Читать книгу Co mi w życiu nie wyszło ? - Piotr Gąsowski - Страница 7
#2 JAK POWSTAŁA
TA KSIĄŻKA
Оглавление„Jeśli zaczniesz opowieść od zdeprecjonowania swojej osoby, ludzie Cię polubią” – powiedział mi kiedyś Jan Nowicki, z którym przegadałem długie godziny na planie „Przedwiośnia” Filipa Bajona. Postanowiłem więc, że napiszę książkę o tym, co mi w życiu nie wyszło. Wróć! Na początku nie miała być to książka, tylko kilka słów o mnie na stronę internetową. Długo się zastanawiałem, kogo poprosić o napisanie tego tekstu. Gorączkowo wertowałem książkę telefoniczną w moim telefonie komórkowym. Do głowy przychodziły mi najróżniejsze pomysły. Chciałem, żeby ten tekst był dowcipny, wychwalający moje talenty, mówiący o tym, jaki jestem inteligentny i błyskotliwy, a jednocześnie żeby był ciekawy, a nawet pozwolił tym wszystkim, którzy odwiedzą moją stronę, poczuć się lepiej ode mnie. Chciałem być przecież Robertem de Niro, a jestem Piotrem Gąsowskim. A nawet Wojciechem, ale to już wiecie!
Szukanie autora zajęło mi około trzech lat. W końcu doszedłem do wniosku, że nie będę nikogo stawiał w niezręcznej sytuacji towarzyskiej, bo przecież nie zaoferuję pieniędzy za tę przysługę żadnemu zaprzyjaźnionemu zawodowemu tekściarzowi, a za darmo źle się pisze. Postanowiłem więc sam napisać ten tekst. A kiedy zacząłem, nie mogłem się już zatrzymać. W ten sposób powstał materiał na książkę. Ale gdy niemal już ją ukończyłem, wydarzyła się katastrofa! Czyżby coś mi znowu nie wyszło?
Pewnego lata polecieliśmy z Anią i naszą córeczką Julcią do mojego kuzyna Cyryla, który jest Rosjaninem. Cyryl ma dom w przepięknej wiosce w Umbrii. Specjalnie dla nas wynajął drugi dom, oddalony od niego o kilometr, abyśmy czuli się swobodnie. Byłem akurat świeżo po zrobieniu licencji pilota w szkole lotnictwa „Goldwings” na warszawskim Bemowie i dostałem od nich wyjątkową torbę – takie noszą tylko piloci. Byłem z niej dumny, podobnie jak z licencji, o której marzyłem od dawna. Będąc człowiekiem roztargnionym, a jednocześnie chcąc się tą torbą nacieszyć, włożyłem do niej przed podróżą do Umbrii wszystkie moje dokumenty, portfel, dwa telefony komórkowe, komputer i dużo notatek z nowymi pomysłami do książki, którymi chciałem się z Anią podzielić podczas tygodniowego urlopu i może na miejscu coś jeszcze dopisać. Po przyjeździe położyłem torbę na łóżku, zamknęliśmy nasz dom i poszliśmy na kolację do kuzyna. Było pysznie, serdecznie, rodzinnie i bardzo winnie. Kiedy wróciliśmy, zobaczyliśmy wybite okno i… brak torby! „Kurwa mać!” – wrzasnąłem. „Moja książka!”. Byłem zrozpaczony, tym bardziej że nigdy wcześniej nie trzymałem całego swojego dobytku w jednej torbie. I tak oto pierwsza próba walki z moim bałaganiarstwem zakończyła się prawdziwym nieszczęściem! Gdyby nie ta moja torba, to komputer zapewne leżałby w kuchni, portfel w szufladzie, a dokumenty i notatki jeszcze w jakimś innym miejscu, na przykład w łazience. A tak złodzieje mieli ułatwione zadanie. Byłem przekonany, że nie szukali jakiegoś starego komputera, tylko chodziło im o pieniądze. Zobaczyli torbę na łóżku, w pośpiechu chwycili ją i uciekli w siną dal.
Na miejsce przyjechała policja, właściciel domu, moja rodzina. Wszystkim było bardzo przykro, tym bardziej że było to pierwsze takie zdarzenie w historii spokojnej miejscowości Lisciano Niccone. Właścicielem domu okazał się 75-letni arystokrata, koniarz i posiadacz szeregu ekskluzywnych nieruchomości w okolicy. Dał mi słowo, że zrobi wszystko, aby zmyć plamę z honoru gospodarza domu. Doceniałem to, ale plama już się zrobiła i to nie na honorze gospodarza, ale w mojej głowie! Wpadłem w rozpacz! Nie chodziło o pieniądze czy sam fakt włamania, tylko o moją książkę! Książkę, której ja – idiota – nie skopiowałem, a przynajmniej nie skopiowałem większej części już napisanego przeze mnie tekstu! Czułem się tak, jakby wydarto mi część mojej duszy! „Dlaczego padło akurat na mnie?” – pytałem retorycznie. „Dlaczego to ja musiałem zapisać pierwszą kryminalną stronę w historii tego włoskiego miasteczka?!”. Ale zaraz, zaraz… Przecież to mogło przydarzyć się tylko mnie – słowo „katastrofa” wymiennie ze słowem „pech” towarzyszy mi od zawsze. I mówię tu o pechu w czystej postaci. Pechu, który jest „bohaterem” radosnych opowiadań o mnie, krążących wśród znajomych. Gdyby nie pech, to z pewnością i ta książka by nie powstała! Bo kiedy po powrocie z wakacji po raz kolejny żaliłem się na swojego pecha Hani Śleszyńskiej podczas jazdy samochodem na występ z „Tercetem czyli Kwartetem”, powiedziała mi: „Gąs, przestań to rozpamiętywać, tylko zacznij pisać od nowa! Czy wyobrażasz sobie lepszą historię od tej, że książkę o tym, co Ci w życiu nie wyszło, ktoś Ci podpierdolił?”. „Genialne!” – pomyślałem i znowu zabrałem się do pisania.