Читать книгу Czarne bataliony - Piotr Gociek - Страница 6

Оглавление

Nazywali go po prostu CZOŁG.

Stał na rogu ulic niedaleko wejścia do stacji metra. Ostatniej stacji na tej linii. Musiał przyjechać nocą. Może przyleciał? Nie takie rzeczy są dziś możliwe, przekonywał Gruby. Samoloty nurkujące pod wodą. Rakiety z tysiąca kilometrów trafiające w kuchenną kratkę wentylacyjną. Drony szpiegowskie mniejsze niż ręka dorosłego człowieka. Mogą być i latające czołgi.

Wieczorem go nie było, rankiem już był. Z lufą uniesioną pod kątem trzydziestu stopni. Stał między wymalowaną na chodniku ścieżką rowerową a starym przystankiem autobusowym.

Najlepiej z całej paczki miał Robik. Widział CZOŁG z okien mieszkania na trzecim piętrze. Blok Robika był najnowszy spośród zbudowanych wokół skrzyżowania, ale nie całkiem nowy. Starzy Robika wprowadzili się tu, jeszcze zanim się urodził, a przecież dopiero co ­skończył dziesięć lat. Na dole bloku, w przyziemiu, podobno był kiedyś sklep z hinduskimi meblami i restauracja, w której serwowano pierogi.

– Szkoda, że ją zamknęli – narzekał Gruby. – Stamtąd byłby widok!

Największe działo CZOŁGU wycelowane było w pierw­sze piętro nad restauracją.

Od początku mówili po prostu CZOŁG, z respektem, jaki wymuszała potężna stalowa bryła obrośnięta antenami i działkami. Pierwszy w necie opisał go Treśniak, który jako jedyny z grupy Grubego miał naprawdę dobrze działającego smartfona. Zobaczył CZOŁG w poniedziałek rano, kiedy ojciec odprowadzał go do metra.

Metro znowu jeździło, ale na peronach nie było już drewnianych ławek, tylko stragany. Większość ludzi chciała coś sprzedać, niewielu kupowało. Na składanych stolikach piętrzyły się komputery, książki, ubrania, tostery, kuchenki mikrofalowe, sportowe buty, łyżwy. Najlepiej schodziło puszkowane żarcie, części do rowerów i najprostsze mobajle – takie, które działały w nowej sieci.

– Szybciej, nie oglądaj się! – ponaglił Treśniaka ojciec, kiedy po raz pierwszy zobaczyli CZOŁG. Dorośli byli dobrzy nie tylko w ponaglaniu, ale także w udawaniu, że nie widzą tego, co widzą. Ojciec Treśniaka spuścił głowę, przyspieszył kroku i ciągnął za sobą syna jak wór kartofli.

Treśniak próbował zrobić fotkę CZOŁGU. Jak rewolwerowiec, z biodra, wysuniętym z kieszeni do połowy smartfonem. Był pierwszym z osiedla, ale nie ostatnim, któremu się nie udało. Gruby orzekł potem, że to jakieś zakłócające pole, forma elektronicznej obrony dziwnego pojazdu. Gruby ciągle się mądrzył, bo jego stary był jakimś ważnym specem od elektroniki. Kiedyś służył w wojsku, potem zatrudnił się w ministerstwie. Teraz pracował dla nowych. Gruby też nie był głupi.

Chłopcy z osiedla sprawdzali to potem jeszcze kilka razy, zawsze z tym samym rezultatem. Każdy, kto próbował sfotografować albo sfilmować CZOŁG, widział na displeju tylko srebrnoszarą drobną kaszę. Jeśli ktoś podchodził za blisko, ryzykował spalenie sprzętu, niszczonego na odległość dziwnym wyładowaniem.

Ojciec wepchnął tamtego dnia Treśniaka do najbliższego składu metra i zdążył jeszcze na do widzenia burknąć: „Nic nie widziałeś”, ale jego syn wiedział lepiej. W tunelach metra, inaczej niż kiedyś, smartfony nie miały zasięgu. Nie była to jedyna rzecz, jaka ostatnio zmieniła się na gorsze. Ale zaraz po wyjściu na powierzchnię Treśniak wysłał na DoSie ten pierwszy wpis:

@Tresniak: krwa fa Czołg obok przejscia do KGalery

Zanim wszedł do szkoły, na łolu pojawiły się już odpowiedzi:

@Gruby: KGalery nie trzeba tak bardzo pilnować xD

@SandraR: Tresniak co wyjarales

@Cipior: dupa Sandry pod galerom tez wyglonda jak czolg

Robik miał do szkoły na popołudnie. Wszyscy to wiedzieli. I mieszkał naprzeciwko Galerii, którą kilka lat temu obudowano stojący wcześniej pośrodku brzydkiego parkingu hipermarket i pętlę autobusową. Z okien jego mieszkania widać było wejście do metra, wejście do Galerii i w ogóle całe skrzyżowanie, ostatnie przed lasem, gdzie mieściły się także zakłady remontowe wagonów metra. Dlatego naprawdę zagrzało się w DoSi dopiero, kiedy dopisał swoje.

@Robik: widzę go z balkonu

@Cipior: Sandra daje robikowi

@SandraR: cipior ty huju

@Gruby: wieczorem w ce ha...

Potem nastąpiła awaria Dobrej Sieci. A kiedy połączenie wstało, nikt już nie był w stanie znaleźć wpisu Treśniaka. Ani Robika. Awarie zdarzały się często. Awarie DoSi jeszcze częściej.

Wieczorem spotkali się w chacie – „ce ha”, to właśnie miał na myśli Gruby, który zresztą sam wymyślił kryptonim. Gruby nie był głupi.

Właściwie była to zwykła drewniana wiata, stojąca w lesie, w miejscu, gdzie krzyżowały się dwie ścieżki. Po ścieżkach kiedyś jeździli ludzie na rowerach, spacerowały matki z wózkami, biegali dżogerzy. Robik raz powiedział, że chyba to pamięta. Że jak był bardzo mały, starzy zabierali go na wycieczki do lasu. Po drugiej stronie, na polanie, płonęły ogniska i małe grille, a za nią, na ceglastych kortach pod wielkimi namiotami grywano w tenisa. Można było iść jeszcze dalej, aż do ogrodu botanicznego. Teraz już nikt tam nie chodził. Nie było ogrodu. Nie było kortów. Las kończył się kilometr za chatą, podwójnym pasem kolczastego ogrodzenia rozpiętego na betonowych słupach. Co było po drugiej stronie? Jedni mówili, że baza. Inni, że lotnisko. „Jakby, kurwa fa, baza nie mogła mieć lotniska” – zżymał się Gruby.

Chata-wiata została. A z nią drewniany piknikowy stół, poczerniały od wilgoci. Butwiejące ławy z grubych bali przepiłowanych na pół. Wąskie deszczułki okrywające ukośny dach jak drewniane łuski.

W dniu, kiedy pojawił się CZOŁG, pierwszy na miejsce przybiegł Treśniak. Przyjemnie zmęczony leżał teraz na ławie wyszlifowanej kiedyś przez tysiące zadków spacerowiczów, którzy przed laty zatrzymywali się tu na kanapki i colę. Czasem, gdy chłopcy z paczki chcieli sobie nawzajem podokuczać, fantazjowali, że siedzą w miejscu, gdzie akurat niegdyś gromadziły się najgrubsze i najbardziej odrażające paniusie, których tłuste dupska ociekały tłustym potem. Co oczywiście oznaczało, że ten, kto siedział w miejscu zajętym dawniej przez najtłustsze z nich, łapał dziś największego syfa.

Robik miał swoją własną metodę – biegł sprintem ile miał sił, potem chwilę truchtał i znowu rzucał się w szaleńczy bieg. Podobno podpatrzył to na treningach piłkarskich gwiazd, których plakatami wytapetował cały pokój.

Na końcu przycwałował Gruby. Toczył się przez las jak nosorożec. Opadł na ławkę i ciężko dyszał.

Rodzice rok temu zakazali im przychodzenia do chaty.

– Nigdy więcej tam nie pójdziesz! – groził wtedy Grubemu ojciec kościstym paluchem.

Ojciec Grubego był chudy jak szkieletor. Chłopaki śmiały się, że syna kupił albo adoptował, bo wcale nie byli do siebie podobni.

– Obiecaj! Obiecaj mi, że nigdy już nie pójdziesz do lasu!

Wszyscy musieli to obiecać. Zeszłego lata, kiedy zginął Lesio.

To Gruby wymyślił sposób.

– Obiecaliśmy, że nigdy tu nie przyjdziemy – tłumaczył, o co mu chodzi. – Nie było mowy o bieganiu.

Od tej pory przybiegali więc do chaty z poczuciem, że przestrzegają danego słowa.


– Opowiadaj, Robik – wysapał Gruby.

Opowieści były podobne. CZOŁG został już zauważony przez wszystkich, choć większość dorosłych postępowała tak, jak ojciec Treśniaka, i udawała, że w salonie nie ma słonia. CZOŁG nie poruszał się, nikt z niego nie wychodził, nikt do niego nie podjeżdżał. Na czarnej, chłonącej promienie słońca powierzchni nie dało się zauważyć żadnego włazu czy wizjera. Tak jakby cały pojazd odlany był z jednego kawałka mrocznej stali.

– Nie ma śladów – rzekł Robik.

– Jakich śladów?

– No właśnie żadnych. Po gąsienicach albo po kołach. Z mojego balkonu widać wyraźnie. A przecież stoi na ziemi.

– Mokrej ziemi – dodał Treśniak. – Buty miałem rano całe uwalone. Ja też nie widziałem śladów.

– Czyli co, przyleciał? – Gruby zerkał podejrzliwie zza okularów. Szkło w lewej soczewce było pęknięte.

– Mógł przylecieć. Ale w nocy nic nie było słychać.

– Ty też nie słyszałeś? – Gruby zerknął na Robika.

– Nic a nic.

Gruby się zamyślił.

Kiedy myślał, był bardzo podobny do swojego starego. Podobnie przygryzał wargi, krzywił usta i zawzięcie wędrował wzrokiem po ziemi, jakby miał w oczach jakiś specjalny promień, który prześwietla ziemską skorupę na wskroś.

Czasem trwało to długo, bo choć Gruby był bystry, to lubił – jak sam podkreślał, a brzmiało to jak zdanie ze starych seriali – „przemyśleć wszystkie opcje”. Tym razem też kazał im trochę czekać. Treśniak leżał na ławie z plecaczkiem pod głową, opierał uniesione nogi o młode drzewo i zabijał czas, bawiąc się smartfonem. Robik grzebał patykiem w grubym dywanie starych liści i próbował wyprowadzić Treśniaka z równowagi, wymyślając niestworzone historie.

– Tamta turystka nazywała się Knurella Ruchawica – dogadywał. – I była tak gruba, że trzeba ją było karmić koparką. Kiedy srała, to ziemia się trzęsła. Ostatnio podobno srała właśnie obok miejsca, gdzie teraz leżysz. Drzewo, którego dotykasz, wyrosło prosto z gówna Knurelli. A teraz opowiem ci, co takiego wysrała. I jak, i gdzie dokładnie rzygała...

Treśniak nie słuchał. Podniósł wzrok dopiero, kiedy chwilowo skończył przeglądać DoSie.

– Kurwa fa. Nie ma nic o CZOŁGU.

Robik nie rezygnował.

– Knurella wysrała kiedyś ciężarówkę tak wielką, że zmieściłyby się na niej trzy twoje czołgi...

– Idziemy na Skarpę – odezwał się nagle Gruby. Oznaczało to, że przejrzał już „wszystkie opcje”. – Siwy nam pomoże.

Treśniak pokręcił głową.

– Ściemnia się. Stary mnie zabije.

– Jutro. – Robik zeskoczył z ławki. – Zerwę się z ostatniej lekcji.

Gruby popatrzył na nich z namysłem.

– Jutro – zgodził się.

Wracali bez pośpiechu, chcąc wydłużyć ostatnie chwile poza domem. Robik schodził ze ścieżki, kopał jakichś wyimaginowanych przeciwników, ścinał patykiem szczyty zarośli. Treśniak potykał się co chwila, bo ciągle zaglądał do smartfona. Z powrotem nie musieli biegać, to też wymyślił i wytłumaczył im Gruby. Przecież obietnica złożona starym dotyczyła chodzenia do lasu (czego nie robili, gdyż biegali), a na temat wracania z lasu nikt im nigdy niczego nie mówił.

W połowie drogi usłyszeli szum. Narastał, a w miarę jak się zbliżał, dało się w nim wyróżnić dźwięki pojedynczych silników. Zatrzymali się i zadarli głowy. Po chwili trzy maszyny wściekle mielące powietrze wirnikami przemknęły tuż nad czubkami drzew. Nieoznakowane. Tak jak CZOŁG. Nieoznakowane, więc nie wiadomo, do kogo należące, tłumaczył kiedyś taki śmieszny stary gość w telewizji, którego program zresztą pokazywano właśnie w poniedziałki, co oznaczało, że jego fryzurę przypominającą kaczy kuper Treśniak zobaczy na teleściance, kiedy wróci do domu. Może i były nieoznakowane, ale wszyscy wiedzieli, do kogo należały. Do nowych.

Kiedy śmigłoloty zniknęły, zorientowali się, że dotarli do miejsca, w którym obok ścieżki znajdowały się dwa groby: stary i nowy. Prawdziwy i mniej prawdziwy. Na krzyżu wbitym w grób stary była czarno-biała tabliczka, której treść znali na pamięć. I zawsze wisiał na nim mały wieniec, choć nigdy nie udało im się wyśledzić, kto i kiedy go przynosi.

Grób nowy nie był właściwie grobem, to znaczy dorośli nie uznaliby go za taki. Pochowali tam to, co zostało im po Lesiu. Konsolę, wrotki, dwie książki. Kilkanaście gier. Komiksy o Wilczych Żołnierzach, dziś zakazane. Wszystko wrzucili do płaskiej jamy i przykryli cienką warstwą ziemi. Lesiu należał przecież do paczki.

Rodzice Lesia byli nowocześni i kazali w szpitalu skremować jego ciało. Po osiedlu krążyły niestworzone opowieści o odszkodowaniu, jakie dostali od rządu. Ale czy to mogła być prawda? Gdyby byli bogaci, czy nadal mieszkaliby w starym bloku z wielkiej płyty, gdzie matka Lesia przesiadywała całe dnie na balkonie owinięta w kraciasty koc?

Gruby uważał, że Lesiowi należy się prawdziwy grób, nawet i symboliczny. Wybrał miejsce i zeszłego lata postawił na nim krzyż, mały i krzywy. Teraz więc patrzyły na siebie dwa krzyże: stary, żeliwny i nowy, drewniany.


We wtorek nie poszli na Skarpę. Rano ogłoszono Święto Dzielnicy, które miało odbyć się po południu. Gruby i Treśniak słyszeli nawet w szkole próby sprzętu nagłaśniającego. W lokalnej DoSi pełno było reklam, klipów, piosenek i quizów zachęcających do wspólnego świętowania. Smartfon Treśniaka strasznie mulił, dane spływały na niego wolno i z przerwami. Nikt nie pytał o to, skąd nagle ta feta, skoro w zeszłym roku Święto było w czerwcu, a teraz jest kwiecień. Na dużej przerwie wokół stacjonarnych terminali przy stołówce tłoczyły się pierwszaki i grały w stabilizację.

– Jutro – powiedział Gruby, patrząc, jak opiekunki młodszych klas, wyprzedzając dzwonek, próbują zaganiać swoje stadka do sal.

– Jutro – powtórzył Treśniak.

Ale jutro to jutro, a dziś było dziś. Dziś tymczasem oznaczało, że nadchodzi głośne, męczące popołudnie. Rodzice czekali przed szkołą, wyłuskiwali swoje dzieci z tłumu i maszerowali na Święto. Nie wypadało się spóźnić. Termin był inny niż zwykle, ale scena stała tam, gdzie zawsze: na ogromnym skwerze przy placu zabaw w centrum Dzielnicy, niedaleko wielkiego kościoła.

Po Grubego przyszła tylko matka, po Treśniaka zgłosili się obydwoje starzy. I Gruby, i Treśniak czuli się z tym dziwnie, jakby znów mieli po sześć lat i trzeba ich było przyprowadzać do szkoły i odbierać po lekcjach. Ale na gimnazjalistów uczących się w tym samym budynku też czekały delegacje rodziców. Na Święto rodziny miały stawiać się w komplecie. Po co ryzykować, kiedy wiadomo, że oczy stójkowych nie próżnują, a raporty nie płoną?

Dudnienie słychać było z daleka. Wyciekające ze wszystkich zakątków Dzielnicy strumyczki mieszkańców z wolna łączyły się w ciemną plamę otaczającą oddzieloną barierkami scenę. „Nigdy nieee.... nie było tak spokojnieee... w sercu myyyym i kraju myyyym...” – śpiewała Tarika. Teledysk do jej piosenki wyświetlany był na wielkiej teleściance z tyłu sceny, podczas gdy przy mikrofonie dwie dwunastolatki – Gruby rozpoznał bliźniaczki Kowalskije – gibały się na różne strony i imitowały śpiew.

Wiersze o stabilizacji recytował inny duet: dyrektor szkoły, zwany powszechnie Czerwonym Ryjem, bo lubił wypić i było to po nim widać, oraz jego córka Tamara.

Kiedy pojawił się Robik, a jego starzy uznali, że nie muszą pilnować go cały czas – bo wystarczy, by był w zasięgu wzroku obok swoich kolegów – powiedział z wyraźnym zdumieniem:

– Jaja z CZOŁGIEM jak balony.

Z jego opowieści wynikało, że spektakl „nic się nie stało” nabierał rozmachu. Ludzie wychodzili z domów, z metra, z nielicznych otwartych wciąż sklepów w Galerii KBT („U Nas Zakupy: Komfortowo Błyskawicznie Tanio”) i po prostu omijali CZOŁG, nie zwracając na niego uwagi.

– Jak w jakimś horrorze! – zachłystywał się Treśniak. – No kurwa fa! Normalnie armia ślepych zombie!

Gruby poszedł ustawić się w kolejce po darmowe pierożki. Od niedawna Święta Dzielnicy miewały swoje zalety. Na przykład żarcie za fri. Oprócz pierożków można było jeszcze dostać małe suszone rybki, których Gruby nie znosił. Ale starzy Robika narzekali, że kiedyś wybór był większy. Oczywiście narzekali, kiedy zdawało im się, że nikt nie słyszał. Tyle że nikt nie wymyślił jeszcze sposobu na to, by powiedzieć coś w absolutnej tajemnicy w domu, gdzie mieszka obdarzony mieszczącym się w normie słuchem dziesięciolatek.

– Przed państwem zespół Stabilizacja! – zakrzyknął tymczasem ze sceny ubrany w trójkolorowy dres, krótko ostrzyżony animator kultury z urzędu Dzielnicy. Impreza się rozkręcała, do pierożków podano siwuchę i wkrótce wszyscy nieskładnym chórem zaczęli ryczeć piosenkę o królu, co zrobić może wszystko, absolutnie wszystko (bo królowie wszystko mogą), tylko jednej rzeczy nie potrafi: nakazać, by go ktoś pokochał.

Wieczorem w telewizji wystąpił ojciec Grubego. Siedział w tok szole gościa zasuwającego dokładnie te same kity co Kaczy Kuper, ale pracującego na innym kanale. Prywatnym. Nie było widać różnicy, tylko dżingle puszczano bardziej kolorowe. Ojciec Grubego opowiadał, że pracował kiedyś dla starych i było niefajnie, a teraz pracuje dla nowych i jest lepiej. Poza tym postępuje stabilizacja. Ale są tacy ludzie, którzy powtarzają głupie plotki, próbują wpinać się w sieci inne niż DoSia, co jest przecież niebezpieczne, bo mnóstwo tam wirusów, złośliwych softłerów i szkodliwych treści. A on wie, co mówi, bo się na tym zna. I żeby mieć oczy szeroko otwarte, bo prowokacji nie brakuje.

Robik stał przy oknie. Oczy miał szeroko otwarte.

Patrzył na CZOŁG.


W środę też nie wybrali się na Skarpę.

Gruby nie przyszedł do szkoły. Przez cały dzień nie odbierał telefonu.

Późnym popołudniem Treśniak przyszedł do Robika. Trochę pograli w nowe „Need For Speed”, wersję z monstrualnymi, a mimo to słitaśnie rozpędzonymi ciężarówkami, a potem z balkonu patrzyli na CZOŁG. Póki matka Robika ich nie przegoniła.

Ciekawe, ile wyciąga na godzinę – napisał na KidKonekcie Robik.

Gruby się nie odzywa – odpisał Treśniak.

Nocą śmigłoloty znów krążyły nad lasem.


Czwartek był ciepły.

Spotkali się przy starej poczcie, która swego czasu zamieniona została w sklep z używanymi ubraniami. Sklep szybko zbankrutował, kiedy Daleka Zagranica wprowadziła sankcje i transporty przestały przychodzić. Ciuchy z Bliskiej Zagranicy nie były takie fajne i mało kto chciał je kupować. „Dalekie zagranice, bliskie zagranice – kurwy i ladacznice” – głosił napis wykonany bordowym sprejem na szybie dawnej poczty.

Umówili się na czwartą po południu. Musieli się spieszyć. Wyprawa na Skarpę, do Siwego, nie była taką prostą sprawą. Dawne drogi, ścieżki spacerowe i przejścia zostały odcięte przez ogrodzenie zbudowane wokół wielkiego placu budowy. Na budowie nic się nie działo, ale górne ogrodzenie było pod napięciem. Od dołu, od podstawy Skarpy, dostępu broniła woda. Czasem żałowali, że nie mieszkają w wieżowcach na wschodnich krańcach Dzielnicy. Rozciągał się stamtąd imponujący i mocno pobudzający wyobraźnię widok na olbrzymie rozlewisko, z którego wystawały opuszczone budynki Królewskiego Miasteczka, z gigantyczną kopułą pośrodku. Wielka powódź, która przyszła w roku narodzin Robika, zmiotła wały stojące wzdłuż rzeki i zrównała z ziemią część starego parku wokół pałacu. Wałów już nie odbudowano. Działy się inne rzeczy.

Najpierw musieli pomaszerować w przeciwnym kierunku, w stronę lasu, potem zejść pomiędzy drzewami do nieużywanej od dawna autobusowej krańcówki. Tu zaczynały się kłopoty, czyli dobra zabawa. Wzdłuż ogrodzenia dało się przejść tylko wtedy, gdy umożliwiał to stan wody. Wiosna tamtego roku była sucha, więc pas odsłoniętej gliniastej ziemi pozwalał czasem nawet, by cała trójka szła obok siebie, jak dziewczyny obgadujące koleżanki na spacerach wokół szkolnego boiska.

Naprawdę niebezpiecznie robiło się u wylotu tunelu. Często płynęły z niego masy brudnej, brązowej wody. Wielka, nieregularna wyrwa w Skarpie ciągnęła się w głąb ziemi pod Dzielnicą. Miała tędy wieść szeroka, wielopasmowa droga, którą zdążono wprawdzie wytyczyć, ale nigdy nie ukończono. Chłopcy czasem fantazjowali, że wybierają się w prawdziwą podziemną podróż, wyposażeni niczym odkrywcy z gier komputerowych: w latarki na kaskach, zwoje wytrzymałych sznurów, które w decydującym momencie uratują komuś życie, specjalne pakiety żywnościowe ogrzewające się samoczynnie po zerwaniu plomb z naklejki, manierki i kubki z logo jakiegoś słynnego towarzystwa geograficznego. Na marzeniach się kończyło. Nawet Siwy odradzał im wchodzenie do tunelu. A Siwy wiedział, co mówi. Kiedy Gruby go naciskał, wiercił dziurę w brzuchu, schlebiał słowami: „Z tobą na pewno bylibyśmy bezpieczni” albo „Z tobą byśmy się nie bali”, Siwy uśmiechał się smutno i powtarzał tylko: „Może kiedyś”. „Kiedy?” – pytał Gruby. „Jak będziesz bardzo duży” – ucinał dyskusję dziwny stary człowiek wsparty o kule i nieustannie potrząsający długimi siwymi włosami.

Siwy mieszkał w piętrowym, ceglastym domku, który musiał mieć chyba ze sto lat. Domek ukryty był w zdziczałym ogrodzie przyklejonym do podnóża Skarpy. Sam Siwy miał zdaniem Robika niewiele mniej niż sto lat – przynajmniej tak sądził, dopóki nie zobaczyli go na zdjęciu obok ojca Grubego. Wyglądali na nim jak koledzy z jednej klasy, tylko że mieli na sobie prawdziwe mundury. Srebrne gwiazdki na ramionach, srebrne guziki. Siwy nie lubił tego zdjęcia. „Przysięgaliśmy na ptaka i na dwa kolory” – zbył kiedyś Grubego, który zapytał, co właściwie robili z ojcem w tamtej jednostce.

Dom Siwego był małym wehikułem czasu. Wszystko pochodziło w nim z tych lat, kiedy śpiewano inne piosenki, a gładkie miglance z telewizji opowiadały trochę inne rodzaje kłamstw. Miał nawet kilka bakelitowych aparatów telefonicznych, jakie można było teraz ujrzeć tylko w starych wojennych serialach. Miał gazety o zapomnianych już tytułach, miał książki, w których ilustracje w ogóle się nie ruszały, a kartki trzeba było przewracać palcami. Stare lunety, lornetki, aparaty fotograficzne, noże sprężynowe. W garażu trzymał kosz do starego motocykla znaleziony kiedyś w lesie, skórzane mapniki i nawet jedno opakowanie prawdziwych nabojów – długich jak palec dorosłego człowieka, ale nieco węższych, zakończonych lśniącymi czubkami. Nawet ich nie chował. Stały na stole, pomiędzy zakurzonymi kuflami, świecznikami, w których nigdy nie widzieli żadnej świeczki, i stertami pożółkłych papierów. Ustawione w małym kartonowym pudełku, odbijały światło z kilku niewielkich lamp rozmieszczonych w kątach garażu. Całkiem jakby Siwy chciał, żeby przypominały mu o czymś ważnym, o czym nigdy i za nic w świecie nie można zapomnieć.

Przed domem Siwego stała mała kapliczka, w której próżno było szukać świętej figurki czy świętego obrazka. Widniały na niej dwie daty: „1940” i „201...” – ta druga była nie do końca czytelna, bo ktoś skuł ostatnią cyfrę. Kiedyś tuż obok kapliczki i ceglanego domku wiodła wąska asfaltowa droga, skrót z Królewskiego Miasteczka do Dzielnicy, wspinający się na Skarpę zakrętem – w kształcie zawijasa, jak mówił Gruby, lub rodła, jak mówił Siwy. Teraz z jednej strony było rozlewisko, z drugiej osuwająca się ziemia. Z drogi ocalał tylko krótki kawałek. Czasem rysowali na nim kredą trasy dla zdalnie sterowanego samochodu Treśniaka.

Siwego nie było w domu.

Wyglądało na to, że już nigdy może go nie być.


Ostrożnie stawiali stopy w tenisówkach między okruchami szkła z rozbitych szyb. Drzwi wejściowe leżały wyrwane, jakby pstryknął w nie złośliwy olbrzym. Największy pokój robił dziwne wrażenie. Sprzęty pozostały, ale poza tym był pusty. Zniknęły wszystkie papiery, gazety, książki i filmy. W kuchni leżały rozbite talerze.

Ktokolwiek tu był, zabrał nie tylko Siwego.

Robik i Treśniak łazili po domu, Gruby pozostał na dole. Minę miał taką, jakby znów rozważał wszystkie opcje.

Mobajla położył na stole.

Jedno z okien wychodziło wprost na rozlewisko. Pomiędzy opuszczonymi budynkami Królewskiego Miasteczka brodzili jacyś ludzie – drobne, ciemne figurki schylające się w poszukiwaniu czegoś, co będą mogli wymienić albo sprzedać. Nie spieszyli się, pora była dobra, poziom wody niski. Łodzie Policji Rzecznej nie mogły wpływać w kanały, które kiedyś były ulicami – za płytko. Królewskie kanały, mówił na nie Siwy, i dodawał, że mogłyby zachować dawne nazwy ulic. Kanał Sarmacki, Kanał Branickiego. Tylko co to właściwie są te „sar macki”, żartował wtedy Robik, jakieś specjalne macki? A Siwy patrzył na niego, jakby miał ochotę Robika zdzielić swoją inwalidzką kulą.

Dawne czasy.

Gruby poszedł do garażu. Siwy nie miał samochodu, ale trzymał tam wiele innych, znacznie ciekawszych rzeczy. Garaż też już ktoś zdążył przeszukać i zniknęły z niego kartony wypełnione papierzyskami i starymi, wypalanymi płytami CD. Ale to, czego szukał Gruby, zostało.

Kiedy wyszedł, miał w ręce sztywny futerał z brązowej, popękanej skóry, wyglądający trochę jak pysk płowego psa. Schował go do plecaka, a potem schylił się jeszcze, bo coś zaciekawiło go w zeszłorocznej trawie obok ścieżki ułożonej z kwadratowych chodnikowych płyt. Złoty błysk.

Kiedy Robik i Treśniak zbiegli znów na dół, Gruby otrzepywał ręce.

– Idziemy.

Więc poszli. Nie rozmawiali po drodze o Siwym.

W ogóle nie rozmawiali.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Czarne bataliony

Подняться наверх