Читать книгу Co mi w życiu nie wyszło ? - Piotr Gąsowski - Страница 6

#1 I tak
mnie pomylą…

Оглавление

Nazywam się Gąsowski, a na imię mam Piotr. Jestem przekonany, że moi rodzice, nadając mi to imię, nie przypuszczali, jak wiele osób będzie miało kłopot z jego zapamiętaniem. Już w pierwszej pracy w Teatrze Komedia byłem nazywany przez panią księgową Wojtkiem lub Wojtusiem. Przychodząc co miesiąc po wypłatę, za każdym razem poprawiałem ją, a ona przepraszając, kiwała głową ze zrozumieniem, po czym żegnała mnie słowami: „Do zobaczenia za miesiąc, Wojtuś!”. Byłem Wojciechem nawet u niej w papierach, więc trudno się dziwić.

Kiedy zacząłem być rozpoznawalny, widzowie często witali się ze mną pozdrowieniem: „Dzień dobry, Panie Wojtku!”. Z biegiem lat nauczyłem się, jak na to reagować. Ba! Nawet kilka razy poproszony o autograf per „Wojciech” podpisałem się – zgodnie z życzeniem. Wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego tak często dochodzi do tych pomyłek? Odpowiedź jest prosta: otóż mój serdeczny kolega i świetny artysta Wojciech Gąssowski (pisany przez dwa „s”) był już znany, i to na długo przede mną. To samo imię i nazwisko nosi również wspaniały lektor radiowy i filmowy, kończący zazwyczaj polską listę dialogową zagranicznych filmów w TVP swoim ciepłym i sakramentalnym: „Czytał Wojciech Gąssowski”. To wszystko sprawia, że nazwisko „Gąssowski” nie kojarzy się większości z moim imieniem, o nazwisku przez jedno „s” już nie mówiąc.

Jeśli o autografach mowa, przytoczę tutaj piękną anegdotę, którą słyszałem kiedyś z ust Olafa Lubaszenki. Było to na corocznym Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach, gdzie przed hotelem Amber Baltic zbierają się tłumy przypadkowych gapiów, autentycznych fanów i łowców autografów oraz dzieci, które akurat przebywają na koloniach nad morzem. Najczęściej nie są przygotowane do brania podpisów od gwiazd, bo nie mają przy sobie ani kartki, ani długopisu. Zawsze jednak zdarza się jakaś jedna dziewczynka lub chłopczyk, którzy mają zeszyt i wtedy cała grupa dzieli kartki z tego zeszytu na wiele malutkich cząsteczek – kwadracików. Podsuwają je potem gwieździe z prośbą o autograf. Taki wymięty i pobrudzony kwadracik o wielkości 3 x 3 cm dostał raz do podpisu Olaf Lubaszenko. Gdy zasugerował, że przecież autograf na czymś takim będzie niewyraźny i niezbyt schludny, usłyszał: „Nie szkodzi, za chwilę przepiszę sobie ten autograf do pamiętnika!”. Genialnie proste, nieprawdaż?

Dwa lata temu w czasie trwania jubileuszowego, XX Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach miałem również zaszczyt i przyjemność odciskać swoją dłoń na słynnej Promenadzie. Tuż przed oficjalną ceremonią, kiedy byłem jeszcze w drodze do hotelu Amber Baltic, podbiegł do mnie na ulicy duży, łysy facet z dość krótkim karkiem i niedomykalnością pach. W jednej ręce trzymał plastikową torbę z brzęczącą, piwną zawartością, drugą zaś uchwycił mnie na wysokości przedramienia i wybełkotał: „Ej, to ty?!”. Nie wiedziałem, o kogo temu panu chodzi, więc na wszelki wypadek odpowiedziałem: „Tak, to ja!”. „Bożenkaaaa!!! Boooożeeeenkaaaaa!” – zaczął ryczeć wniebogłosy mój fan w stronę oddalonej o parędziesiąt metrów swojej pani. „Chcesz mieć z nim zdjęcie?!”. Pomijam fakt, że nie zapytał mnie, czy ja chciałbym mieć zdjęcie z Bożenką. Ale w sumie i tak nie miałem wyjścia, bo ów mężczyzna wyglądał na silniejszego ode mnie. Stałem więc cierpliwie, oczekując Bożenki, która lekko halsując biegła w naszą stronę. Następnie zmierzyła mnie dość zamglonym wzrokiem i machając na mnie ręką, odpowiedziała: „Nie, z nim nie!”. I rozeszliśmy się każdy w swoją stronę.

Jednym zdaniem: nie znasz dnia ani godziny i nigdy nie wiesz, kiedy cię spotka przyjemność! A mówiąc poważnie, to pani Bożenka, przypadkowo, sprowadziła mnie na ziemię i nie pozwoliła mi za bardzo odpłynąć na fali próżności. Odciskałem więc moją dłoń, niejako przepraszając wszystkich tych, którzy zdjęcia akurat ze mną wcale by nie chcieli…

Wracając jednak do Wojciecha Gąssowskiego. Kwintesencją odwiecznego mylenia mnie z nim jest historia z Chicago. Zostaliśmy tam zaproszeni z „Tercetem czyli Kwartetem” (czyli z Hanią Śleszyńską, Robertem Rozmusem i Wojtkiem Kaletą) na Kabareton 2000. Impreza odbywała się w słynnym Copernicus Center w „polskiej” dzielnicy tego pięknego miasta. Każdy artysta z Polski, który występował w Chicago, musiał występować w Copernicus Center. Jest to budynek imitujący po trosze Zamek Królewski w Warszawie, którego kopułę zwieńcza orzeł w koronie. Sama dzielnica w ponurym listopadzie sprawiała przygnębiające wrażenie. Był to mój pierwszy raz w tym mieście i nie wierzyłem oczom, że oto nagle znalazłem się w jakimś niezbyt przytulnym, prowincjonalnym polskim miasteczku, gdzie na każdym kroku można wypić kieliszek „Wyborowej”, kufel „Żywca”, a to zakąsić pierogami z kapustą i grzybami. Ulice były nieodśnieżone, a wiatr urywał nam głowy. Sama sala koncertowa była mocno podniszczona. Za kulisami, tam gdzie mieliśmy garderoby, nie było nawet toalet i na wieść o tym, że musimy pójść za potrzebą przed koncertem i wytrzymać prawie trzy godziny, dostałem szału! Powiedziałem, że nie wystąpię w tych warunkach! I wtedy przywieziono toi-toi, czyli plastikową budkę do załatwiania szczególnych potrzeb. Ustawiono ją na podwórku przy tylnym wyjściu z sali. Mam z tego powodu satysfakcję, ponieważ ów toi-toi służył potem przez lata wielu artystom z Polski. I wiem, że nieoficjalnie nazwano go: toi-toi im. Gąsa. Zawsze lepiej być patronem toi-toia niż w ogóle nim nie być! Dzisiaj sala jest już odnowiona, a toalety dobudowane, ale w 2000 roku takich luksusów jeszcze nie było!

Organizator tej imprezy, Piotr Byczkowski, poprosił nas wtedy, abyśmy zareklamowali nasz występ w polonijnym radiu, na co Hania i Robert zaproponowali, żebym tylko ja jako nasz przedstawiciel pojechał do radia. Nazwijmy to radio symbolicznie 102,7 FM, ponieważ nie ma sensu nikomu robić przykrości, a sytuacja była przekomiczna! Po drodze dowiedziałem się od organizatora, że prowadząca audycję pani redaktor jest guru wśród polonijnych dziennikarzy i na bieżąco we wszystkim, co dzieje się w polskiej kulturze. Wchodzimy do studia, a tam siedzi już Maciek Stuhr, który miał prowadzić Kabareton 2000, są też Maciek i Damian Damięccy, Leszek Kuriata z kabaretu „Rżysko” oraz Bronisław Opałko, czyli słynna Genowefa Pigwa. W studiu widzę jedno wolne miejsce, które zajmuję. Wtedy pani redaktor lekko zaskoczona pyta, kim jestem. Piotr Byczkowski przedstawia mnie, a pani redaktor przeprasza, że mnie nie poznała. Informuje nas jeszcze, że audycja jest „na żywo” i że słucha nas ponad pół miliona polskojęzycznych słuchaczy. Zatem odliczanie: 3, 2, 1 i zaczynamy! „Witam Państwa serdecznie w popołudniowym programie radia 102,7 FM i zapraszam na spotkanie z gwiazdami Kabaretonu 2000, który odbędzie się dzisiaj o godzinie 7.p.m. w sali Copernicus Center. Niestety, nie ma już biletów, ale są z nami bohaterowie dzisiejszego wydarzenia artystycznego. Zacznę może od Macieja Stuhra, syna „tego” Stuhra, czyli Jerzego. Jak to się stało, Panie Maćku, że pan, taki młody, a już został mistrzem ceremonii?”. Na co Maciek z wrodzonym wdziękiem odpowiada: „No cóż, pani redaktor, jestem obciążony dziedzicznie. Ale proponuję, żeby zacząć ten wywiad nie ode mnie, czyli najmłodszego uczestnika, ale od najstarszego” i pokazuje na mnie, co było ewidentnym żartem, gdyż byłem zaraz po nim najmłodszym w tym towarzystwie. „No właśnie, Panie Wojtku…” – zaczęła pani redaktor. Zamarłem, a dalej nastąpiło: „Nie wiem, czy Pan sobie mnie przypomina. W 1968 roku przeprowadzałam z Panem wywiad na Festiwalu w Opolu. Zaśpiewał Pan wtedy słynne Zielone wzgórza nad Soliną” – i się uśmiechnęła, a ja szybko w myślach obliczyłem, że w 1968 roku miałem zaledwie cztery lata. Koledzy uczestniczący w tej audycji przez chwilę zaniemówili, po czym z trudem powstrzymali śmiech. Pani redaktor brnęła dalej: „Państwo tego nie widzą, ale ja, siedząc naprzeciw, stwierdzam z podziwem, że Wojtek się nie zmienił od lat! Czemu zawdzięczasz tak wspaniałą formę?!”. Koledzy już zaczynają odchodzić od zmysłów, a ja czuję, jak kropla potu ścieka mi ze zdenerwowania po plecach, i zaczynam wygadywać bzdury w rodzaju: „Kąpię się w kozim mleku i stosuję urynoterapię”. Koledzy już spadają z krzeseł, a ja nie wiem, czy mam dalej brnąć w tego Wojtka czy wyprowadzić panią redaktor z błędu. Ale ona swoje: „Wojtku, nie było Cię w Stanach od ponad 20 lat! Czy usłyszymy Twoje przeboje?”. „Nie!” – odpowiedziałem przerażony. „Postanowiłem raz na zawsze zerwać ze śpiewaniem i zająć się wyłącznie kabaretem!” – dodałem. Pani redaktor nie dała jednak za wygraną: „Ależ Wojtku, to chociaż tu, w studiu zaśpiewaj dla naszych wiernych słuchaczy!”. Koledzy na to: „Śpiewaj, Wojtuś, śpiewaj!”. „Nie!” – stanowczo pokręciłem głową. „No trudno” – westchnęła z żalem pani redaktor i dając znak DJ-owi za szybą oświadczyła: „W takim razie niespodzianka dla Wojciecha Gąsowskiego i naszych słuchaczy!”. W studiu rozległ się charakterystyczny wstęp: bum, bum, bum… i poleciał przebój Wojtka „Gdzie się podziały tamte prywatki”. W tym czasie do studia wpadł redaktor wydania i rwąc sobie włosy z głowy oznajmił, że ja nie jestem Wojtek, tylko Piotr! Pani redaktor zbladła, przeprosiła, koledzy już wyli ze śmiechu. Postanowiliśmy jednak nie prostować tej wpadki, żeby nie robić słuchaczom mętliku w głowie. I tak zakończyłaby się ta opowieść, gdyby nie życie dopisujące kolejny akapit.

Otóż, po przyjeździe ze Stanów graliśmy „Tercet czyli Kwartet” dla pewnej dużej firmy w Olsztynie. Elegancka restauracja „Przystań” nad samym jeziorem, przy tej okazji dużo alkoholu na stołach. Występujemy na scenie, idzie nam świetnie, ludzie wspaniale reagują i nagle wysiada jakaś faza elektryczna, prawie wszystkie światła gasną, milknie część instrumentów i mikrofonów. Wtedy przychodzi mi do głowy, żeby opowiedzieć tę „gorącą” jeszcze historię z Chicago, aby w tym czasie ekipa zajęła się przywracaniem elektryczności. Publiczność zaśmiewała się do łez, a kiedy światło znowu się zapaliło, dokończyliśmy koncert. Po głośnych i serdecznych brawach, rozjuszony tym aplauzem, zapytałem się nieopacznie: „Co Państwo by sobie życzyli na bis?!”. Wtedy na scenę weszła Pani z Zarządu, lekko chwiejąc się na nogach, i powiedziała: „Panie Piotrze… Na bis chcielibyśmy, żeby zaśpiewał Pan coś z repertuaru… pańskiego ojca”. No comments!

Wojtek, z którym jesteśmy w przyjacielskich stosunkach i który ma wspaniałe poczucie humoru, uwielbia tę opowieść. Niedawno, podczas sopockiego festiwalu siedzieliśmy w jednej garderobie i dorzucił mi jeszcze jedną anegdotę. Któregoś popołudnia przyleciał do Warszawy i wsiadł na Okęciu do taksówki. Kierowca w ogóle się nie odzywał, tylko od czasu do czasu zerkał we wsteczne lusterko. Zajeżdżają pod jego dom, a taksówkarz nagle uderzył w te słowa: „Pan Gąssowski, prawda?”. „Tak” – odpowiedział Wojtek. „Niedawno wiozłem pańskiego ojca!”. Wojtek delikatnie tłumaczy: „Wie Pan, to musi być pomyłka, bo mój Tata już od dłuższego czasu nie żyje…”. „Niech Pan nie żartuje. Przecież wiozłem go z Powiśla, taki łysy, duży, przy kości”. Jak myślicie, kogo kierowca miał na myśli?

Co mi w życiu nie wyszło ?

Подняться наверх