanego sumiennie przekonania, że wszelcy powierzeni im wychowankowie to istoty złośliwe, podstępne i tępe, choć wynalazcze, gdy idzie o różne bezeceństwa.

Janek Poranek mimo swej pilności i poczciwości często obrywał więc niezasłużone pały, a niekiedy brał także w skórę za nic, podczas gdy jego dalece mniej subordynowanym i utalentowanym kolegom wiele spraw uchodziło na sucho.

– Jaki był Janek Poranek? – pytali często wysłannicy z dalekich gwiazd, pragnący jakimś unikatowym szczegółem ubarwić obszerne hasła pisane do multimedialnych galaktycznych encyklopedii. – Co go interesowało? Jakie miał pasje?

Otóż interesowało go niewiele, a pasje miał skromne i nieliczne. Były to szachy, kontemplacja oraz naukowa fantastyka.

– Co to są szachy? – zapyta ktoś z Framitozy, przelewając się w swoim akwarium.

– Cóż to jest kontemplacja? – zdziwi się podobny do dmuchanego worka na śmieci reporter z HiBri 3. O naukową fantastykę nie zapyta na szczęście nikt, gdyż jest to dziedzina literatury uprawiana z powodzeniem oraz wielce szanowana w niemal wszystkich układach gwiezdnych – z wyjątkiem Ziemi, ale o tym później.

Zacznijmy od szachów. Trudno w to dziś uwierzyć, ale w owym czasie, choć rozpowszechnione na Ziemi, nie były znane we wszechświecie. Ani w zamieszkanych, ani w inteligentnych układach (uwierzcie mi, używam tego rozróżnienia nie bez powodu). Jeśli ktoś chciałby wskazać dwie rzeczy, które Ziemia dała innym światom, wystarczy powiedzieć „szachy” – i już po sprawie. A druga rzecz? Drugą rzeczą był Janek Poranek.

Wróćmy jednak do tych chwil niewinnych, kiedy jeszcze na orbicie Ziemi nie parkowały transmisyjne satelity podprzestrzenne galaktycznych systemów informacyjnych.

Spójrzcie, oto miasteczko K., a w nim skwer ocieniony akacjami. Wśród akacji stoi pomnik Mikołaja Kopernika, pierwszego Polaka w kosmosie (o tym może innym razem). Pośrodku skweru leży placyk graniasty czterokanciasty, pokryty siwym asfaltem, który osypuje się po brzegach, podgryzany przez trawę. A pod akacjami, na asfalcie, wymalowana jest wielka szachownica. Na szachownicy zaś stoją figury szachowe wielkości średnio odkarmionego gimnazjalisty.

Wiatr, deszcz, słońce i czas zaokrągliły nieco ich kanciaste kształty oraz odmieniły kolory. Białe piony i figury przybrudzone na skutek upływu lat są teraz jasnoszare, a figury i piony niegdyś czarne obecnie stały się ciemnoszare. Nic to, grać można nadal i to się liczy. A to nie koniec atrakcji, bo dookoła wielkiej, wymalowanej na asfalcie szachownicy stoi także wianuszek cementowych stolików na pordzewiałych nóżkach. Na każdym stoliku również wymalowana jest szachownica. I przy każdym stoją wtopione w asfalt metalowe ławeczki.

Każdego dnia na skwerze zbierała się grupka zapalonych szachistów i kibicujących im obywateli miasteczka K. Już od rana grali emeryci i renciści, niekiedy wspomagani przez wagarowiczów z pobliskiego liceum.

Po południu skład grupy ulegał zmianie: staruszkowie o najsłabszym zdrowiu oraz kibice nadużywający wina owocowego Szmer Sfer chwiejnym krokiem udawali się do domu lub po ostatnią, zabójczą flaszkę do sklepu sieci Mróweczka. Ich miejsce zajmowali nowi gracze, którzy po pracy zdążyli zjeść w domu obiad i wymknąć się na skwer. Wśród nich był Janek Poranek, który nie musiał akurat nikomu się wymykać, bo mieszkał sam, w niedużym lokalu komunalnym na poddaszu. Nie było mu tam źle. Przez okno w dachu patrzył w gwiazdy.

Jak to się stało, że gwiazdy spojrzały na niego?


Choć znajdziecie na ten temat sprzeczne informacje w niezliczonych gwiezdnych monografiach, biografiach i kartografiach Janka Poranka (te ostatnie sporządzane są dla inteligentnych i tworzących nomadyczne cywilizacje zakaźne grup bakteryjnych), prawda jest taka, że wszystko zaczęło się właśnie na skwerze, zwanym też niekiedy placykiem.

Na placyku bowiem nie tylko szachy wypełniały umysły zgromadzonych tam mieszkańców miasteczka K. Przedmiotem nieustannych dysput były także sprawy krajowe oraz międzynarodowe, ze szczególnym uwzględnieniem kryzysów, wojen i wszelkich innych przesileń. Chyba was to nie dziwi? Wszak polityka i wojna to tylko przedłużenie szachów innymi środkami.

Podczas gdy na szachownicach placyku odbywały się epickie batalie, zbite piony i figury słały się gęsto, a śmiałe eksperymenty doświadczonych graczy obalały lub potwierdzały mity nieomylności pewnych wariantów Spasskiego, Tala czy Fischera, powietrze nad stolikami grzało się od wypowiedzi na inne tematy.

Były to między innymi: sytuacja strategiczna na Morzu Chińskim, zmiana układu światowych sił w wyniku eksploatacji złóż gazu łupkowego, spór o Antarktykę i wojna o Antarktydę (czasem odwrotnie), katastrofalne kłopoty upadłych państw Afryki, kryzys tajwański, kryzys ukraiński, kryzys irlandzki, kryzys gibraltarski, wcielenie Hongkongu do Chin, kryzys cypryjski, kryzys panamski, kryzys somalijski, kryzys cejloński, no i nade wszystko przewlekły kryzys na Bliskim Wschodzie, który to Bliski Wschód nie był ani bliski, ani wschodni, bo leżał akurat bardzo daleko i bardzo na południe od miasteczka K. Ale przecież nie będziemy spierać się o szczegóły.

(Tu kilka słów wyjaśnienia dla czytelników spoza Drogi Mlecznej. Wszystkich zainteresowanych szczegółowym opisem przyczyn niezliczonych ziemskich kryzysów odsyłamy do fundamentalnych prac znanego badacza z Tralfamadorii, Lodo Jaramurta, który przez wiele lat mieszkał wśród Ziemian i o wiele za dużo palił. Badacz ów, udatnie udający miejscowego pisarza Kurta Vonneguta jr., jako pierwszy wskazał na niepokojące zjawisko utrzymującej się nieustannie nierównowagi chemicznej w mózgach homo sapiens, o czym obszernie poinformował w raporcie pod roboczą nazwą „Break­fast Of Champions”).

Wśród barwnej gromadki toczącej fundamentalne spory oraz zacięte szachowe boje na placyku Janek Poranek wyróżniał się tym samym, czym wcześniej wyróżniał się w szkole – to znaczy tym, że się nie wy­różniał.

Do czasu.

Po latach mogę to przyznać: moje poszukiwania punktu zero, punktu, w którym wszystko się zmieniło, a Janek stał się chlubą polskiej ziemi i w ogóle Ziemi, spełzły na niczym, mówię to z pełnym poczuciem klęski i nie pociesza mnie wcale fakt, że równie fatalnie zakończyły się próby podejmowane przez dysponujących nieograniczonymi funduszami przedstawicieli prasy galaktycznej. To ja powinienem coś znaleźć – w końcu byłem szkolnym kolegą Janka Poranka, jego krajanem, mieszkańcem tego samego miasteczka K., lichym szachistą, bywalcem placyku i samozwańczym kronikarzem placykowych wydarzeń.

Widywałem Jana Morgina każdego dnia, popijałem z nim mętną lemoniadę, a wieczorami miętową herbatę z lodem, gapiłem się leniwie w to samo ­popołudniowe słońce szukające schronienia za spółdzielczym bankiem i rozpaczliwie próbowałem bronić się przed matem nie dalej niż w dwudziestym trzecim posunięciu (oczywiście ta sztuka nigdy mi się nie udała).

I co? I pstro.

Nikt nie pamiętał, kiedy i jak Janek Poranek zmienił się z poczciwca w lokalną atrakcję. Ciężko na to sam zapracował, to pewne. Ale choć nieznany jest nam moment, wiemy dziś więcej o metodzie, która zaprowadziła go na szczyt. Wiąże się ona bezpośrednio z drugą pasją Janka Poranka, którą była kontemplacja.

Wcale nie żartowałem, wspominając, że patrzył w gwiazdy. Potrafił tak czynić godzinami, choć z równym zainteresowaniem delektował się widokiem deszczu, tęczy czy wiatru strząsającego na placyku liście akacji. Najobficiej wpisywane do szkolnych dzienników uwagi co do zachowania Janka wytykały mu, że „nie uważa na lekcjach”, „udaje, że nie słyszy, co się do niego mówi” albo po prostu, że „gapi się za okno”.

To nie tak, kochani, nie tak.

Janek myślał.

Faktycznie sprawiał wtedy wrażenie nieobecnego. Wzrok robił mu się nieco szklisty, twarz zastygała. Niekiedy można było pomyśleć, że potrafi dojrzeć, co kryje się za horyzontem. Oczy mógł mieć półprzymknięte – ale to nie reguła – i oddychał wolniej niż zwykle.

Niektórzy nazywali to transem, lecz nie mieli racji. Janek zawsze świadomy był tego, co dzieje się dookoła. A dokąd w rozmyślaniach podróżował – tego nie wiedział nikt.

To znaczy: wtedy nie wiedział tego nikt.

Kontemplacja, szachy i sytuacja międzynarodowa. Wszystko to łączy się w przypadku Janka Poranka; dobrze też byłoby nie zapominać o zwykłym męskim prężeniu torsu i fiutka (jakby co, to mam na myśli metaforę). Szachiści zebrani na placyku w miasteczku K. stanowili nieznośną gromadkę, bo każdy uważał, że ma rację. O ile w szachach dysputy można było rozstrzygnąć bez trudu, na szachownicy, o tyle spory o zamorskie kryzysy nigdy nie wygasały. Wszak każdy z wymądrzających się placykowiczów uważał, że jego opinie i domysły są słuszne.

Janek nie brał udziału w tych maratonach pojękiwań, utyskiwań i przekrzykiwań. Często więc pytano go, co sądzi o tym czy tamtym, ale nikt specjalnie nie przejmował się jego odpowiedziami, bo były dziwne i enigmatyczne. Na przykład: „Prezydent nie może jej przyjąć” albo „Wódz musi oddać bydło”.

Nie wiadomo, kto pierwszy zauważył, że z pozoru absurdalne stwierdzenia Janka Poranka były w istocie bardzo do rzeczy. Jednak dało się to dostrzec dopiero po pewnym czasie. Tak właśnie było ze słynną sentencją o wodzu i bydle, wypowiedzianą przez Janka w trakcie dyskusji nad wojną domową w Sudanie Południowym.

Tak się bowiem złożyło, że wódz i generał Charlie (dajmy sobie spokój z jego prawdziwym imieniem w narzeczu Dinka) niespodziewanie ogłosił, że oddaje skradzione Nuerom bydło i przystępuje do rozmów pokojowych bez warunków wstępnych. Walki wokół Dżuby ustały.

Jankowi Porankowi udało się także właściwie wskazać receptę na zakończenie walk na Sri Lance, na przełamanie recesji w Japonii oraz sprawiedliwy podział pastwisk w Argentynie podczas krótkiego, acz intensywnego kryzysu znanego jako przesilenie wołowe. Odgadł również, pod wodzą jakiego trenera Anglicy zostaną mistrzami świata w piłce nożnej, celnie wskazał przebieg rurociągu transirańskiego, nie mówiąc już o przewidzeniu, za kogo powinna wyjść piękna Marianna, szefowa niewielkiej galerii handlowej w centrum miasta, którą odziedziczyła po swoim tłustym, wyjątkowo nieprzyjemnym, wiecznie chorym na serce i obecnie nieżywym ojcu.

O rękę Marianny ubiegało się trzech poważanych obywateli: radny C., major B. i notariusz R. Zdaniem Janka – głośno zresztą wygłoszonym pół roku przed ślubem – jedynym właściwym wyborem był radny C. Niestety, Marianna tego nie wiedziała. Dwa tygodnie po ostatnim weselnym toaście wybrany przez nią notariusz porąbał ją w napadzie szału siekierą. Miesiąc później major B. wysłany został na ósmą zmianę w Syrii i wyleciał w powietrze, kiedy jego wóz wjechał na minę pułapkę. Radny C. został zaś wkrótce wiceprzewodniczącym rady miejskiej, a kilka lat potem burmistrzem i żyje szczęśliwie oraz bogato do dziś, jako jeden z najbardziej poważanych obywateli miasteczka K. Podobno wciąż ma na biurku zdjęcie Marianny.

Janek Poranek wiedział, co mówi.

Tylko my nie wiedzieliśmy, że warto go słuchać.

Poranek tymczasem pomału zaczynał być traktowany jako ktoś w rodzaju lokalnej znakomitości, ktoś pośredni między jasnowidzącym szaleńcem a świętym starcem (choć oczywiście nie był ani szaleńcem, ani starcem, ani świętym).

Nie był także jasnowidzem. Miał inny dar.

Ale o tym później.

Najpierw o tym niezwykłym dniu, który każdy w miasteczku K. będzie pamiętał do końca życia. Dniu lądowania.


Było tak: latający spodek pojawił się nad miasteczkiem K. znienacka. W sobotnie popołudnie. Wcale nie skierował się nad placyk (co byłoby zrozumiałe w świetle późniejszych wydarzeń), tylko okrążył kilka razy rachityczną Starówkę i wylądował pośrodku placu Kupieckiego, czasem zwanego także ryneczkiem.

Na placu było pusto, bo w sobotnie popołudnia handlu już nie ma. Latający spodek wylądował z impetem, wzniecając chmurę brudnych papierzysk, petów, resztek warzyw i innego badziewia, które zwykle pozostaje po handlarzach i klientach. Wcale nie wyglądał jak spodek. Raczej jak pękata filiżanka odwrócona do góry dnem.

Kiedy śmieci opadły, z latającej filiżanki wytoczyły się dwie dziwaczne postacie, przypominające nieco marchewki na sterydach. Przybysze zignorowali rozdziawione japy miejscowych żulików, którzy przed licznymi na placu Kupieckim sklepami obalali najtańsze piwa. Nie zwrócili też uwagi na piszczące ze strachu dzieci ani na ujadanie bezdomnych psów. Bez zbędnych ceregieli popłynęli ulicą Wąską w stronę placyku z ­akacjami, gdzie jak zwykle w sobotnie popołudnie toczyły się szachowe rozgrywki.

Kiedy piszę „popłynęli”, mam na myśli fakt, że poruszali się, nie dotykając ziemi. Nie można jednak nazwać tego lataniem. Płynęli w takim sensie, w jakim nad piachem planety Tatooine poruszał się pojazd Luke’a Skywalkera. Wiecie, który pojazd. Taki pustynny kabriolet.

Płynęli ulicą Wąską, a ich nać powiewała na wietrze. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że te splątane wiechcie wyrastające z czubka marchwiowatych kombinezonów były antenami podprzestrzennej komunikacji nadświetlnej.

Byłem wtedy na placyku i powiem wam jedno – jeśli ktoś wam wyzna, że nie zastygł na widok przybyszów w głębokim zdumieniu, ten kiep, kłamca i konczita parówa. Wszystkim opadły szczęki, co do joty.

Wyobraźcie sobie tę scenę – stoimy tak, zmartwiali niczym szachowe figury, a dwie marchewkowe postacie, wysokości dwóch metrów każda, suną w stronę asfaltowej szachownicy. Mijają zaparkowane wokół placyku samochody, wzbijają trochę kurzu na żwirowanej ścieżce, aż wreszcie zatrzymują się nie dalej jak dwa metry od nas. A my stoimy jak zaczarowane posągi.

Chwila trwa. I zmienia się w parę chwil, a potem nawet w dłuższą chwilę.

Wreszcie jeden z emerytów reaguje po ziemsku, to znaczy niezbyt mądrze i agresywnie: wyciąga z kieszeni starą finkę.

– Chłopaki – powiedział wtedy niespodziewanie Janek Poranek – spokojnie. To do mnie.

Wówczas w absolutnej ciszy rozległ się ostry dźwięk. To wypuszczona z rąk osłupiałego właściciela stara finka brzęknęła o asfalt.

A Janek przymknął oczy. Wszystko na chwilę jakby zatrzymało się w czasie. Nawet druciane wiechcie na czubach kosmicznych marchwiaków przestały powiewać.

– Pozwólcie im upaść – rzekł wreszcie Janek.

I wtedy dopiero stała się rzecz dziwna: marchwiaki zatrzepotały nerwowo tą swoją błyszczącą nacią, skłoniły się nisko przed Jankiem Porankiem, obróciły na czubku i popłynęły z powrotem ku swojej kosmicznej filiżance. Najpierw jednak pokłoniły się pomnikowi Mikołaja Kopernika.

Wszystko to nie trwało dłużej niż kwadrans. Statek odleciał i po chwili zdawać się mogło, że nic się nie wydarzyło.

Przez następne dni mieszkańcy miasteczka K. tak właśnie się zachowywali – jakby nic się nie wydarzyło. Psychologia zna takie przypadki. Kiedy przydarzy nam się coś zbyt daleko wykraczającego poza zwykłe doświadczenie, czasem decydujemy się po prostu to zignorować.

Zignorowaliśmy więc pierwszą w historii wizytę obcych. Wyparliśmy – jak powiedzieliby psychoterapeuci.

Ale trzy dni później zdarzyła się następna.

Tym razem nie było żadnego lądowania. Najpierw w wieczornym powietrzu (było już po zachodzie słońca) pojawiła się szeroka na dwa palce i bardzo ruchliwa iskierka. Zaczęła szybko zataczać kręgi mniej więcej trzymetrowej średnicy, latając od góry do dołu, całkiem jakby próbowała uszyć ze świetlistej smugi kokon.

We wnętrzu zakreślonego przez iskierkę obszaru zmaterializował się osobnik wyglądający jak pasikonik w tużurku. Skrzeknął dwa razy, podskoczył i znieruchomiał w oczekiwaniu.

– A nać gdzie? – mruknął emerytowany właściciel finki, tym razem dużo spokojniej przyglądający się niespodziewanej wizycie.

– Pst! – uciszył go sąsiad, uważający zapewne (i słusznie), że nie należy przeszkadzać Jankowi Porankowi w koncentracji. I Janek odpowiedział, szepcząc coś o żółtych karłach i liniach demarkacyjnych.

Iskierka-zwiadowca przestała latać w kółko. Wymalowała w powietrzu kilka figur przypominających hieroglify i wystrzeliła w górę. Pasikonik w tużurku skrzeknął, skłonił się przed statuą Kopernika i zdematerializował się równie szybko, jak wcześniej pojawił.

Tego było już za wiele dla obywateli spokojnego miasteczka K. Jeszcze tego samego wieczora, wkrótce po tym, jak placyk opustoszał, do Jana Morgina zadzwonił burmistrz Dwurura z pretensjami, dlaczego nie poinformował władz miejskich, że z Warszawy przyjeżdża telewizja.

– Bo nie przyjechała – odparł Janek Poranek.

I miał rację. Miało jeszcze sporo czasu upłynąć, nim „spotkania trzeciego stopnia w K.” zaczęły być relacjonowane przez ziemskie media.

Sława galaktyczna wyprzedziła rozgłos lokalny. Jak? Już wyjaśniam.

Zapewne wiecie, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju ani nawet we własnym miasteczku K. Okoliczne cywilizacje dowiedziały się o talencie Janka grubo wcześniej niż rządy ziemskich mocarstw, nie mówiąc o władzach powiatu K.

A było tak: jeden z szachowych znajomych Janka Poranka był stryjecznym bratem znanego lotnika Stana Pawlovskiego, który przekwalifikowany został na kosmonautę, kiedy trzeba było poprowadzić na orbitę prom kosmiczny „Endurance”. Pawlovski, zapalony szachista, korespondował obficie z krewnym żyjącym w miasteczku K., biorąc w ten sposób na odległość udział w partiach szachów oraz wszelakich dysputach. Kilka razy przeczytał w listach o dziwacznych prognozach Janka Poranka.

Myślał o nich nie za często – ale myślał.

Pomyślał na przykład o Janku podczas misji promu „Enudrance”, wisząc pięćset kilometrów nad Ziemią.

I to wystarczyło.

Tak się bowiem złożyło, że żyjemy w dość uczęszczanej części kosmosu, wypełnionej różnego rodzaju sprzętem komunikacyjnym, nasłuchowym, szpiegowskim i charytatywnym (jak choćby sondy programu MPW, o którym później). Nie mówiąc o zwykłych bojach sygnałowych, dzięki którym międzygwiezdne transportowce skręcają zwykle na skrzyżowaniu przed Układem Słonecznym, żeby nie przepychać się przez nasz zatłoczony system (osiem planet to zadziwiająca rozrzutność).

Wśród sprzętu nasłuchowego pozostawionego w pobliżu Ziemi znajdowały się między innymi myślołapy. Nie były to urządzenia najnowsze i najsprawniejsze. Z łowieniem myśli na powierzchni planety nie dawały sobie rady. Ale myśli Stana Pawlovskiego nudzącego się w promie wychwyciły bez trudu. Zapisały, wzmocniły i posłały dalej.

Myślołapy należały do najbliższej Ziemi obcej cywilizacji: ćwokowatych i dość powolnych Rigelian z Alfa Centauri Bb. Byli oni tak leniwi, że nie chciało im się myśleć samodzielnie, stworzyli więc system myślołapów, które rozrzucono po okolicznym kosmosie, by przesyłały na Alfa Centauri Bb przechwycone myśli innych cywilizacji. Trochę to trwało, bo lenistwo Rigelian udzielało się w ich macierzystym układzie nawet prawom fizyki, więc wszystko działo się tam wolniej: niższa była prędkość światła, prędkość dźwięku i stała grawitacyjna. Nawet liczba pi wynosiła tam około 1,7 – bo Rigelianom nie chciało się doliczyć do 3,14. Nie sądźcie jednak Rigelian zbyt surowo. Pamiętajcie, że na powierzchni ich planety temperatura wynosi około 1200 stopni Celsjusza, więc ich powolność jest uzasadniona – gdyby przyspieszyli, musieliby się w tych warunkach okropnie pocić.

Wróćmy jednak do Janka Poranka. Kiedy informacja o jego talencie trafiła za sprawą myśli Stana Pawlovskiego z orbity Ziemi do myślołapa Rigelian, sprawa była przesądzona. Z ich sieci komunikacyjnej wieść drogą wymiany trafiła do następnych infosfer tworzonych przez kolejne cywilizacje i szybko obiegła całą Galaktykę.

Tak doszło do wizyty marchewkowych obcych (w rzeczywistości mieszkańców Bety Taurani) oraz pasikonika w tużurku (był to przybysz z Cefeidy wykorzystujący skomplikowany system holograficzny, więc nie wiadomo, jak naprawdę wyglądał, nie mówiąc już o tym, że wciąż nie mamy pojęcia, jak wpadł na pomysł z tużurkiem).

Prawda była jednak dużo gorsza – opisani powyżej goście wcale nie byli pierwsi. Poprzedziło ich co najmniej kilka delegacji, których przybycia nie zauważono, bo niechcący doskonale wmieszali się w ziemską biosferę. Na przykład przedstawiciele agresywnego reżimu z Lalande 21185 byli właściwie nie do odróżnienia od tłustych, końskich much tak popularnych na Ziemi.

Ich wyprawa niepozbawiona była elementów tragicznych. Zanim rój bzyczących Lalandczyków dotarł na poddasze Janka Poranka i zadał swoje pytanie, kilku przybyszów zostało zamordowanych uderzeniami ogona krowy pasącej się na trawiastych przedmieściach K. Dwóch zaś połknęły w locie szpaki. Krowy i szpaki zostały zresztą dzięki temu zapisane w archiwach lalandzkich komputerów jako istotne elementy systemu obrony Ziemi. Tragedii było więcej. Aquagrundlanie z Aquariusa wybrali na miejsce lądowania aquapark pod miasteczkiem K., co skończyło się bardzo źle, bo nadmiernie chlorowana woda okazała się dla nich ­trująca.

„Galaktyczny Kanarek”, jedna z bulwarówek ukazujących się w Małym Obłoku Magellana, zasugerował kiedyś, w jednym ze swoich najbardziej skandalizujących tekstów, że przybyszem z kosmosu, który nie uzyskał odpowiedzi na swoje pytanie, lecz został schwytany przez potwornego Janka Poranka, był Flirx z planety Flirix. Flirxowie wyglądali jak szerokie szare krawaty, toteż opublikowana w „Galaktycznym Kanarku” fotografia Janka w szerokim szarym krawacie narobiła sporo hałasu. Zapewniam was, że był to zwykły fotomontaż. Janek – potwierdzą to wszyscy, którzy go znali – nosił wyłącznie wąskie krawaty i nigdy szare. Proszę tylko nie oskarżać go teraz o rasizm. Gdyby poznał bliżej i polubił jakiegoś Flirxa, z pewnością zawiązałby go sobie pod szyją.

Co było potem – wszyscy wiedzą, nie będę więc marnował miejsca na opowieść o tym, jak z olbrzymim opóźnieniem także ziemskie media i politycy (a polskie na samym końcu) odkryli, że w miasteczku K. mieszka znakomitość na skalę pangalaktyczną. Jako jeden ze szkolnych znajomych Janka Poranka zaznaczę jedynie, że z dużą przykrością przyjmuję trwające do dziś dąsy najwyższych ziemskich oficjeli. Mają oni do Janka dwie nieustające pretensje. Pierwszą, że nie ujawnił się przed władzą zawczasu. Cóż, nie tylko moim zdaniem byłaby to najlepsza droga do zamknięcia w psychiatryku, takim luksusowym jak mój. Czy naprawdę sądzą, że był na Ziemi choć jeden polityk, który uwierzyłby w wyznanie o treści: „Dzień dobry, nazywam się Janek Poranek i z całego wszechświata przylatują do mnie po poradę obcy”?

Druga pretensja tyczy tego, co stało się z Ziemią już po pierwszym kontakcie, czy też – jak zauważyliście – pierwszych kontaktach. A właściwie tego, że nic się nie stało. Okazało się bowiem, że skądkolwiek kosmici nie przybywali i jakkolwiek długo nie przebywali na naszej planecie, nie interesowały ich ani trochę więzi dyplomatyczne, oficjalne misje, wymiany proporczyków, doświadczeń czy towarów. Przez stulecia żyliśmy w strachu, że obcy pojawią się pewnego dnia z laserami albo pochodniami odebrać nam życie i wolność, a w najlepszym przypadku kobiety. Cóż, to także ich nie interesowało. Nie chcieli oglądać naszych obrazów, czytać naszych książek i gazet (to akurat, pamiętając o ich poziomie, dość łatwo zrozumieć), poznawać historii, inwestować w nieruchomości czy otwierać ambasad. Nie chcieli nawet naszych kobiet.

Chcieli tylko Janka Poranka.

Przywódcy wszystkich ziemskich narodów byli z tego powodu śmiertelnie obrażeni i uważali, że sprawcą tej obojętności jest sam Janek. Że – jak ujął to amerykański wiceprezydent – „coś im głupiego nagadał”. Rządy kilkunastu największych krajów chciały nawet za te domniemane winy przykładnie ukarać zarówno Janka, jak i pozostałych mieszkańców miasteczka K. Szybko jednak zrezygnowały, gdy odkryły, że przybysze nie tylko odwiedzają naszego krajana, ale także strzegą jego bezpieczeństwa, uważając go za dobro wyjątkowo cenne i wyjątkowo rzadkie. Niedowiarków ostatecznie przekonała demonstracja siły w wykonaniu wysłanników gatunku Larvae habilis z galaktyki Gryfa, którzy na zorganizowaną przez SAS próbę wywiezienia Janka Poranka do Anglii zareagowali czasowym teleportowaniem pałacu Buckingham, Whitehall, Westminsteru i British Museum na Księżyc.

A potem wszystko się uspokoiło.

Ziemia musiała nauczyć się żyć po nowemu – ze świadomością, że jest wprawdzie peryferiami peryferii zadupia wszechświata, które kompletnie nikogo nie interesują, ale ma za to wszechświatowego celebrytę.

Cóż było robić. Zaczęliśmy produkować pamiątki.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Czarne bataliony

Подняться наверх