Читать книгу Lubelska masakra kotem podwórkowym - Piotr Mrok - Страница 4

2.

Оглавление

Oczywiście grzecznie wstaliśmy i poszliśmy z naszymi nowymi przyjaciółmi. Kim bylibyśmy, odrzucając ich propozycję? Stygnącymi trupami. A tego chcieliśmy uniknąć, wyjątkowo zgodnie. Dobrze, że pozwolono się nam ubrać. Wątpiłem jednak, by z troski o nasze zdrowie.

Na zewnątrz restauracji, na środku chodnika stał Cadillac żywcem wyjęty z filmów o gangsterach. Zostaliśmy wepchnięci na tylne siedzenie, a obok nas dokooptował się krościaty. Kapelusza oczywiście nie zdjął. Karlica poszła do przodu wozu, gdzie za kierownicą czekał mężczyzna w białym garniturze. Kolejny, któremu za gorąco? Na Eskimosów nie wyglądali.

– Były jakieś problemy? – zapytał kierowca. Przypominał nieco Bruce’a Willisa, ale tego z czwartej części Szklanej pułapki, łysego jak kolano.

– Żadnych – odparł przyjemniaczek w kapeluszu. Kobieta ciężko westchnęła i pokręciła głową. Kierowca zachichotał.

Spojrzałem na brata porozumiewawczo. Przyjemniaczek to zauważył i walnął mnie łokciem w żebro, warcząc:

– Tylko bez numerów. Chyba że chcecie, by znów jakiś świadek przez was zginął. Nie zadręczy mnie to, ale Maria znów będzie marudziła.

Zacząłem się poważnie zastanawiać, z jakiego szpitala wariatów zwiała ta menażeria. Z dwojga złego wolałbym zostać porwany przez zdrowych psychicznie bandytów, niż przez socjopatów, którzy w zaciszu piwnicy urządzą sobie ucztę, wycinając i smażąc kolejne kawałki mojego ciała.

Wóz ruszył z piskiem opon i o mały włos nie potrąciliśmy zgarbionego staruszka kuśtykającego o lasce. Nic dziwnego, że się im spieszyło – przecież urządzili w restauracji bajzel, na widok którego każdy grabarz dostałby orgazmu. Lada moment mogła się tu zwalić cała brygada policji, oddział antyterrorystów i Bóg wie kto jeszcze.

Samochód pędził ulicami Lublina, ignorując znaki drogowe i sygnalizację świetlną. Śnieżyca, która szalała na zewnątrz, każdego średnio rozgarniętego kierowcę zatrzymałaby w domu; a łysy popisywał się iście samobójczą jazdą. Albo miał więcej szczęścia niż rozumu, albo gość był spokrewniony z Kubicą.

– Słuchajcie, to nie ma sensu – zacząłem i pochyliłem się nieco do przodu.

– Wracaj na miejsce – rozkazała kobieta – dziś już wystarczająco narozrabiałeś.

– Nie wiem, o czym pani mówi.

– A ta inteligentna uwaga w kawiarni? Za dużo świadków, odpuśćcie… Równie dobrze mogłeś od razu zaproponować: zabijmy kobiety, zgwałćmy dzieci, a potem zgwałćmy też zwłoki kobiet.

– Tak powiedział? Odpuśćcie? – Kierowca zaśmiał się. – Ja pierdolę, co za idiota. Ostatni raz Andrzejek odpuścił, gdy leciał na niego oddział esesmanów z MP 40, i to tylko pozornie, bo chciał się dłużej zabawić. Zwabił ich do budynku i w ciasnym korytarzu poderżnął im gardła, jakby to były kurczęta.

Rany boskie, oni faktycznie byli psychiczni! Run, Forest, run, bo to pudełko czekoladek ktoś nafaszerował arszenikiem i doprawił gwoździami. Ten cały Andrzejek chyba czytał w moich myślach, bo uśmiechnął się i pokręcił głową. Marek siedział przy drugich drzwiach. Przecież mógłby pociągnąć za klamkę, wyskoczyć i powiadomić policję. Czemu tego nie robi?

Spojrzałem na brata, a potem wymownie na drzwi.

– Zamknięte, mały, myślisz, że nie próbowałem – wyznał lekko drżącym głosem. – Poczekajmy, zobaczmy, czego chcą.

Co za idiota z niego! – płonąłem wściekłością. To jasne, czego chcą: zabić. Może wcześniej przebiorą nas w mundury wermachtu, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia. Nie podzieliłem się z bratem tymi domysłami, ponieważ wystarczyło, że ja się cały telepałem. Rany, jak ja w tamtej chwili chciałem żyć! Oddałbym za odrobinę nadziei całą kolekcję figurek z Gwiezdnych wojen, komiksy, szufladę pełną gier wideo, a nawet wypasiony komputer, który dostałem miesiąc temu.

Najwidoczniej wyjechaliśmy z miasta, bo samochód zaczął nieprzyjemnie podskakiwać na wybojach. Kierowca jednak ani myślał zwolnić, pomimo że koła tańczyły na lodzie oberki i polki. Drift starym Cadillakiem to już gruba przesada. Co potem? Przeskoczymy zerwany most, a może zabawa w tchórza z pociągiem jadącym na czołowe?

– Porozmawiajmy jak cywilizowani ludzie – zaproponowałem po raz kolejny. – Nie jesteśmy ważni, nikt nie zapłaci za nas okupu. Brat ma małą firmę komputerową, ja uczę się w technikum. To chyba jakaś pomyłka.

W przerwie pomiędzy siedzeniami pojawiła się głowa Marii. Uświadomiłem sobie, że gdyby nas złapała policja, moglibyśmy dostać mandat za brak fotelika dziecięcego. Z drugiej strony, ten wóz chyba wcale nie miał pasów, o poduszkach powietrznych, gaśnicy i apteczce już nie wspominając.

– Bracia Kamińscy, prawda? – zapytała chropowatym głosem. – Darek i Marek?

Nie odpowiedzieliśmy.

– A więc nie ma pomyłki – skwitowała.

Czyli wyjaśnienie mogło być tylko jedno.

– To przez ciebie, durniu! – krzyknąłem do brata. – Przyznaj się, w co żeś wdepnął? Nie chcę przez ciebie umrzeć. Pewnie robiłeś interesy z jakimś szemranym towarzystwem. Proszę bardzo, masz swoją prężną firmę, budowaną własnymi rękami. Jak myślisz, kim oni są? Kibice Motoru i mafia nigdy nie wybaczają, kretynie!

Uderzyłem brata pięścią w bark, potem poprawiłem w brzuch. Zamierzyłem się znowu, ale złapał mnie za nadgarstek i mocno przytrzymał.

– Uspokój się, mały. Gadasz bzdury. – Marek musiał użyć naprawdę dużo siły, by utrzymać w ryzach moje dłonie. – Jeden czy dwa ustawione przetargi nie czynią z nikogo wroga mafii. To zwykła polityka; o niej być może nie pisze się wierszy, ale to nie przestępstwo.

– Pierdolę polityków – odezwał się mój niesympatyczny sąsiad. – Są na mojej liście nienawiści, zaraz po policjantach, prawnikach oraz akwizytorach.

O, coś nas łączy, pomyślałem. Chyba lepiej zginąć z ręki kogoś, kto podziela twoje poglądy. Kurwa, o czym ja myślę?! Ratunku!

– Obiecałem sobie, że zabiję każdego z listy. Bez wyjątku.

– Ale ja nie jestem politykiem – zaprzeczył przestraszony Marek. – Tylko robię z nimi interesy.

– Kupców też nienawidzę – skwitował mężczyzna, poprawiając kapelusz, który opadł mu na oczy, gdy samochód gwałtownie podskoczył. – Zginiesz, koleś – dodał na tyle przekonującym głosem, że każdy rozsądny grzesznik w tym momencie rozpocząłby rachunek sumienia, domyślając się, że na wizytę księdza z ostatnim namaszczeniem oraz testament jest już o wiele za późno.

– Ale ja… – zaczął Marek; nigdy do tej pory nie widziałem go tak przerażonego.

– Andrzej, przestań – odezwała się czarnooka. – Nie zabijemy żadnego z nich. Pamiętasz, mamy inny plan.

– Może przynajmniej tego drugiego. Po co nam on? – zapytał socjopata, nadal nie spuszczając morderczego spojrzenia z Marka.

– Żadnego, znaczy ani jednego – powiedziała stanowczym głosem, a patrząc na nas, dodała: – Panowie, nie bójcie się. Andrzej to dobry człowiek. No, może ciut znerwicowany, ale dobry.

– Ta, jasne, świetnie – skwitowałem.– Szkoda tylko, że w to nie wierzę.

– Nie tylko ty, mały – dołączył się ze śmiechem kierowca.

Pryszczaty Andrzej uniósł górną wargę w pełnym ironii grymasie.

– Przegłosowali cię, prostoduszna siostrzyczko – oświadczył z satysfakcją.

Zacisnęła zęby i nadąsana odwróciła się przodem do kierunku jazdy.

Przez następne kilkanaście minut jechaliśmy w ciszy, wsłuchując się w miarowy warkot silnika oraz szum wichury, która najwyraźniej założyła się z ośnieżoną, wijącą się serpentynami drogą o to, która pierwsza zepchnie nas na pobocze. Żałowałem, że szło im tak marnie.

Gdy już byliśmy poobijani jak kartofle wiezione furmanką po kocich łbach, kierowca oznajmił:

– Dojeżdżamy.

– Świetnie – powiedział Andrzej. – Zabijanie nudy nie jest takie zabawne. Wiecie, co mam na myśli.

Zaśmiał się ze swojego żartu. Oczywiście tylko on. Profilaktycznie wolałem się nie przyłączać, bo jak mówiła paniusia, lepiej go nie prowokować.

Samochód zatrzymał się. Pierwsza wysiadła kobieta, za nią krościaty.

– Wyłazić, ptaszki! – kapelusznik krzyknął do wnętrza wozu.

Tymczasem nie wiem jak bratu, ale mnie zrobiło się nagle super wygodnie i nie marzyłem o wyjściu. Nawet mroźny wiatr, który wpadł do środka, przywitałem z radością. A czy ja jakiś delikatesik jestem? Weźmie się w domu antybiotyk, siup pod kołderkę i po kłopocie. Nawet lepiej, bo nie trzeba będzie drałować do budy. Co innego takie obcięcie głowy lub obdarcie, być może żywcem, ze skóry. To już nieco większy kłopot. Tak, to pewne, gdybym mógł, siedziałbym w tym samochodzie do końca świata.

– Radzę wam posłuchać, bo Andrzej szybko się niecierpliwi – ostrzegł kierowca. Trzasnęły drzwi i zostaliśmy w samochodzie sami.

Przez moment zastanawiałem się, jak wielka jest szansa, że uda mi się przeskoczyć do przodu, odpalić silnik i odjechać od tej grupy anonimowych socjopatów, w okamgnieniu i daleko, albo jeszcze dalej. Oczywiście najlepiej zanim Andrzej podziurawi nas pociskami. To była jedna z luk tego planu ucieczki. Co tu kryć, miał wprawę drań, co uzmysłowiłem sobie, wspominając jatkę w restauracji.

– Co za ludzie – wysyczała kobieta – i próbuj z takimi łagodnie.

– Może ja ich bardziej zachęcę? – zaproponował Andrzej.

To pytanie wystarczyło, byśmy w następnej sekundzie stali na baczność obok samochodu. Zawieja przyjęła nas w swoje ramiona z taką radością i zapałem, że wkrótce przypominaliśmy bałwany śnieżne. Gdybyśmy jeszcze chwilę tam postali, Polska miałaby własny gabinet figur, tyle że lodowych. Na szczęście, lub nieszczęście, obok majaczyła chata, do której w końcu poprowadzili nas porywacze.

Drzewa otaczały leśniczówkę szczelnym kordonem. Szanse na to, że ktoś nas znajdzie i uratuje, zmalały nagle z zerowych do ujemnych. W taki mróz policjanci mogli co najwyżej spisać raport w ciepełku komisariatu, popijając kawę i zagryzając pączkami. Zanim zaczną szperać po lasach, nasze mogiły dawno już porośnie mech. Przystanąłem na chwilę tuż przed drzwiami chaty, zastanawiając się, czy naprawdę nie ma innej opcji.

– Parę kilometrów lasu w każdą stronę – powiedziała kobieta, przekrzykując zamieć.

Łysy nacisnął klamkę i wepchnął najpierw mnie, a potem Marka do środka.

Przynajmniej umrzemy w suchym miejscu, pocieszałem się.

Lubelska masakra kotem podwórkowym

Подняться наверх