Читать книгу Islandia - Piotr Milewski - Страница 10
1613–1638
ОглавлениеNa tę drogę do wyspy Islandyji wyprawieliśmy się beli z sławnego miasta niemieckiego Bremu, które w niższej saskiej ziemi nad rzeką Wezerą leży, czternaście mil od morza. (...) Szczęśliwie tedy, za Bożą pomocą, w piątek Świętej Trójcy, na drugi koniec Islandyji, do odnogi, która jest blisko Helgapeldu przypłynęliśmy.
Daniel Vetter
1
Siódmego czerwca 1613 roku do zatoki Nesvogur na półwyspie Snæfellsnes wpływa statek handlowy z Bremy. Na pokładzie stoją Daniel Vetter i Jan Salomon. Pochodzą z Moraw, są członkami Jednoty braci czeskich, absolwentami gimnazjum w Bremie. Vetter ma dwadzieścia jeden lat. W przyszłości będzie typografem, kierownikiem słynnej drukarni w Lesznie. Nie wiemy, jak wyglądają, nie zachowały się bowiem żadne ryciny z ich portretami. Możemy sobie tylko wyobrazić, że na ich twarzach rysuje się zmęczenie morską podróżą, a w sercach ciekawość siłuje się ze strachem.
To właśnie ze „sławnego miasta niemieckiego Bremu” 16 maja owego roku, w dzień Bożego Wstąpienia, „wziąwszy sobie Boga na pomocy, świętego imienia Jego wezwawszy”, wypłynęli do Islandii. Podróż okazuje się nie lada wyzwaniem. Już trzeciego dnia od wypłynięcia niemalże cudem unikają ataku piratów, których początkowo biorą za konwojentów. Spuszczają żagiel do połowy masztu, by uniknąć ognia armatnich kul, lecz gdy ten drugi okręt zbliża się do nich, żeglarze orientują się, że mają do czynienia z korsarzami. W te pędy chowają wszystkie kosztowności „abo do pościeli, abo do obuwia, abo za tarcice, któremi wewnątrz okręt beł obity”. Na szczęście rozbójnicy w ostatniej chwili zmieniają zamiary i puszczają się w pogoń za innym, wyglądającym na zasobniejszy, żaglowcem, także płynącym do Islandii. Potem Vetter z załogą trafiają na sztorm, podczas którego ich żaglowiec zmuszony jest złożyć żagle i przez cztery dni i noce kręci się w miejscu. W tym czasie umiera szyper. Wyrzucona za burtę trumna z ciałem płynie za żaglowcem. Potem umiera także pomocnik szypra. Cały czas dręczy ich choroba morska.
Wreszcie ukazują się kontury wyspy. Przybywających po raz pierwszy na Islandię czeka chrzest morski. Zanim postawią stopy na stałym lądzie, obwiązuje się ich sznurem i trzykrotnie zanurza w oceanie, a potem jeszcze naciera linami i spłukuje morską wodą. Vetter i jego towarzysze przekupują oficjeli i unikają niebezpiecznej ceremonii. Są na Islandii.
Pierwsze dni mijają im na zwiedzaniu okolic zatoki. Nocami wracają na okręt. Pewnego wieczoru nawałnica niemalże rzuca ich statek na skały i „straż Boża oraz kotwica jedna” ratuje załogę wraz z pasażerami przed niechybną śmiercią. Przenoszą się na ląd. Kilka dni później syn miejscowego naczelnika użycza im dwóch koni i w jego towarzystwie wyruszają w głąb lądu. Przejeżdżają przez góry, z których wierzchołków bije dym i których widok sprawia, że włosy stają im dęba. Doskwierają im zimno, wilgoć, brak chleba, przypraw i soli, dziwi brak karczem i zajazdów. Nigdzie nie mogą uświadczyć piwa ani wina. Tęsknią za owocami i warzywami. Narzekają na suszonego sztokfisza serwowanego z dwudziestoczteroletnim masłem i na serwatkę, która nie nadaje się do picia. Drogi są bardzo złe, właściwie ich nie ma, aura zaś jest zmienna i nieprzewidywalna. W ich oczach Islandia to kraj, w którym wciąż prym wiedzie natura, kapryśna, zdradliwa, zastawiająca pułapki na nieprzygotowanych wędrowców, a jednocześnie piękna i nieokiełznana.
Po kilku dniach docierają do Þingvellir, gdzie przyglądają się posiedzeniu islandzkiego zgromadzenia narodowego. Vetter pisze, że „niektórzy, obaczywszy nas, dziwowali się nam, niektórzy zaś gęby rozdziewiwszy, nie inaczy się na nas zapatrowali, telko jako cielęta na nowe wrota się zapatrują”. Oskarżeni przez jednego z delegatów o szpiegostwo omal nie trafiają do więzienia. Ratuje ich wstawiennictwo namiestnika króla Danii, Herlufa Trolla Daa, który nie tylko wybawia ich z kłopotów, ale także – co równie ważne – ugaszcza solidnym śniadaniem.
W Þingvellir poznają również biskupa Oddura Einarssona, który zaprasza ich do swojej rezydencji w Skálholt. W biskupich włościach spędzają cztery dni i cztery noce. Kosztują mięsa wołowego, które „rok przed tym już uwarzone beło, a uwarzone nie przy ogniu w statku [naczyniu] jakim, ale w cieplicach”, oraz wykwintnego łososia. Strawę popijają piwem hamburskim i lubeckim.
Odrobina wygód przywraca im dobry humor. Obdarowani dwudziestoma łokciami sukna z owczej wełny oraz każdy parą łyżek z owczego rogu i z wielorybich kości ruszają ze Skálholt w stronę stolicy.
Pokonawszy góry, bagna i rzeki, docierają do rezydencji przedstawiciela króla Danii w Bessastaðir. Tam, w domu hamburskiego kupca, spędzają ostatnie trzy dni, po czym okrętują się na zacumowany w zatoce Hafnarfjörður żaglowiec i, po czterech tygodniach spędzonych na wyspie, wypływają w stronę kontynentu.
Wiatr sprzyja żeglarzom i początkowo podróż powrotna przebiega spokojnie. Jednakże między Szkocją a Jutlandią statek trafia na morską nawałnicę, jeszcze sroższą niż w drodze na wyspę. Pasażerowie i załoga spędzają pod pokładem trzy dni i trzy noce zalewani przez morskie fale, które „takim pędem na okręt bieły, że przezeń przechodzieły (...), tak iż kogo na wierzchu zarwać mogły, suchy nici na nim nie zostawieły, a do tego musiał się jeszcze ten dobrze trzymać, jeśli nie chciał, żeby beł z okrętu do morza społkniony, i przeżywają na morzu chwile grozy, kiedy okręt ze wszytkich stron, jakby się łamać chciał, od wielkiej nawałności trzeszczał, (...) a woda pomału do okrętu się lała”.
Wreszcie po ośmiu dniach rejsu z „pomocą opatrzności Bożej” udaje im się dopłynąć do „sławnego miasta Hamburgu nad rzeką Albis (Łabą), dwanaście miel od morza leżącego”. Trwająca ponad dwa miesiące wyprawa dobiega szczęśliwego końca.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.