Читать книгу Lubelska masakra kotem podwórkowym - Piotr Mrok - Страница 5

3.

Оглавление

Na suficie migotała żarówka, najwyżej dwudziestka; o dziwo wystarczała do oświetlenia całej izby. Stały w niej dwa łóżka polowe, stół, kilka krzeseł, jakieś półki i kuchnia gazowa, na której w dużym garnku coś bulgotało – szczupły, jasnowłosy mężczyzna w czarnym płaszczu mieszał to coś zamaszyście, dzwoniąc łyżką po ściankach naczynia. W rogu wisiała zasłona; pewnie kryła wychodek. W powietrzu unosił się fetor, przebijający intensywnością wszystkie smrody świata. Miałem nadzieję, że to nie zawartość garnka tak capi i że nas nią nie poczęstują. W obecnej sytuacji trudno by nam było odmówić, nawet mając w perspektywie zatrucie ze sraczką jak stąd do Krakowskiego Przedmieścia.

– Nie wiedziałem, że jest taki gruby – stwierdził blondas, nie przerywając mieszania zupy, czy co tam bulgotało w środku garnka, podgniłego, skisłego, zmurszałego. Miał czterdzieści parę lat, a pod nosem hitlerowski wąsik.

– Pokolenie odchowane na hamburgerach, co się dziwisz – odparła Maria.

– To może być trudniejsze, niż przypuszczaliśmy – powiedział kuchcik. – Ludzie nie lubią grubasów.

– Bo za długo się gotują – parsknął Andrzej.

– Weźcie i zamknijcie się, bo jak was słucham, to coś mi się robi – zdenerwowała się kobieta.

Pięknie, a więc jednak chcą nas zjeść, tylko nie mają tak dużego garnka. Zatem będą musieli nas pociąć na kawałki. Jeszcze lepiej.

– To ja może wrócę, gdy schudnę – zaproponowałem. – Nie chcę sprawiać kłopotów.

– Zamknij się, gnoju! – wrzasnął blondas. – Powinni cię rozwalić na miejscu! Co ty sobie wyobrażałeś?

– Hans – mitygowała kobieta – daj spokój, to przecież nie jego wina. On nie chciał.

– A właśnie, że chciał. Zabijmy smarkacza i wracajmy. Gorzej i tak nie będzie.

– Przepraszam najmocniej – odezwał się mój brat – ale może porozmawiajmy spokojnie. Mam pieniądze i pewne wpływy.

– Panie Marku, niech pan się lepiej nie wtrąca. To pana nie dotyczy.

– To mój brat – zaoponował Marek, robiąc krok w kierunku Marii.

Hans jednym susem znalazł się między nimi; w dłoni dzierżył długi, wąski nóż.

– Słyszałeś, o co pani prosiła. Morda w kubeł i dupa na krzesło. A może chcesz, bym ci to wsadził pod żeberko?

Marek posłusznie się cofnął i usiadł na najbliższym krześle.

Hans jak gdyby nigdy nic wrócił do mieszania zupy. Po chwili zapytał:

– Po coście go tu w ogóle przywieźli? Same kłopoty tylko. Jeśli myślicie, że w taki mróz będę doły kopał, to…

Mój brat zerwał się z krzesła.

– Jaki dół? Jeśli sądzicie, że się poddamy…

Maria podniosła dłoń w uspokajającym geście.

– Bez obawy, panie Marku, nikt tu nikogo nie będzie zabijał. Ten typ tak ma. Lubi sobie pogadać.

– Wojna się skończyła, Hans – wtrącił ni z gruszki, ni z pietruszki Andrzej.

W odpowiedzi blondas zaczął mieszać zupę o wiele mocniej, jakby ucierał kogel-mogel, głośno przy tym sapiąc.

– Widzicie, z kim ja muszę pracować? – zapytała nas Maria. – Jeden faszysta, drugi socjopata, a ten… – tu pokazała na naszego kierowcę, który wziął z półki głęboki talerz i szedł do Hansa, najwyraźniej by nalać sobie śmierdzącej zupy – szkoda gadać…

– Nie narzekaj, moja droga – powiedział łysol – jak ci tak nie pasowałem, to przecież mogłaś wziąć profesorka.

– Jasne. Andrzej wyjąłby mu serce przez gardło po kilku sekundach wspólnej drogi. Wystarczyłoby, żeby ten stary dureń otworzył usta.

– Nienawidzę nauczycieli, przez tych skurwysynów dostawałem lanie od matki – odezwał się zapomniany nieco przyjemniaczek, który stał przy oknie i wpatrywał się w zamieć.

– A kogoś pan lubi? – zapytałem jakoś tak odruchowo.

– Tak, matkę. Kocham ją nad życie – odpowiedział, nadal kontemplując śnieg.

Hans i łysol jak na komendę wybuchnęli gromkim śmiechem. Nawet Maria pozwoliła sobie na delikatne uniesienie górnej wargi, choć wyraźnie próbowała się powstrzymać.

– Co w tym takiego śmiesznego, że facet kocha matkę? – zdziwił się Marek. – To chyba dobrze.

Ta uwaga spowodowała, że zaczęli się śmiać jeszcze głośniej. Łysy tak walił pięściami w stolik, że zupa z miski ochlapała drewniany blat. Maria odwróciła się tyłem i oparta głową o ścianę pozwoliła sobie na cichy chichot.

Spojrzałem na draba w kapeluszu, obawiając się, że zaraz wpadnie w amok i zakończy tę imprezę gwałtownym finałem, podczas którego będziemy mogli obejrzeć swoje wnętrzności rozmazane po ścianach. Ale o dziwo on też się śmiał. Gdyby zjadali żywcem królika albo uprawiali seks sodomiczny, nie byłoby to aż tak niepokojące, jak ich wspólny, zdrowy śmiech.

– O co chodzi? – zawołałem. – Przestańcie w końcu. Kocha matkę, no i co?

– Andrzejku, a powiedz Darkowi, gdzie przebywa obecnie mamusia – poprosił Hans, który opanował się najszybciej z całej tej popieprzonej sekty popaprańców.

Krościaty podszedł do mnie spokojnym krokiem, pochylił się i zaczął opowiadać jednostajnym głosem:

– Któregoś dnia powiedziała, że powinienem zostać księdzem, bo z taką twarzą jak moja żadna kobieta mnie nie zechce. Dodała też, że żałuje, iż mnie urodziła. I wtedy się rozpłakałem.

Zrobiło mi się go szkoda. Rodzice potrafią dopiec.

– Gdy nastała noc i matka zasnęła… – Andrzej podszedł do mnie na odległość metra, pochylił się, spojrzał mi w oczy, i nagle wrzasnął: – Wziąłem siekierę i odrąbałem suce łeb!

Odskoczyłem jak oparzony i przywarłem do ściany. Ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że drab mówi prawdę.

– Kocham ją bardzo, ale mnie wkurwiła – kontynuował. – Nikomu nie wolno mnie denerwować. Potem wziąłem jej ciało i…

– Dosyć tego – zaprotestowała Maria. – Przestań, kretynie. Jak mały zemdleje, to na nic się nam nie przyda.

– Zapytał, więc odpowiadam. Na tym polega dobre wychowanie, nieprawdaż?

– Najlepsze maniery mają Niemcy – oświadczył Hans. – Reszta to dzicz i brudasy.

– Nienawidzę Niemców. – Andrzej spojrzał na chudzielca takim samym wzrokiem, jakim patrzył na ludzi w restauracji, gdy wykańczał ich po kolei, jakby byli muchami. – Nie rozumiem, jak mogliście wymordować tylu ludzi dla zysku. Zamiast mózgów macie gówno.

Wyszarpnął pistolet z kabury i odłożył go wysoko na półkę.

– Aniołek się odezwał. – Hans chwycił mocniej trzonek od noża i stanął w lekkim rozkroku. – Ja nie zabiłbym własnej matki, ani matki nikogo, kogo znam. Nie jestem zwierzęciem jak ty.

– Uspokójcie się, pamiętajcie, mamy zadanie. – Maria bezskutecznie usiłowała ostudzić emocje. Odległość między mężczyznami malała z każdą chwilą.

– No, zaraz przekonamy się, ile wart jest twój cios nożem w serce, bezduszny sukinsynu. Skręcę ci kark tymi dłońmi – to mówiąc, Andrzej wyciągnął przed siebie ramiona, prezentując w całej okazałości palce, którymi bez wysiłku mógłby opasać piłkę nożną.

– Możesz spróbować, kupo mięcha. Wyślę cię do mamusi, nim zdążysz zamrugać. Pewnie się ucieszy z powrotu synka marnotrawnego. Matka zawsze kocha, nawet jeśli synalek jest pojebem.

Maria podbiegła do łysego, który pałaszował ze smakiem zupę, zagryzając czymś, co kiedyś było chlebem, nim zmurszało, zostało zjedzone, potem wydalone i znów zmurszało.

– Tom, zrób coś. Pozabijają się i wszystko na nic – mówiła, szarpiąc łysego za ramię.

– Ani myślę – odparł z rozbawieniem, jednocześnie nie spuszczając oka z mężczyzn. – Weź sobie zupy i siadaj. To lepsze niż telewizja.

Wrzasnęła coś w nieznanym języku, podobnym do hiszpańskiego, i pobiegła w kierunku zasłony. Gdy zniknęła za nią, dwaj szaleńcy zderzyli się z impetem. Andrzej trzymał faszystę za nadgarstek ręki z nożem, a wolną pięścią starał się go trafić w głowę. Hans skutecznie parował ciosy. Świetnie pracował nogami, nacierał, cofał się, stawał na palcach jak w balecie. Co rusz odrywał stopę od ziemi i wymierzał przeciwnikowi cios kolanem w nerki. To jednak nie robiło wrażenia na olbrzymie, który metodycznie, niczym stalowy golem, zadawał kolejne uderzenia pięścią. Wyglądali jak wściekłe psy, walczące o przywództwo w sforze. Garnki i puszki spadały z półek, podłoga skrzypiała. W innej sytuacji istotnie wziąłbym kubeł popcornu i z wypiekami na twarzy oglądał starcie tytanów, ale teraz miałem ważniejsze sprawy na głowie: przeżyć, uciec i takie tam. Wpadłem nawet na pewien pomysł. Markowi chyba przyszła ta sama myśl do głowy, bo zaparł się dłońmi o blat i naprężył do skoku. Spojrzał na mnie porozumiewawczo. Dobra nasza, a niech się pozabijają. Brat wskazał brodą drzwi, a ja zacząłem powoli przesuwać się wzdłuż ściany. Kiwnąłem głową na znak, że ruszamy.

Dobiegłem do mety, znaczy drzwi, w rekordowym czasie. Dotknąłem dłonią klamki i szybko obejrzałem się za siebie. Spodziewałem się ujrzeć Marka tuż za swoimi plecami, ale on niestety nawet nie oderwał się od stołka. Przy jego skroni tkwiła lufa glocka – rękojeść pistoletu ściskał kierowca, drugą ręką nadal wiosłując łyżką w misce ze szlamem.

– Siadaj, mały – powiedział łysy z nonszalancją.

– Zwiewaj, Darek, o mnie się nie martw – wyszeptał Marek. – Dasz radę, brejdak.

Łysy przełknął kolejną łyżkę zupy. Odłożył sztuciec i sięgnął po chleb.

– Wzruszające – powiedział. – Oczywiście, że dasz radę, być może nawet dotrzesz do samochodu. Może zdołasz go odpalić. Ale co potem? Znasz drogę przez las? Jak ci się będzie jechało, wiedząc, że naciskając klamkę, zabiłeś brata? Dasz sobie z tym radę?

Psychol i szwab nadal tłukli się zawzięcie. Najwyraźniej kilka ciosów Andrzeja dotarło do celu, bo łuk brwiowy blondasa krwawił obficie, a nos sterczał pod dziwnym kątem. Hans oczywiście nie pozostawał mu dłużny: po nodze Andrzeja, widocznej w rozcięciu spodni, ciekła jucha. Niemiaszek się nie przechwalał, faktycznie nieźle władał nożem. Pomimo odniesionych ran żaden z nich nie tracił zapału. Najwyraźniej zamierzali się naparzać, aż jeden przestanie oddychać lub skończy się kalendarz nie tyle Majów, co Grudniów.

– Uciekaj, mały, na co czekasz? – ponaglał Marek. – Przecież widzisz, co to za ludzie. O mnie się nie martw.

Oderwałem dłoń od klamki. Nie mogłem go tak zostawić, w końcu to rodzina. Usiadłem posłusznie przy stole.

– Dobry chłopczyk – skwitował Tom, chowając pistolet za pasek od spodni. – Może zupy, panowie?

Smród z bliska okazał się jeszcze trudniejszy do wytrzymania. Oferta poczęstunku przypominała propozycję zjedzenie zawartości szaletu publicznego i popicia ze spluwaczki.

– Ładna walka, nieprawdaż? – zagaił ponownie agent. – Ja obstawiam psychola. Hans może i ma technikę, ale brak mu serca. Miej serce i patrzaj w serce, jak mówi wieszcz.

Zagryzł chlebem. Psychopata wytrącił Hansowi nóż z dłoni. Kopnięta stal poleciała na środek sali. Andrzej, dysponując już obiema rękami, z łatwością przełamał obronę przeciwnika. Wyprowadził dwa szybkie ciosy, które zgruchotały szczękę Niemca. Trzecim powalił go na ziemię, jakby przewracał manekina.

Myślałem, że teraz zacznie się walka w parterze, ale przyjemniaczek postanowił jeszcze nieco pozmiękczać ofiarę siarczystymi kopnięciami wielkich buciorów.

Gdy leżąca na podłodze skrwawiona sterta kości i mięsa zaprzestała jęków, kat przykucnął i położył dłonie na szyi Niemca.

– Tak jak obiecywałem, sukinsynu, tymi dłońmi, skurwielu.

Rozległ się głośny huk. Światło na moment przygasło, a z sufitu posypał się tynk.

– Dosyć tego, do jasnej cholery! – wrzasnęła Maria, która niepostrzeżenie powróciła do izby. Stała w rozkroku, na jej poczerwieniałej twarzy malował się gniew. W dłoniach trzymała armatę albo strzelbę na mamuty. W każdym razie cokolwiek to było, nadawało się raczej na sprzęt oblężniczy, niż na broń osobistą.

– Uspokójcie się, idioci, bo jak Boga kocham, rozwalę wam te puste łby, jeśli będę musiała.

– Mówiłem, że warto poczekać – mruknął łysy. Skończył jeść zupę, a teraz ku naszemu obrzydzeniu wycierał chlebem glutowate resztki z talerza.

Olbrzym podniósł głowę i spojrzał na kobietę. Nie widziałem jego oczu, ale domyślałem się, jak bardzo musiał być wściekły.

Wycelowała broń w jego głowę i powiedziała:

– No, spróbuj szczęścia. Niewielka strata. I tak go nie używasz, ty bezmyślna maszyno do zabijania, ty…

– Siostrzyczko – zaczął Andrzej, wyraźnie rozbawiony – ja siostry nie poznaję. Broń, grożenie śmiercią. Czy Biblia tego przypadkiem nie zabrania?

– Pan spalił Sodomę i Gomorę. Czymże jest wyrwanie kilku chwastów? Trzy zdrowaśki i po grzechu – wysapała. Jej ręce drżały. Widocznie strzelba zaczynała kobiecie ciążyć, ale komu by nie ciążyła?

Andrzej puścił szyję Niemca. Nie zdążył jeszcze porządnie zacisnąć palców, dlatego Hans tylko cicho rzęził, zamiast stygnąć, jak wypada przyzwoitemu trupowi.

– Może jeszcze będą z siostry ludzie – zahuczał Andrzej, podnosząc się z kolan. Był od niej wyższy o ponad pół metra, ale na twarzy Marii nie zauważyłem ani jednej oznaki strachu. Nacisnęłaby spust, gdyby nie ustąpił. To pewne.

– Siostra to odda, bo jeszcze rączki spuchną. Obiecuję, że dziś już nic nie zrobię Adolfowi. – Andrzej wyjął z dłoni Marii broń, jakby to był gałązka oliwna, a nie kupa żelastwa ważąca kilkadziesiąt kilo.

– Mam was na oku – ostrzegła kobieta, a do smakosza śmierdzącej zupy powiedziała: – A ty, skoro już się najadłeś, podnieś tego drugiego kretyna i połóż na łóżku. Szybko. Na co się gapisz?

– Powinniście dostać Oskara, to było piękne. Wzruszyłem się. Rocky się chowa. Brawo – łysy zaczął klaskać – bis, proszę, jeszcze raz. To poezja. Dla takich chwil się żyje.

– Przestań pajacować. Myślałam, że jesteś dojrzalszy.

– Dojrzewanie jest nudne i nieprofesjonalne – skwitował, maszerując w kierunku leżącego Niemca. Pochylił się nad nim i niczym rzeczoznawca ubezpieczyciel, szacujący straty po pożarze, taksował wzrokiem dzieło Andrzeja.

– Całkiem ładnie jak na amatora – mruknął cicho i złapał dogorywającego za ręce, a potem sprawnie uniósł do pionu. Oczywiście Niemiec chwiał się na nogach jak dmuchawiec na wietrze i gdyby nie pomoc łysego, wykonałby natychmiastowy pad na ziemię.

Gdy Hans spoczął już na łóżku polowym, całkowicie nieprzytomny, prawdopodobnie umierający – acz nikt się tym specjalnie nie przejął – pozostali członkowie bandy zasiedli wokół stołu. Maria porozkładała naczynia i ponalewała wszystkim zupy. Także mnie i Markowi. Łysy, ku mojemu obrzydzeniu, ochoczo poprosił o dolewkę.

– Posilmy się i w drogę – rzuciła Maria i z takim zapałem wzięła się do pałaszowania zupy, jakby to był żurek z Sheratona.

Spojrzałem w mój talerz. Do smrodu przywykłem. Ale zupa wyglądała jak gluty, w które narzygano, i pozwolono całości zakrzepnąć. Nie potrafiłem jednak odmówić. Zaczerpnąłem cieczy na łyżkę i zamknąwszy oczy, wsunąłem do ust. O dziwo, nie smakowała tak źle, a nawet dziwnie orzeźwiała. Po kilku łyżkach poczułem się wzmocniony, zaś odrazę zastąpiło zadowolenie.

Marek nie przełknął nawet jednej łyżki. Wpatrywał się w przeciwległą ścianę niczym w telewizor plazmowy, na którym leci finał ligi mistrzów.

Trąciłem go w bark.

– Oprzytomniej, bierz łyżkę i wcinaj.

– Po co? – wyszeptał. – Wytłumaczysz mi? I tak nas zabiją.

Nadal nie spuszczał wzroku ze ściany. Z każdą chwilą jego podbródek coraz bardziej drżał. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby płakał.

– Nie zabijemy żadnego z was – zapewniła Maria. – Macie moje słowo. Jesteście bezpieczni.

– Powiedzcie to tym ludziom z restauracji. – Marek przymknął oczy i ukrył twarz w dłoniach.

– Widziałem kiedyś taki film: psychopata związał ofiarę, której za chwilę miał zrobić na żywca niepotrzebną operację – wtrącił Tom. – I nim wbił biedakowi skalpel w mostek, mówił: już jesteś bezpieczny, ciii…

– Tom, zamknij się. Andrzej, przestań rechotać. Nie jesteście w przedszkolu.

– Tak, pse pani – odpowiedział Tom.

– Widzieliśmy wasze twarze, nie możecie nas zostawić przy życiu. Przecież to oczywiste – kontynuował Marek.

– To bez znaczenia, uwierzcie – przekonywała Maria. – I tak nikt nas nigdy nie znajdzie. Przecież już wiesz, Dariuszu, kim jesteśmy?

Położyła swą kościstą dłoń na stole. Na serdecznym palcu tkwił duży sygnet z bursztynowym oczkiem w kształcie krzyża. Zamiast najmniejszego palca sterczał zabliźniony kikut.

– Tak, siostro Mario – odparłem, nie całkiem wierząc w to, co nagle do mnie dotarło.

W stresie trudno jest dodać dwa do dwóch. Natomiast na spokojnie wynik może wprawić w zdumienie. Tak jak mnie wprawił. Oczywiście wniosek już wcześniej kołatał mi się gdzieś na obrzeżach świadomości, ale dopiero teraz wypłynął jak kolczasta mina z czasów drugiej wojny światowej, mrożąc krew w żyłach.

– W mordę jeża – wyszeptałem – to… ty, wy, on.

– Tak – odparł Tom Stone. – To jest poprawna odpowiedź. Główna nagroda wędruje do Darka Kamińskiego. Jest nią korespondencyjny kurs szydełkowania na elektrycznych drutach, pod napięciem oczywiście.

– Ale przecież to… niemożliwe – zauważyłem. Łyżka wypadła mi z dłoni. Maź ochlapała blat stołu.

– Ktoś kiedyś powiedział, że nie ma rzeczy niemożliwych. Brzmi znajomo? – zapytał Andrzej Bogusz.

– To taka metafora, są przecież pewne prawa fizyki, chemii – próbowałem za wszelką cenę uratować zdrowy rozsądek.

– Naprawdę? – głos dobiegał z kąta, a konkretnie z łóżka, na którym siedział Hans Anker i wyglądał jak nowo narodzony. Tylko poplamiona koszula oraz poszarpane spodnie przypominały o walce z King Kongiem, którą stoczył i przegrał z kretesem.

– Nie, nie, nie, to jakiś chory żart, albo sen. O tak, sen, dokładnie, co za ulga. – Zaśmiałem się sztucznie. – Co za koszmar, uff, a ja już na serio myślałem, że tu wykituję. Teraz tylko wystarczy się obudzić. Zaraz zadzwoni budzik i to wszystko zniknie. Mam nadzieję, że nic nie będę pamiętał, bo taki szajs potrafi nieźle namieszać w czaszce, nawet gdy jest nieprawdziwy.

– Młody, o czym ty mówisz? – zaniepokoił się Marek.

– To sen, brachu. Oni, ta chata, całe to porwanie, trupy w restauracji, a nawet ty. To wszystko zły sen. Rozumiesz? Wow. Ależ mi ulżyło. – Uniosłem dłonie w geście triumfu. – Yeah, co za emocje.

– Darku, muszę cię zmartwić, ale nie wydaje mi się – zauważył Marek. – To wszystko jest bardzo realne, słyszę swoje myśli, pamiętam rzeczy, o których raczej nie masz pojęcia. Twoja teoria nie trzyma się kupy.

– Twój brat ma rację – wtrąciła Maria, a właściwie siostra Maria Clemence z zakonu Pallotynek. – To nie jest sen.

– To żaden dowód, we śnie nie takie bzdury wydają się realne – powiedziałem z przekonaniem w głosie. – Kiedyś obudziłem się i poszedłem do ubikacji, ale tam okazało się, że nadal leżę w łóżku. Więc znów się zwlokłem, ponownie stanąłem nad klopem, i to znów okazało się snem. Gdy po raz trzeci dotarłem do świątyni dumania, byłem pewien, że tym razem to dzieje się naprawdę. Jednak dopiero za piątym razem rzeczywiście udało mi się obudzić.

– A jaką masz pewność, że kiedykolwiek się obudziłeś? – zapytała Maria. – Jak odróżniasz sen od jawy?

– We śnie… – zacząłem, ale nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy; co więcej rozgorzała w niej niezła bitwa myśli. Czy gdybym śnił, to mógłbym wątpić w cokolwiek, zastanawiać się tak intensywnie? Ale przecież oni nie istnieją. Znaczy, realnie nie istnieją. Cóż to jest realność? Przecież na jawie nie pali się nigdzie żadna lampka z napisem: „Uwaga. Rzeczywistość”. A jeśli wszystko jest snem, albo co gorsza, wszystko jest rzeczywiste?

Obawy powróciły niczym sępy, które krążą nad człowiekiem przemierzającym pustynię bez jednego bukłaka wody. Przepraszam, czy mógłby nam pan powiedzieć – pyta jeden z nich, lądując tuż przed gościem czołgającym się po piasku – kiedy pan zamierza zdechnąć, bo nie wiemy, czy opłaca się czekać. Za tamtą wydmą ponoć padł wielbłąd. Rozumie pan?

Kurde, czy naprawdę śnię?

– Kiedyś ci wkopię, neandertalu – odezwał się Hans i popatrzył mściwym wzrokiem na Andrzeja. – Prawie mnie zabiłeś, kretynie.

– Nie zaczynaj, to nie oberwiesz – skwitowała Maria. – Ostatni raz ci ratuję skórę, sama nie wiem zresztą po co.

– Pierdol się razem ze swoim miłosierdziem, siostrunio – warknął Hans. Podniósł nóż z podłogi i schował do cholewki oficerskiego buta.

Czekam na alarm budzika, powtarzałem sobie w myślach jak mantrę. Lada moment. Już za chwilę. No, zaraz się rozlegnie.

Maria podniosła się z krzesła.

– Musimy ruszać, Darku – powiedziała. – Idziemy, chłopaki.

Cała gromada poszła w jej ślady; oprócz mojego brata, który wpatrywał się we mnie pytającym wzrokiem.

– Wytłumaczysz mi w końcu, o co tu, do cholery jasnej, chodzi?

Chciałem mu opowiedzieć o wszystkim, o tym całym szaleństwie. Byłem ciekaw jego zdania, bo nawet jeśli mi się tylko śnił, to nadal wyglądał na bardzo logicznie myślącego. Niestety nie zdążyłem ust otworzyć.

Siostra Maria, która nie wiedzieć jakim cudem znalazła się za plecami Marka, wbiła mu igłę w ramię i wcisnęła do oporu tłok strzykawki. Brat, nim zdążył uświadomić sobie, co się stało, z głuchym łoskotem zarył twarzą w blat stołu.

– Co ty wyrabiasz? – krzyknąłem i już zamierzałem się na nią rzucić, gdy łapa Bogusza opadła na mój bark, uniemożliwiając oderwanie pośladków od krzesła. – Obiecywałaś. Tyle znaczy twoje słowo?

– Uspokój się – powiedziała kobieta. Wyciągnęła igłę z barku Marka i schowała zestaw do kieszeni. – Nic mu nie jest, po prostu śpi. Musimy już ruszać, a on by tylko utrudniał.

Aż mną zatrzęsło. Zupełnie zapomniałem o teorii ze snem. Znów zacząłem się bać. Dobrze, że górę wzięła wściekłość.

– Jeśli myślisz, siostrzyczko, że zostawię tu brata, to grubo się mylisz. Możecie mnie nawet zabić, nie zamierzam ruszyć się na krok. Rozumiecie?

– Nie pyskuj, gnojku, bo możemy zaraz porozmawiać inaczej. – Andrzej znów włączył te swoje oczy maniakalnego mordercy, ale tym razem na mnie nie podziałały.

Może dlatego że odkryłem, kim jest ta pieprzona banda debili.

– Bo co mi zrobisz? Zabijesz? Nie po to mnie ściągaliście, jak mniemam.

Nie miałem zielonego pojęcia o ich planach. Ale wiedziałem, że nie pozwolę im skrzywdzić mojego brata.

– Ale możemy cię, kolego, nieźle poobijać – wtrącił Anker. – Znam kilka niemiłych trików, ale przecież o tym wiesz.

Tym razem szwab skradał się do mnie. Bardzo dużo mi brakowało do umiejętności Andrzeja, więc nasze starcie miałoby raczej charakter jednostronny i potrwałoby sekundę. Mimo to nie zamierzałem ustępować, brat by ze mnie tak łatwo nie zrezygnował.

– Hans, przestań – zaoponowała Maria. – A ty nie dramatyzuj, twojemu bratu nic nie jest. Tom zawiezie go do jakiegoś szpitala, gdzie się nim zajmą. Rano o niczym nie będzie pamiętał.

– Co za głupi sen – spróbowałem po raz ostatni przemówić sobie do rozsądku. – Mam go dosyć.

– Też tak sobie kiedyś powtarzaliśmy, ale ileż można się okłamywać – powiedział Tom.

Razem z Andrzejem wzięli Marka pod ramiona i wynieśli z izby. Nadal nie byłem przekonany, czy siostra Clemence mówiła prawdę, ale cóż mogłem poradzić. Musiałem jej zaufać.

Lubelska masakra kotem podwórkowym

Подняться наверх