Читать книгу Służba Gniewomira - Piotr Skupnik - Страница 5
ОглавлениеRozdział pierwszy
Wczesnym latem 1007 roku wróciliśmy w końcu do Gniewogardu. Moje trzy drakkary dotarły do brzegu i bezpiecznie zacumowały. Wreszcie mogliśmy wyjść na ląd. Nasza dwuletnia wyprawa dobiegła końca. Dzięki Bogu, odzyskałem żonę. Ponadto byłem też bogaty niczym sam król. Teraz należało wykorzystać szczęśliwe zrządzenie losu.
Niemal wszyscy mieszkańcy osady wylegli, aby nas powitać.
Radosnym łzom i śmiechom nie było końca. Wojownicy ściskali sobie dłonie. Niewiasty i dzieci tuliły się do dawno nie widzianych mężów. Angward witał się z Jarzębiną i dwoma synami: Kastamirem oraz Waldmirem. Ja z Welewitką zajęliśmy się naszymi pociechami, które biegały dokoła nas, piszcząc z radości.
Jednocześnie zadawały dziesiątki pytań. Wojmir bardzo urósł.
Wywijał teraz radośnie drewnianym mieczykiem, trzymanym w prawej ręce. Marzanna umościła się wygodnie w ramionach matki. Ismira zaś, która niemal już wyrosła z wieku dziecięcego, stała przy nas, uśmiechając się lekko. Kiedy tylko wypatrzyła Gudrun, która jako ostatnia zeszła ze statku, to natychmiast pobiegła jej na spotkanie. W bramie grodu powitał nas rozpromieniony Teobald, który dopiero co wybiegł z kaplicy.
– Hosanna, Gniewomirze! – krzyknął. – To cud, że wróciliście bezpiecznie. Trzeba poczynić przygotowania do mszy dziękczynnej.
– Msza może zaczekać do jutra, przyjacielu, gdyż jesteśmy głodni i zmęczeni – odparłem, ściskając mu dłoń. – Praw lepiej, czym prędzej, o sytuacji w grodzie. Po dwóch latach nieobecności jestem ciekaw nowin.
Ksiądz skinął Welewitce na powitanie, po czym rzekł:
– Z początku nie było lekko. Książę Bolesław srodze się rozsierdził i groził zburzeniem Gniewogardu, lecz ostatecznie powściągnął swój gniew. Ponoć dopomogła w tym pani Sygryda, która przysłała ci również pismo.
– Co zawiera ów list?
– Pójdźmy, przeczytam ci go.
Udaliśmy się szybko do kaplicy. W jej ciemnym wnętrzu było dwanaście dębowych ław ustawionych w dwóch kolumnach po sześć. Za nimi stał stół okryty białym obrusem. Kapłan podszedł do niego i odchylił nieco rąbek tkaniny. Następnie wsunął dłoń pod obrus i wyjął niewielki zwój pergaminu. Rozwinął go i zaczął czytać:
Gniewomirze, udało mi się udobruchać brata. Zachowaj wszystko to, co zdobyłeś. Nadejdzie dzień, w którym będziesz mógł się odwdzięczyć. Mamy nadzieję, że okażesz się wówczas wiernym sługą i wesprzesz mego syna. Pamiętaj, że przysięgałeś i spal wiadomość po przeczytaniu.
Nastała chwila ciszy, po której odezwał się Teobald.
– Czy kiedyś przysięgałeś coś księciu Knutowi?
– Tak. Musiałem w Roskilde przysiąc mu wierność, żeby zachować swoje skarby.
– Cóż. Teraz wszystko się wyjaśniło. Sygryda przewidziała, że będziesz wracał przez Cieśniny Duńskie i namówiła syna, aby wykorzystał ów fakt.
– Na to wygląda. Coś mi mówi, że w przyszłości wynikną z tego nowe kłopoty.
– Oby nie.
Naszą rozmowę przerwało nagłe skrzypnięcie drzwi, w których stanęła blada, jak zwykle, Ingborga.
– Witaj, Gniewomirze – rzekła. – Potrawy czekają.
– To dobrze, Ingborgo – pochwaliłem ją. – Już idziemy.
Udaliśmy się więc wszyscy na ucztę. Zasiadłem, wraz z rodziną i przyjaciółmi, przy suto zastawionym stole. Podano ciepły rosół, pieczone mięsiwa, słodkie ciasteczka, świeży chleb, placki i ser. Było też dobre piwo, rozcieńczone wino oraz mleko przyprawione miodem. Wszyscy jedliśmy i piliśmy do późnej nocy, ciesząc się ze szczęśliwego powrotu do domu.
Wreszcie mogliśmy zająć się bieżącymi sprawami Gniewogardu. Najsampierw wytaszczyliśmy statki na brzeg, aby zreperować uszkodzenia. Ragnarok był w całkiem dobrym stanie, jedynie żagiel miał podarty przez wiatr. Nasze kobiety zapewniły jednak, że szybko go połatają. Nocny Łowca wymagał większych napraw. Trzeba było wzmocnić i uszczelnić kadłub okrętu.
Zdecydowanie najgorzej prezentował się Rzeczny Smok. Musieliśmy wystrugać dlań nowy maszt i powymieniać większość lin, służących do podtrzymywania żagla.
Każdemu uczestnikowi wyprawy zapłaciłem srebrem.
Wszyscy otrzymali pokaźne sakiewki. Najbardziej zasłużeni oraz przyjaciele dostali też złoto. Co do reszty skarbu, to w domu zostawiłem tylko dwie skrzynie. Pozostałe bogactwa starannie ukryłem. Wzorując się na ojcu, wykopałem dół na leśnej polanie i włożyłem do niego kufry wypełnione złotem, srebrem oraz drogocennymi kamieniami. Następnie pokryłem je grubą warstwą soli, w celu zabezpieczenia przed szkodnikami i robactwem. Po zasypaniu dołu, posadziłem w tym miejscu krzaki jeżyn. Wiedziałem bowiem, że szybko rozrosną się one po całej polanie, doskonale maskując to, co schowane pod ziemią. Towarzyszyli mi wyłącznie najwierniejsi ludzie: Jaśko Tur, Angward Pogromca Potworów, Ingwar Krwawy Miecz oraz ksiądz Teobald. Poza naszą piątką o kryjówce wiedziała jeszcze Welewitka, przed którą nie miałem żadnych tajemnic.
W tydzień po powrocie objechałem podległe mi wsie i zebrałem trzy dziesiątki młodzików zdatnych do wojaczki. Od tej pory mieli oni uczyć się walki mieczem, włócznią i toporem, aby w przyszłości wzmocnić załogę obronną osady. Na początku chłopcy sarkali nieco, lecz pod czujnym okiem Angwarda, Ingwara lub moim szybko czynili postępy we władaniu bronią.
Naszym ćwiczeniom z zaciekawieniem przypatrywały się dzieci dowodzone przez mojego syna. Sześcioletni już Wojmir zręcznie wywijał swoim drewnianym mieczykiem, naśladując ruchy dorosłych wojowników. Kiedy tak na niego patrzyłem, nie mogłem powstrzymać uśmiechu, który sam cisnął mi się na usta.
Regularnie urządzałem też łowy. Co kilka dni wyprawialiśmy się w bór. Polowaliśmy głównie na sarny, jelenie, dziki, bobry, zające, wilki i lisy. Czasami też strzelaliśmy z łuków do dzikiego ptactwa. Nieoceniona okazała się pomoc Arna Arkilssona i jego łowców, którzy powrócili ze mną z wyprawy po Midgardzie.
Dzięki nim na naszych stołach nigdy nie brakowało świeżego mięsiwa. Pewnego dnia, gdy wracaliśmy z lasu, Arn podszedł do mnie i rzekł:
– Lato przechodzi już w jesień i chyba przyjdzie nam się pożegnać, jarlu Gniewomirze.
– Pożegnać? – spytałem.
– Owszem. Musimy wyruszyć do Islandii, nim zima nas tu zatrzyma. Nasze rodziny muszą się wreszcie dowiedzieć, że żyjemy.
– Skoro tak, to wieczorem urządzimy pożegnalną ucztę. Czy moja zapłata cię zadowoliła?
– Tak. Otrzymane od ciebie srebro pozwoli nam zacząć wszystko od nowa. Kupimy nową łódź i jeśli bogowie pozwolą, to ubijemy jeszcze niejednego wieloryba.
Urządziłem huczną biesiadę, która trwała do północy.
W jej trakcie Teobald próbował namówić islandzkich łowców do przyjęcia chrztu, lecz ci stanowczo odmówili. Woleli pozostać przy Thorze i Odynie. Kiedy duchowny zapewniał ich, że pogańscy bogowie są tylko mitem, Arn stwierdził:
– Skoro lód i ogień istnieją nadal, to Asgard również trwa.
Rankiem odwieźliśmy pięciu myśliwych do Kołobrzegu.
Mieli szczęście, bo szybko znaleźli handlarza, który odpływał do kraju Szwedów. Pożegnaliśmy się więc serdecznie, życząc sobie nawzajem pomyślnych wiatrów. Patrzyłem, jak kupiecka knara niknie w oddali. Nie wiedziałem, czy będzie mi dane ujrzeć jeszcze łowców na tym świecie. Nie spodziewałem się również tego, że ich dobre intencje i długie języki przyspieszą nadejście kolejnego wroga, o którego istnieniu nie miałem wówczas bladego pojęcia.
Kiedy nastała deszczowa jesień, musieliśmy zbudować pokaźny hangar, aby przechować w nim nasze drakkary. Wykorzystała to moja przyrodnia siostra, która zażądała chatki nad brzegiem morza. Gudrun nie chciała mieszkać w Gniewogardzie z chrześcijanami. Ponadto Teobald działał jej na nerwy, ciągle nagabując ją do ochrzczenia się. Biorąc to wszystko pod uwagę, niechętnie spełniłem nalegania siostry i nakazałem wznieść niewielki domek na przybrzeżnej skarpie. Zadbałem też o to, aby chałupa przypominała tę z naszego rodzinnego fiordu, w której Gudrun żyła przez wiele lat.
Po ukończeniu budowy przyrodnia siostra od razu wprowadziła się do domku. Znów mogła bez przeszkód oddawać się swym magicznym praktykom. Sporządzała przeróżne mikstury i lecznicze napary. Wróżyła z kości i patyczków runicznych.
Często próbowała też zaklinać rzeczywistość, wierząc ślepo w rychły upadek chrześcijaństwa. Co gorsza, pomagała jej w tych poczynaniach moja starsza córka, Ismira, która niemal codziennie zachodziła do chaty na skarpie. Obie niewiasty spędzały ze sobą dużo czasu, co niepokoiło Ingborgę. Również Teobald był zagniewany i nie omieszkał mi o tym wspomnieć pewnego ranka przy śniadaniu.
– Sądzę, że Ismira zbyt długo przesiaduje u Gudrun – stwierdził duchowny.
– Dlaczego tak mniemasz, przyjacielu? – spytałem.
– Bo twoja siostra uczy ją czarnej magii.
– Tylko wróżenia i ziołolecznictwa, to żadna magia.
– Opowiada jej również o pogańskich bóstwach.
– I co z tego? Przecież Ismira jest chrześcijanką. Wiedza o pradawnych wierzeniach w niczym jej nie zaszkodzi.
– Ależ to tylko bajki. Żadni bogowie nie istnieją. Bóg jest tylko jeden.
– Nie dla Gudrun.
– Dlatego właśnie uważam, że jest niebezpieczna i należałoby ją oddalić.
– Co takiego!? Wygnać ją!? Oszalałeś, klecho! Czyż sam Jezus nie nauczał, że powinniśmy okazywać miłosierdzie siostrom i braciom?
Teobald, zdumiony moim wybuchem, zwiesił głowę i niczego już nie rzekł. Całą uwagę skupił na pałaszowaniu owsianki.
Ja tymczasem cieszyłem się z tego, że wreszcie pokonałem go w potyczce słownej.
Późną jesienią Welewitka urodziła chłopca, którego nazwaliśmy Gniewomir. W moich wspomnieniach będę go nazywał
Gniewomirem Młodszym, aby nie wprowadzać zamętu. Mój młodszy syn przyszedł na świat zdrowy i silny, ku niekłamanej radości wszystkich domowników. Z twarzy był bardzo podobny do mnie. Nawet włosy miał kruczoczarne. Jedynie jego oczy miały barwę głębokiej i świeżej zieleni, jak u mojej małżonki.
Sam poród był długi i ciężki, lecz, dzięki Bogu, zakończył się szczęśliwie. Gudrun i Jarzębina całą noc czuwały przy Welewitce, a Teobald modlił się w swej kaplicy. Muszę przyznać, że jego prośby zostały wysłuchane. O świtaniu moja siostra pokazała mi zdrowego synka, oznajmiając:
– Twoja wybranka nadal będzie dawać ci rozkosz, lecz nie urodzi już nigdy żadnego potomka.
Słowa te zasmuciły mnie nieco, bo wiedziałem, że Gudrun nie myli się w tych sprawach. Nie rozpaczałem jednak, gdyż miałem już czworo zdrowych dzieci. Po trudach połogu Welewitka szybko wracała do sił. Często jednak bywała smutna i markotna. Dobrze wiedziałem, co ją trapi, lecz ona długo nie chciała o tym mówić. Wreszcie, pewnej grudniowej nocy, kiedy nasze dzieci smacznie spały, a my leżeliśmy wygodnie, opatuleni ciepłym futrem, małżonka nachyliła się i szepnęła mi na ucho:
– Niedługo poszukasz sobie innej. Nie będę przeciwna.
– Czemu tak myślisz? – zdziwiłem się.
– Przecież potrzebujesz kolejnych synów, a ja nie mogę już ci ich dać.
– Mam dwóch dorodnych synów i dwie piękne córki. Ciągłość rodu jest zapewniona. Nie potrzebuję innej kobiety.
– Naprawdę? Powiadają, że sam książę Bolesław oddalił dwie wcześniejsze małżonki. Emnilda jest ponoć jego trzecią żoną.
– Cóż, najwidoczniej Bolesław, mimo iż włada całą krainą, nie zaznał w swoim życiu prawdziwego szczęścia.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Bo pewnie nigdy nie zetknął się z prawdziwą miłością, której nie może rozerwać żadna siła.
– A ty, czy znasz taką miłość?
– Owszem. Jest nią córka pewnego Wodnika, która rzuca najpiękniejsze uroki pod słońcem.
Welewitka wreszcie się roześmiała i przylgnęła do mnie, a ja pozwoliłem, aby moja twarz zatonęła w jej gęstych włosach.
Przez resztę nocy w naszym domu panowała cisza i spokój.