Читать книгу Czytając gazetę niemiecką... - Prof. Barbara Engelking - Страница 8
CZĘŚĆ I. OD 1 WRZEŚNIA 1939 DO 16 MAJA 1943 R.
ОглавлениеNiewola, pustka i milczenie
Z kim, z kim rozdzielić serce mam
Nikogo nie ma, jakieś cienie
Uparcie stwarzam sam
Wojna się zaczęła pomiędzy Niemcami a Polską.
Ruch straszny w tej Warszawie, obwieszczenia do wojska, ale mój i szwagra6 jeszcze nie został powołany ten rocznik, który my jesteśmy. Wiemy dokładnie, czem pachną Niemcy, jakimi są „przyjacielami”. Naradzamy się ulotnić z Warszawy i iść w świat. Gdy rodzina nasza się dowiedziała, zaczęła robić nam wymówki, ale nie pomogło – postanowiliśmy opuścić Warszawę. Każdy z nas wziął z sobą bieliznę, trochę pieniędzy i ruszać mamy w drogę. Tego dnia był nalot na Warszawę bardzo poważny, ale jakoś szczęśliwie nic się nie stało nam. Płacz w domu, bo mój szwagier zostawia żonę7 i ukochanego synka, na imię mu Tadeusz8 (bardzo rozkoszny chłopak), a ja swoich rodziców. Słyszymy audycję radiową, krzyczą: „hallo, wszystka młodzież, która nie [została] wciągnięta do szeregu, niech opuści Warszawę”9. To nam jeszcze dało większą otuchę, że rodzina nam już nie zabroniła (i poszliśmy). Żegnamy się z rodziną oraz wszystkiemi znajomymi i ruszamy w drogę.
Nasza trasa: mówi mi szwagier, że pójdziemy na Brześć. Idziemy, mijamy obręb Warszawy – w dali moc ludzi, jedni idą do Warszawy, a drudzy z Warszawy, czyli wędrówka ludzi. Przeszliśmy kilkanaście kilometrów. Odzywam się do szwagra – trzeba się trochę posilić. Siadamy, ale chleba nie mamy. Zaczęliśmy szukać chleba po wiosce – nie było, więc ruszamy dalej i po drodze dostaliśmy chleba, ale się nie chce jeść, tylko maszerujemy naprzód. Tak doszliśmy aż pod Wielkie Dęby10 i postanowiliśmy odpocząć, posilić [się] trochę. W tym trakcie jak siedzimy w lesie, słychać turkot samolotów niemieckich, ale my udajemy, że ich nie widzimy. Nie zdążyliśmy zjeść kawałka chleba, zaczęły obniżać się i ostrzeliwać z karabinów maszynowych – po prostu do ludzi cywilnych – i zrzucały bomby zapalające. Na nas wywarło [to] duże wrażenie, widzieliśmy, ile trupów, ciężko rannych, krzyk, hałas wniebogłosy, a oni, szubrawcy, nie zważają, tylko strzelają z karabinów maszynowych. Straszna masakra ludzi w Wielkich Dębach i paliło się. Gdy się uspokoiło, wstaliśmy z rowu i maszerujemy dalej.
Po drodze do nas przyłączył [się] jakiś jegomość i raźniej było maszerować w trójkę. Trzymaliśmy się dziarsko ze swoim szwagrem, dlaczego? Bo mieliśmy szkołę wojskową, jak się zachowywać podczas nalotu. Idziemy tak; na skraju lasu odzywam się do szwagra: „posilimy się, bo jestem głodny”. Odzywa się szwagier: „to usiądziemy i zjemy”. Trochę podjedliśmy. Idziemy dalej, opowiadamy sobie różne rzeczy, żeby było raźniej iść, tak doszliśmy prawie pod Siedlce. Spotkał nas drugi nalot niemiecki. Tu był też okropny nalot i zrzucanie desantów niemieckich, jawnie zrzucali desantów niemieckich w biały dzień. Gdy doszliśmy do lasu, widzimy polskie wojsko i mówimy, że Niemcy w lesie zrzucili desant. Zaczęliśmy szukać i znaleźliśmy jednego Niemca w ubraniu cywilnym. Zaczął go oficer legitymować, pięknie rozmawiał po polsku, nie do wiary, że jest Niemcem. A to był prawdziwy szpieg, ale wszyscy, którzy byli w lesie, krzyczą, że go widzieli, jak coś schował w lesie. Poszliśmy wszyscy i znaleźliśmy tam spadochron, i oficer wziął odprowadził go do dowódcy.
Po tej całej historii cośmy widzieli, idziemy boczną drogą do jakiegoś majątku. Gdy weszliśmy – patrzymy, a stoi polskie wojsko, może było z 2 kompanie. Usiedliśmy sobie z daleka i rozmawiamy. W tym trakcie nalot ponowny, nie do opisania, co tam się działo. Samoloty obniżały się, strzelali z karabinów maszynowych, moc żołnierzy padło wówczas, a ja ze swoim szwagrem w dole i obserwowaliśmy. Zaczęła się latanina po szosie i lesie, nieprzyjaciel miał lepsze pole do popisu i prawie wyciął w pień żołnierzy. Straszny krzyk, lament, żadnej pomocy nie mieli ani z żołnierzy, ani jednego sanitariusza nie było. Ja z tego wszystkiego mało nie narobiłem w spodnie, trochę śmiechu było w lesie. Po nalocie badamy się, czy się nam coś złego nie stało, ale dziękować Bogu – wszystko w porządku, jesteśmy zdrowi. Tylko mojego szwagra cały płaszcz podziurawiony był od kul karabinów maszynowych. Wstajemy, chcemy iść. Odzywa się przychodni gość: „może coś posilimy?”. Odzywam się: „dopiero w Siedlcach będziemy jedli”, a ten gość mówi: „mamy do Siedlec 20 km”. Mój szwagier odzywa się do tego pana: „pieniędzy mamy, a jedzenia nie mamy”. Bardzo przyzwoity jegomość – otwiera walizkę i wyjmuje, co posiada, z niej. No, było 1/4 wódki, sucha kiełbasa i bochenek chleba, podjedliśmy zdrowo i każdy z nas opowiada, jak tam jego rodzina w Warszawie. Każdy z nas zapalił papierosa i maszerujemy naprzód.
Idziemy szosą, widzimy łunę, jak się pali przed nami, ale nie zważamy, idziemy prosto do tego miasta. Po drodze zaczynają mnie nogi szwankować, puchną mi pięty i zostaję się bardzo w tyle, nie zważa na to mój szwagier – idzie naprzód. Ja krzyczę: „Adasiu, Adasiu!”, ale nikt się nie odzywa. Gorzej było, bo zabrał walizkę z bielizną, papierosy, pieniądze, a mnie przy duszy zostało jedne 10 zł. Ale idę pomału, aż dochodzę do miasta Siedlce i krzyczę znów na mego szwagra: „Adasiu!”, a tu nie widać go. Martwię się, że mam tak poharatane nogi, że aż strach, co robić? Zdejmuję koszulę z siebie, drę na pół i bandażuję jedną i drugą nogę i pomału dochodzę do wioski. Pukam, ale była już godz. 10 wieczór. „Kto tam?”, pyta się gospodarz, odpowiadam, że jestem podróżny; dał mi przenocować. Nie mogłem się doczekać rana, bo mnie bardzo bolały nogi.
Rano wstałem, była godz. 4 rano; idę do studni, myję nogi, owijam koszulą i idę dalej. Pytam sam siebie, gdzie ja pójdę? Bolą nogi, pieniędzy nie mam, po co ja mam się szwendać, postanowiłem iść z powrotem do Warszawy. Dla mnie straszna rozpacz była, dlaczego? Bo moc ludzi szło z Warszawy, a ja taki głupiec idę do Warszawy, tak sobie tłumaczyłem. Idąc tak drogą, zachciało mi się jeść. Mam w kieszeni jedyne 10 złotych, chłopi po wsiach chleba nie sprzedają, to proszę mleka dać mi. Żądali ode mnie za szklankę 5 złotych i zapłaciłem – nie miałem rady. Idę tak drogą, nadchodzi noc, trzeba odpocząć. Wchodzę do wioski i proszę o nocleg, dali mi się przespać w stodole i zamknęli mnie, nie wiem dlaczego. Czy się bali mnie czy co, bo nie mogłem zrozumieć, ja sam byłem w strachu, ale jakoś przespałem. Rano mnie obudzili, przemyłem nogę i owinąłem z powrotem i maszeruję dalej do domu.
Idę szosą w stronę Warszawy, napotkałem na chłopską furmankę i proszę go, że mam chore nogi, czy nie zechce przywieźć mnie trochę. Stanął chłop, był bardzo porządny i zawiózł mnie jakieś 7 km. Tak mnie nabrzmiały nogi, że chłop mnie pomógł, żebym zeszedł z wozu. Podziękowałem mu i pojechał, a ja sam wlokłem się. Nie pamiętam, jakie [to] było miasteczko, bo moc szkła było, tak że mi trudno było przejść, ale jakoś z bólem przeszedłem, usiadłem na schodku, poprawiłem sobie i obwiązałem [nogi], i maszeruję dalej. Idę z bólem serca, ale co zrobić, jak się nie ma znajomych? Płacz nie pomaga, iść trzeba, bo można umrzeć z głodu, bo grosza przy duszy nie ma, tylko zafajdane 5 złotych, i co robić dalej? Idę szosą, napotykam na samochód wojskowy, zatrzymuję go i proszę, żeby mnie odwiózł. „Gdzie chce pan?”, odzywa się szofer. Ja mieszkam w Warszawie, a szofer mówi: „tylko mogę odwieźć do Mińska Mazowieckiego”, to mówię: „dobrze”. Wdrapałem się do szofera i zaczyna mnie opowiadać, że ma rodzinę w Warszawie, czy bym nie odwiózł listu do jego żony na ulicę Nowolipie. Mówię: „dobrze, kochany panie, dlaczego nie, pan dla mnie grzeczność zrobił, to ja dla pana tak samo”. Gdy przyjechałem do Mińska Maz[owieckiego], podziękowałem za to, że mnie przewiózł, i przyrzekłem, że zaniosę list pod wskazany adres, pożegnaliśmy się serdecznie i życzyliśmy sobie wzajemnie, ażeby szczęśliwie każdy z nas do domu wrócił.
Odpocząłem trochę i ruszyłem w dalszą drogę. Ale jak tu iść, jak nogi nabrzmiały, że nie mogę iść, nogi są chore, co tu robić? Nie ma rady, muszę iść, jak mogę. Opieram się na kiju, ale nie pomaga, z bólem co przejdę ze 100 metrów, odpoczywam; więcej odpoczywam, jak idę. Wychodząc na szosę, to się czepiam furmanki, krzyczy chłop, zrzuca mnie, dostaję jeszcze batem po plecach i spadam z wozu – takie miałem też przejście. Idę z bólem serca i płaczę, że nie mogę po prostu iść, bo mnie strasznie dokuczają nogi – opuchły strasznie mi. Nie zważam na nic, idę przed siebie, byle bliżej Warszawy.
Idąc szosą warszawską, napotykam, jak jedzie samochód Czerwonego Krzyża. Staję na środku szosy, rozkładam ręce i jakoś zatrzymałem. Pyta się, co jest, mówię, że jestem ranny na nogi, proszę mnie przewieźć do domu, a doktór mówi do mnie, że może mnie zabrać do mostu Poniatowskiego. Zgadzam [się], aby mnie wziął p[an] doktór, ledwie wsiadłem do środka, bo moc miał ciężko rannych. Strasznie duszno było, zemdlałem w tym samochodzie, bo śmierdziała strasznie materia, że mało się nie udusiłem. Ale jakoś szczęśliwie przywieźli mnie do miejsca, jak przyrzekł doktór, ledwie wyszedłem z samochodu.
Była godzina 10 wieczór, stan wojenny, chodzenie tylko do 8 wieczór. Mówię do policjanta, że niedobrze, ale muszę iść. Idę prosto ulicą Targową, patrzę – a tu Dworzec Wschodni się pali, nikt nie gasi, tylko się pali, moc szkła na trotuarze, trudno mi iść. Co robić – muszę iść, bo nie wiem, co może nastąpić z mojemi nogami, więc spieszę się do domu, od Targowej do mego domu jest 3 km. Idę prosto: moc wojska stoi na ulicy, legitymują mnie, ale się tłumaczę, że mam niedaleko, i puścili. Nie zwracam [uwagi] na straszne bóle nogi, dochodzę do rogu Targowej i Wileńskiej, zatrzymuje mnie smarkacz w randze podchorążego i legitymuje mnie. Okazuję mu książkę wojskową, gdzie odbyłem swoją służbę wojskową, i widzi, że nie mogę chodzić na nogi, robi mi utrudnienia. Gdy z nim trochę się przemówiłem, podszedł oficer i melduję [mu], że mam blisko dom i chciałbym pójść, bo nogi ciężko pokaleczone. Pomyślał oficer i puścił mnie. Ale już godz[ina] była 1 w nocy; wyobraźcie [sobie], jaki ból był, że trasa, którą doszedłem do oficera, była mniej więcej 1 km, [a] trwało chodzenie moje prawie 3 godziny. Ale nie zważam, utykam i idę ulicą Wileńską. Napotykam na straż OPL11 i legitymują. Okazuję swoją książkę wojskową, idę dalej – już niedaleko mój dom.
Ruiny Dworca Warszawa Wiedeńska widziane od strony Al. Jerozolimskich, zima 1939/1940 r. To skrzydło stało na miejscu obecnej „patelni” – placu przed stacją metra Centrum
(z kolekcji Roberta Marcinkowskiego)
Gdy wszedłem w ulicę swoją, gdzie mieszkałem12, było ciemno. Pozamykane bramy, tylko słychać, jak w każdej bramie służba OPL dyżuruje, już nareszcie doszedłem do bramy swojej. Stukam, otwiera moja matka, akurat o tej porze miała służbę wartowniczą. Gdy otworzyła, wszedłem, usiadłem na schodach bardzo zmęczony. Opowiadam swojej matce, że nie mogę wejść na górę do mieszkania. „Dlaczego?”, odzywa się matka. „Gdyż moje nogi są spuchnięte i pokaleczone”. Zaraz matka doszła do komendanta OPL i powiedziała, że mam rany, i prosi, żeby sanitariuszka opatrzyła nogi moje. Gdy przyszła sanitariuszka OPL, przemyła nogi borową wodą13 i obandażowała mi nogi, a sąsiedzi zanieśli mnie do mieszkania mojego. Zaraz się położyłem do łóżka i zasnąłem.
Rano była godzina 8, przyszedł do łóżka mój siostrzeniec. Ucieszył się i zaraz się zapytał: „wujku, gdzie jest tatuś?”. Opowiadam mu, że zostałem w tyle, gdyż mnie nogi bolały, a ojciec twój poszedł naprzód. Uradował się ze mną, pocałowałem go i mu powiedziałem, że ojciec niedługo przyjdzie do domu.
Tak leżałem prawie 7 dni w łóżku, naloty na Warszawę były parę razy, słychać było strzały armatnie; wszyscy z domu poszli do piwnicy, a ja sam siedziałem w mieszkaniu. I szczęśliwie jakoś przeszedł nalot, nic szkodliwego nie było w tym domu, gdzie mieszkali moi rodzice. Po niedługim czasie zebrali [się] sąsiedzi [i] pytali mnie, jak tam moja rajza w drodze. Opowiadałem im, że było bardzo gorąco.
A tu Niemcy posuwają [się] bliżej Warszawy i każdy mówi: „tylko patrzeć, jak Niemcy wkroczą do Warszawy”. Strach mnie ogarnął i całą moją rodzinę, bo się słyszało, jacy są ludzie ci Niemcy i jak się obchodzą [z Żydami]. Ale nie było rady – musiało się pogodzić z losem.
W kilka dni14 przyszedł szwagier mój, opowiadał nam, że był w Brześciu Lit[ewskim], też miał przejścia. Opowiadał: „ale szczęśliwie, że jestem cały” – tak opowiada nam szwagier. Rozmawiam tak ze swoim szwagrem, to mówi [pyta], gdzie ja byłem. Mówię i pokazuję mu nogi, jakie były strasznie spuchnięte – spytaj się matki, bo widziała od początku. Tłumaczył się szwagier, że miał furmankę i pojechał, krzyczał po drodze kilka razy, „a ty się nie odzywałeś” – tak mi mówi mój szwagier. Mówi mi szwagier, że nie będzie długo w Warszawie, że znów pojedzie do Białegostoku: „tam mam znajomych i będę pracował”. Tak i mnie namawia, ale ja osobiście się nie decyduję. „Dlatego, bo ojciec chory, matka starsza, a kto da im utrzymanie?” – tak tłumaczę i mówię do szwagra.
Po kilku dniach otrzymuję wezwanie z komisariatu policji, żebym się stawił. Mając, powiem szczerze, stracha, co to ma znaczyć, myślę sobie w duchu: iść czy nie iść? Poszedłem na godz. 7 rano, gdy wszedłem do środka, moc ludzi już było w komisariacie i czekali – na co, to nie wiadomo. O godz. 8 rano przyszli Niemcy i brali partię ludzi na oczyszczenie ulic15. Bo na ulicy było moc okopów i to trzeba było oczyszczać i z powrotem wyrównać ulicę, żeby można było jechać wozami. Ta praca trwała prawie 7 dni pod rząd. Potem, powiem szczerze, że nie chodziłem, bo niektórzy nie chodzili zupełnie na robotę i nie mieli żadnej kary, i tak samo robiłem. Gdy się skończyła robota sprzątanie ulic, to brali Niemcy do siebie do sprzątania koszar z gruzów, które były zniszczone podczas bombardowania. Dawali nam obiady Niemcy za robotę i musowo było chodzić dzień w dzień do roboty do nich, bo mieli adres każdego, kto nie przyszedł, to przysyłali policję i było gorzej. Gdy przerobiłem prawie tydzień czasu, zapoznałem się z Niemcem, ale musiał być z porządnej rodziny – był bardzo uprzejmy, nie było dnia, żeby nie dał chleba lub obiad albo papierosy.
Robót na początku nie było, to chodziłem – powiem szczerze – na ochotnika, aby otrzymywać chleb i zupę, żeby przynieść do domu. A w domu nikt ani grosza nie zarabiał, szwagier też nie pracował – trza było chodzić, ażeby otrzymać chleb i zupę za moją pracę. Muszę zaznaczyć, że nie każdy z robotników otrzymywał, tylko wyjątkowe szczęście miałem u nich.
Plac Saski, 1941 r.
(z kolekcji Roberta Marcinkowskiego)
Szwagier mój widzi, że nie ma żadnej roboty. Pyta się mnie jeszcze raz, czy ja pojadę z nim razem. Mówię mu, że ja nie mogę jechać: „wiesz o tem bardzo dobrze, że rodzina nasza nie ma kapitału, żeby mogła żyć, muszę być w domu, a ty chcesz, to jedź”. Zaczyna mnie tłumaczyć: „wiesz o tem doskonale, że nie mogę patrzyć na ich ustrój, muszę ja jechać” – tak mi szwagier opowiada. „Gdy będę tam, to się postaram wziąć Ninkę – to znaczy moją siostrę – i Tadzika”. To ja się odzywam do szwagra: „jedź, to, co ja będę jadł, to wszyscy będą jedli, i dzielić się będziemy naszem losem”. Zaczął się szykować do jazdy, pomogłem mu zapakować, co potrzebne, z sobą.
Idzie mój szwagier na stację – dla Żydów nie ma pociągu16, przychodzi zmartwiony i mówi nam, że pójdzie piechotą. Odzywam się do niego: „jaka pogoda jest, przede wszystkim jest wielki mróz!” „A to nie szkodzi” – odzywa się szwagier. Żegna się ze swoją żoną i synkiem oraz z moją całą rodziną. Ja osobiście go odprowadzam i rozmawiamy tak po drodze. Bardzo prosi mnie, żebym ja się opiekował jego żoną i synem, śmieję się z niego i mówię, że co ja będę jadł, to i oni. Pożegnałem się i ucałowałem swego szwagra, i życzyłem, żeby szczęśliwie przeszedł na miejsce tam, gdzie mój szwagier zamiarował być. Gdy przeszedł szczęśliwie granicę, to zaraz nam napisał list i się wszyscy uradowali, że otrzymaliśmy dobrą nowinę, i pisze w liście, że jest w Łucku. Łuck należał do Rosji Bolszewickiej. Tam mój szwagier miał znajomych i otrzymał zaraz posadę.
Zaczyna się w domu zakradać wielki głód, na przykład jaki? Przede wszystkim [brak] opału i nie ma co jeść, a zima jest tęga – sięga do 35° i nawet wyżej mrozu. Zaczynam się martwić, skąd wziąć na opał, a przede wszystkiem – dziecko małe jest, trzeba opalić mieszkanie. Nie zważając na to, że mogę odcierpieć bardzo poważnie, zaczynam kraść węgiel na robocie – tam, gdzie przychodzę. Ale jako [że] dzień w dzień przynoszę po parę kg, jest ciepło w naszem mieszkaniu. Zaczynam prosić tego Niemca, co dawał mnie co dzień chleb, żeby dał trochę węgla. Odzywa się do mnie, że nie wolno, ale ja mu tłumaczę, że mam rodzinę i nie mam pieniędzy na opał. Mówi on do mnie, żebym przyszedł wieczorem, to mi da 1 worek węgla. Przyszedłem wieczorem, nasypałem sobie, ile mogłem uradzić, że taki worek starczył mi na cały tydzień do palenia.
Tak jakoś sobie dawałem radę ze swoim Niemcem, aż do czasu, [kiedy] biedak musiał opuścić Warszawę, a ja musiałem szwendać się po koszarach i pytać [prosić] Niemców, żeby mi dali kawałek chleba lub węgla, bo to była podstawa w domu. Męczyłem się dotąd, aż nadeszła inna kompania żołnierzy. Trochę już się z niemi zżyłem, tłumaczyłem im i chodziłem z niemi do miasta po zakupy, jednym słowem, byłem tłumaczem, musiałem u nich pracować, żeby utrzymać moją rodzinę. Różnych forteli używałem, ale nie byłem szkodliwy dla ogółu cywilnego, tylko ich kantowałem, jak mogłem.
Zacząłem z niemi trochę bliżej i natrafiłem na dobrych żołnierzy, nie dla mnie byli [dobrzy], tylko nawet dla ludzi cywilnych. Gdy przychodziły dzieci lub kobiety do koszar, dostawały obiad i chleba, nie krytykowali, że my, Polacy – tylko ubolewali, że wstrętna wojna, że każdy cierpi przez wojnę. Tak mówili ci Niemcy. Mieli do mnie zaufanie – sprzedawali wódkę, papierosy, jednym słowem co mieli, to wszystko kupowałem od nich i nawet niezgorzej zarabiałem dzień w dzień. Co ważniejsze – opału otrzymywałem od podoficera co dzień worek węgla. Przecież wszystkiego nie wypalało się, to moja matka sprzedawała naszym sąsiadom po cenie taniej jak w składzie. W pierwszą zimę w ogóle trudno było o opał, bo były strasznie u nas w Warszawie silne mrozy.
Różne nowiny się słyszy, co wyprawiają Niemcy z Żydami w Łodzi17, wysiedlają ich do Warszawy. Straszna rozpacz jest w Łodzi, nie do opisania – tak samo opowiadają Niemcy, gdzie ja pracuję. Oni mówią: „co my, to nic nie poradzimy” – tak mi tłumaczyli, tacy byli przyzwoici żołnierze, jak rzadko znaleźć u Niemców. Przecież program ich przeciwny wobec Żydów, a jednak ubolewali nad tem. Tak jeszcze mówili, żeby biednych Żydów zostawić, a bogatych wysiedlić i zabrać im majątki – tego zdania oni byli. Gdy się zjechali łódzcy Żydzi do Warszawy, tworzyły się komitety i ja tak samo wieczorem pracowałem społecznie. Na czym moja praca polegała? Zbierałem pieniądze po domach, różne ubrania dla dzieci i chleb przywoziłem. Tak ta praca szła przez parę dni, aż się ich umieściło w budynku specjalnym. Zrobiło się kuchnię dla nich, a ja sam osobiście co tydzień przywoziłem worek węgla około 300 kg. To była moja zapomoga dla tych łodzian, żeby mogli opalać lokal. Ale skąd się brało tego węgla? Tak z Niemcami byłem w dobrych stosunkach, że dawali mi węgla, kiedy poprosiłem, ale ja sam go nie przywoziłem, tylko dali mi jeszcze kilku Żydów, co pracowali ze mną, i oni pomogli zawieźć.
Pracowałem tak długo w tej organizacji, gdy był porządek, aż zauważyłem, [że] trochę są nie w porządku przedstawiciele danej organizacji, dlaczego? Organizacja otrzymywała z amerykańskiego komitetu18 pieniądze i brali dla siebie – nie mogłem patrzeć na te złodziejstwa, odszedłem. Wyobraźcie sobie, jak ci ludzie ubolewali, że ja odchodzę. Powiedziałem na zebraniu, że będę przychodził – co będę mógł, to dzieciom tylko przyniosę. Po prostu ludzie płakali – mówiłem, że nie mogę patrzeć, że pracują nieuczciwie.
Tak samo pracowałem do czasu u Niemców, aż przyszedł rozkaz, [że] mają wyjechać do Francji. Dla mnie znowu tragedia życiowa. Ale Niemcy mówią, że przyjdą inni i będę pracował nadal. Dali mi wtenczas cały worek chleba, ze dwa kilo słoniny i różne rzeczy, co były dla nich zbędne, to wszystko otrzymałem. Naładowali mi na wóz i przywiozłem do domu, tak że u nich krzywdy nie miałem. Bardzo mi żal było, że tacy dobrzy ludzie odjechali na front. To, co moja matka zaoszczędziła, co przynosiłem, trochę sprzedała i tak się żyło. Czekałem, gdy przyjedzie inna kompania.
Jeszcze dali mi od siebie zaświadczenie, że pracowałem u nich bez pieniędzy, tylko za życie, i byli ze mnie zadowoleni. Ten papier to mnie ratował, dlaczego? Bo z takim papierem i ich stemplem był bardzo ważny. Tak się męczyłem prawie 6 tygodni, aż nadjechała inna formacja wojsk, nie miałem odwagi podejść, ale musiałem, bo miałem duży obowiązek wobec rodziny. Było nas na utrzymaniu 6 osób i trzeba było trochę jeść, a w wojnie jak się nie zarabia, to jest bardzo źle.
Koszary przy ul. Ratuszowej podczas okupacji, w tle ul. 11 Listopada, wylot Inżynierskiej
(z kolekcji Roberta Marcinkowskiego)
W tym czasie otrzymujemy list od szwagra, że przeprasza nas, dlaczego tak długo nie pisał listu. Pisze, że przeszedł bardzo poważną chorobę, mianowicie jaką; miał zapalenie opon mózgowych. To była bardzo poważna choroba, pisze, [że] gdyby nie lekarze, to by może nie żył. Ale chwała Bogu jest zdrów i pracuje. Jaka jego praca – jest kierownikiem aprowizacji w Łucku. Pisze, że bardzo poważne stanowisko ma, że [jak] tylko się usadowi, to się postara zabrać żonę i dziecko. Pisze, że był w uzdrowisku i trochę się zdrowie poprawiło i pracuje nadal na tym samym stanowisku jak przedtem.
A ja sobie myślę: mój szwagier ma się dobrze, a ja muszę się męczyć z całą rodziną, ale rady na to nie ma, trzeba walczyć, żeby dać utrzymanie im, żeby nie byli głodni. Postanowiłem wejść na koszary i zameldować się do biura i przedstawić papiery niemieckie, że pracowałem i chcę nadal pracować jako cieśla. Obejrzeli moje papiery – natrafiłem na porządnego i cwaniaka szefa kompanii, i przyjął mnie do roboty. Dawali mi za to co dzień obiad. Już byłem nie ciężarem jeść w domu, tylko to, co ja nie jadłem, mieli trochę na kolację.
Gdy się trochę rozejrzałem na terenie, jak i gdzie się usadowili, zaszedłem tam, gdzie jest żarcie – to jest podstawa życia podczas wojny. Do obiadu robiłem z cieślami po koszarach, a po obiedzie myłem kotły nie Niemcom, tylko robotnikowi, który pracował w kuchni, a on zawsze mnie dawał kocioł zupy za to. Tak się męczyłem prawie miesiąc czasu. Ten robotnik, co pracował w kuchni, podkradł się do magazynu żywności i Niemcy go złapali. Bardzo go pobili, zabrali mu buty, co otrzymał od nich, i go wyrzucili, a gdy ja przyszedłem do kuchni, dali mi obiad jak zwykle i pyta się kucharz, czy chcę pracować uczciwie, bo jeść nie będzie brakować, nawet do domu dostanę. Mówię do nich po niemiecku: będę się starał, żeby byli zadowoleni ze mnie. Gdy oficjalnie szef kompanii widział, że się staram w kuchni i wszystko w porządku, to mnie polubił i miałem dobrze, i na nowo trochę się poprawiło. Wszystko do domu dawali mi Niemcy, nawet suchy prowiant, co było dla mnie ważne.
Gdy już wszyscy wiedzieli, że pracuję w kuchni, bardzo mnie polubił dowódca dywizji za sumienną i czystą pracę – ani jednego raportu nie mieli kucharze. Tak się odezwał dowódca, że teraz to widać, że w kuchni porządek. Zacząłem nie spać i myśleć, jak z kucharzami dojść do porozumienia – czy mnie nie sprzedadzą trochę prowiantu, co się zostaje. Rozmowa moja doszła do skutku i miałem bardzo dobrze. W tym czasie gdy pracowałem w kuchni, to się zapoznałem z Julcią19, takie miałem zaufanie u kucharza, że Julcia przychodziła; też otrzymała obiad. I tak trochę się zaczynam podkochiwać w swojej Julci, ale zaznaczam, że dom swój nie zaniedbywam, daję utrzymanie, jak dawałem.
Zawsze jak to ludzie są zazdrośni, dlaczego? Bo gdy Jula mieszkała u ludzi, to wszystko widzieli, co oni jedzą, i chodzili do mojej matki na skargę. Wieczorami zawsze moja matka się kłóciła, że wszystko oddaję Julci, że nie powinienem tego robić, ale pytam się matki: „głodno nie chodzicie, jakoś wam nikt inny nie daje, to, co ja się postaram, to macie”. Straszną walkę miałem z moją matką o Julcię, ale ja wróżyłem mojej matce, że ona jest lepsza jak twój syn Michał20. „Jeszcze ona w życiu ci się przyda, nie wolno tak się zawziąć na człowieka, który nic złego nie zrobił”. Nic nie mogła moja matka wskórać, zawsze jej mówiłem, że jestem dorosły mężczyzna, że czas dla mnie. Ale zawsze szanowałem dom swój i mówię do matki: „trzeba i tą kobietę szanować, bo ona Bogu ducha nic nie winna, tylko ja jestem winien, bo zawróciłem jej głowę. A to, co mamusi mówią jej sąsiedzi – to przez zazdrość”. Tak się zawsze tłumaczyłem swojej matusi, aż zrozumiała, że chodziłem oficjalnie ze swoją Julcią. Nie zaniedbywałem pracy, przychodziłem dzień w dzień, i zawsze co mogłem, do domu postarałem się i przyniosłem. Jak byli ze mną – powiem prawdę – nie doznali głodu.
Teraz zaczyna się dla mnie nowa era życia, jaka? Otóż mają wysiedlić Żydów i zrobić dla nich getto21. Ja się denerwuję, mieszkania nie mam dla rodziców – zwracam się do dowódcy dywizji, czy nie mógłby coś poradzić. Zaraz mi odpowiedział, że nie może się wtrącać w takie rzeczy, bo takie jest rozporządzenie. Straszny tragizm życia jest dla mnie i dla ogólnego żydostwa, więc zwracam się do komendanta kuchni i opowiadam mu całe przejście, jakie zaszło z mojemi rodzicami – muszę iść do getta. Radził, żebym poszedł do dowódcy dywizji. Poszedłem do ordynansa dowódcy i mówię, żeby mnie zameldował, że mam prośbę do niego. Wszedł ordynans i dowódca kazał wejść. Gdy wszedłem, stałem na baczność i melduję, że mam prośbę, pyta się dowódca jaką. Opowiadam mu, że zostaje wysiedlona moja rodzina, czyby nie mógł mnie poradzić. Zaraz dzwoni do swojej kancelarii i piszę podanie do starostwa. Że ja pracuję w kuchni żołnierskiej i są zadowoleni ze mnie – czy Starosta nie mógłby zostawić mnie na czas chociaż do 3 miesięcy, dokąd nasz pułk będzie stał. I opinię o mnie dowódca dywizji dał bardzo dobrą. Podpisał sam na podaniu i ja się podpisałem.
Nie trwało kilka dni, otrzymuję odpowiedź, że moje podanie poszło do gubernatora Warszawy dr. Fischera. Przyszedłem do dowódcy i pokazałem mu ten list – zaraz mi powiedział, że szkoda mojej fatygi, że gubernator nie da mi zostać. Zaraz mi radzi dowódca dywizji, żebym natychmiast szukał mieszkania dla swoich rodziców. Przyszedłem do domu i mówię rodzicom i siostrze, że trzeba szukać mieszkania, bo nie wiadomo, czy się zostaną, bo dowódca powiedział, że gubernator jest młody i stuprocentowy hitlerowiec.
Poszła moja siostra do wydziału kwaterunkowego22 i jakoś mieszkanie dostała na ulicy Chłodnej23. Więc ja poprosiłem tego dnia [o] zwolnienie z pracy, bo muszę się wyprowadzić; zwolnili mnie. Zebrałem kilku znajomych ludzi – pomogli mnie wszystko wynieść z mieszkania i piwnicy. Płacz, lament mojej matki, że musi się rozstać z sąsiadami – mieszkała lat 30 w jednem domu. Strasznie rozpaczali sąsiedzi, gdy moja rodzina żegnała się ze znajomemi. Gdy załadowano [rzeczy] na platformę, wyjechałem z bramy na ulicę, jeszcze władowałem trochę gratów i pojechaliśmy. Po drodze wstąpiłem do Julci i pożyczyłem sznura, żeby związać można było rzeczy nasze, żeby nie spadało nam po drodze.
Ulica Chłodna róg Żelaznej – wejście do getta, grudzień 1940 r.
(z kolekcji Roberta Marcinkowskiego)
Po drodze, gdzie jechaliśmy, była procesja – strasznie dużo wozów [Żydów], którzy wjeżdżali do getta. Krzyk, hałas po drodze, bo każdy nie zdążył wszystko zabrać, dlatego bo trudno było z mieszkaniami. Bo Żydzi zamieniali się z Polakami i nie każdy chciał się zamienić, szukali mieszkania z wygodami. Jednym słowem, bardzo źle było i więcej nic. Przyjechaliśmy na miejsce. Pomogli mnie znajomi znieść meble i ustawiliśmy wszystko, co się dało, zaraz na poczekaniu. Dlaczego się spieszyłem, bo musiałem z powrotem na nasze stare mieszkanie zawieźć rzeczy temu, kto się zamienił z [nami] mieszkaniem. Ja osobiście nie chciałem być w getcie, to nocowałem u znajomych.
Na drugi dzień poszedłem do roboty i powiedziałem, że wszystko załatwiłem i mieszkają na ulicy Chłodnej, mój kucharz uradował się. W krótkim czasie zwracam się do dowódcy dywizji z prośbą, żeby mi się wystarał [o] przepustkę wejścia do getta. Odzywa się do mnie: „a może ja dam od siebie?”, odzywam się do niego i przepraszam, że d[owód]cy przepustka żadnego znaczenia nie będzie miała dla SS. Zaczynam mu tłumaczyć, że takie przepustki wydaje Starosta Warszawski24. Odzywa się do mnie d[owód]ca, że napisze podanie i poprosi, to wydadzą mi taką przepustkę. Podziękowałem d[owód-]cy i wyszedłem.
Ale ta przepustka wyszła dla mnie bokiem, dlaczego? Bo się d[owódz]two dowiedziało, że jestem Żydem, a ich cały czas okłamywałem, że jestem przechrztą. Tłumaczyłem im, że ojciec mój Żyd, a matka Polka, tak to nie mógłbym pracować w kuchni. Pięknego ładnego dnia wołają do kancelarii i mówi mi pisarz, że mam przepustkę. Bardzo dla mnie była korzystna, bo d[owódz]two otrzymało dla mnie przepustkę 5 grudnia, a ja z kancelarii otrzymałem [ją] 21 grudnia – już widać było u nich straszny egoizm, bo trzymali kilkanaście dni.
Już na mnie znowu przyszła klęska życiowa, popychali mnie i unikali, nie chcieli rozmawiać ze mną – tacy byli zacofańce; ale trudno, musiałem cierpieć. Przyszła na nich kolej, że musieli opuścić koszary. Nie mogę już pracować tak jak kiedyś w kuchni, tylko najgorsze roboty dają mi, żeby mi się sprzykrzyło. Gdy zmiana była d[owódz]twa, straszne [to] na mnie wywarło przygnębienie, dlaczego? Bo [przyjechali] sami młodzi żołnierze i to hitlerowcy w całem [tego] słowa znaczeniu. Kiedy oficer mnie się pytał, co ja robię, to mówię, że pracowałem w kuchni, a teraz pracuję na terenie koszar. Tak że nie było dnia, żeby się mną nie interesowali, musiałem unikać kuchni, bo było rozporządzenie – nie wolno mi było wejść, tylko dlatego że byłem nieszczęśliwym Żydem. Bo żadnego świństwa nie zrobiłem na terenie, jeszcze dobre wydał zaświadczenie adiutant pułku, że się dobrze sprawowałem.
Gdy nadeszło święto Bożego Narodzenia, poszedłem do swoich rodziców do getta. Zrobiłem sobie paczkę żywności – kupiła mi Julcia [i] odprowadziła mnie pod same getto. Podchodzę do wachy, przedstawiam przepustkę, rewidują mnie, ale szczęśliwie przeszedłem. Gdy przyszedłem do rodziców – radość! Wesoło przywitałem się z wszystkiemi, pytam się swojej matki: „gdzie Tadzik?”. „A, poszedł na spacer z Ninką”. Zacząłem opowiadać im, jakie tam miałem przejścia, ale mówię, że szczęśliwie nic mnie nie zrobili, bo stale mnie mówili, że ich oszukałem. Bardzo niedobre było d[owódz]two.
Tak jak rozmawiałem z matką, weszła siostra ze swoim synkiem – przywitałem się z siostrą, Tadzik, mój siostrzeniec, wskoczył mnie na szyję, zaczął całować i mówił: „wujek będzie ze mną?”, obiecałem, że tak. Zaraz pierwszego dnia po Bożem Narodzeniu odzywam się do rodziców, że ja w getcie nic nie mam, żadnej roboty, mam jeszcze przepustkę – będę jeszcze [się] szwendał. Zobaczę, może się zmieni i inne wojsko przyjdzie, może dla mnie będzie lepiej. „Nie wiadomo, jak się ułoży” – tak tłumaczę i wychodzę z domu rodziców. Idę prosto do wachy, pokazuję przepustkę i puszczają mnie na stronę aryjską.
Przyszedłem zaraz do Juli i opowiedziałem, co słychać w domu, a ona mi mówi: „chodź, pójdziesz do mego szwagra Narcyza25 i tam chwilowo będziesz nocował”. Zgodził się szwagier Narcyz i [tam] nocowałem. A ja nie zważając, chodziłem na teren wojskowy i co mogłem, to się jakoś postarałem i jako [tako] się żyło z Julcią i Hanusią26. Nigdy nie padałem na duchu. Gdy wyjechała kompania na front, zostało mniej wojska na terenie, nikt mną się nie interesował, to ja sobie kilka razy dziennie wynosiłem węgla i sobie dzień w dzień zarabiałem ładne parę złotych.
Odzywa się do mnie Julcia: „wiesz co, trzeba coś zanieść rodzicom twoim”. Ucieszyłem się, że ona pamięta o moich rodzicach, chociaż ona zawsze była atakowana przez moją matkę, chce się narazić i iść do getta. Nakupiła pełen kosz prowiantu i jakoś szczęśliwie przeszła wachę i zaniosła rodzicom moim. Gdy weszła akurat do mieszkania, była moja matka i pyta się, czy tutaj mieszkają tacy a tacy. A moja matka odzywa się: „co takiego?”. Odzywa się Jula: „przyniosłam paczkę żywności od syna pani”. Uradowała się matka, że ja nie zapominam o rodzicach, a [to] przecież zasługa Julci, a nie moja, bo ona ryzykowała. Posiedziała trochę; przyszła zaraz moja siostra – byli bardzo zadowoleni z mojej Julci. Pożegnała ich i odprowadziła [ją] moja siostra do wachy i jakoś szczęśliwie wróciła Jula do domu.
Zawsze mówiłem mojej matce, że Julcia się jeszcze w życiu przyda wam, i tak właśnie było. Ale teraz moja matka nic nie mówiła złego na Julcię, tylko chwaliła, a skąd ja to wiem? Bo nieraz matka dzwoniła, to zawsze dawała ukłony dla Julci i pytała się o zdrowie jej. Tak ryzykowała Jula kilka razy przez wachę zanieść prowiant dla moich rodziców, jak ja zarabiałem.
Gdy skończyła się praca, żadnych środków do życia nie ma, chodzi człowiek, się martwi, wkrada się do mojej Julci choroba. Pieniędzy nie mam, nikt nie chce pożyczyć, nawet mój brat. Muszę się męczyć i sprzedaję ostatnie spodnie, ażeby ratować swojego ukochanego przyjaciela. Załatwiłem tak jak na przyzwoitego mężczyznę [przystało] – wyleczyła [się].
Nie miałem co robić na stronie aryjskiej, postanowiłem pójść do getta, ale co ja tam będę robił, pytałem sam siebie. Wyobraźcie [sobie] – gdy trzeba było wejść do getta, płaciło się haracz naszej policji27. Słowo honoru, że nie miałem, musiałem sprzedać swoją koszulę, a moja Julcia nie miała pieniędzy. Gdy przyszedłem do rodziców, każdy z osobna patrzy na mnie tak, jakbym był im niepotrzebny, bo musieli mnie cokolwiek dać jeść.
Peron Dworca Warszawa Wschodnia w latach okupacji
(z kolekcji Roberta Marcinkowskiego)
Tak się męczyłem prawie cztery tygodnie w tym getcie. Zacząłem się denerwować – żadnych zarobków w getcie nie było, więc zwróciłem się do swojej siostry, żeby mi dała parę złotych i pójdę na stronę aryjską. Odzywa się moja siostra: „co będziesz robił?” „Trudno – odzywam się – zawsze może się coś znajdzie, jaka robota, albo będę handlował”. Nie mogę narzekać na swoją siostrę, bo była dla mnie dobra – chciała się dzielić ze mną, jak mogła, tylko ja nie chciałem być ciężarem. Bo widziałem, co się dzieje w domu: zaczęli wszystko wyprzedawać na życie, a drożyzna w getcie w niektórych rzeczach co do żywności była potrójna.
Więc musiałem wyjść i wstąpiłem do szwagra Narcyza i opowiadam mu całe przejście; on znał moich rodziców i siostrę. Ja się odzywam: „pieniędzy nie mam, za co się wziąć?”. Odzywa się mój szwagier Narcyz: „będziesz jechał ze mną w drogę i będziesz przywozić mięso”. „Ale skąd pieniądze?” „Nie twoja sprawa”.
Nie namyślając [się] długo, wziąłem się z nim razem niby do spółki i pojechałem z nim w drogę po mięso. Gdy przyszedłem na stację Dw[orzec] Wschodni, stał mój szwagier w kolejce po bilety, a ja stałem z boku. Podchodzi do mnie policjant i pyta mnie o dowód. „Dlaczego?”, pytam się policjanta. „Żądam dowód i basta!”, krzyczy na mnie głośno. A ten policjant był znajomy i kosztowało mnie 25 złotych, to był mój pierwszy wstęp do handlu z moim szwagrem Narcyzem, początek zysku mojego handlu. Zaczął mnie szwagier szukać po stacji, gdzie ja jestem, wyszedł na ulicę i mnie znalazł. Opowiadam, jakie przejście miałem. Zaczął przeklinać i wsiedliśmy do pociągu.
Jakoś się jeździło prawie 6 tygodni i zarabiałem na utrzymanie dla nas. Ale nasz handel był do czasu, aż nas rozbroili: zabrali nam wszystek towar, co mieliśmy przy sobie, i skończyła się moja kariera życia. Jeszcze zostałem dłużny swojemu szwagrowi. I znowu zaczyna zaglądać do nas głód w oczy.
Więc idę do swojego brata; miał on na mieście kawiarnię28 i do niego przychodzili Niemcy. Kupował od nich wszystko, co podleciało, ale żeby brat dał coś zarobić – nie było w modzie, dlaczego? Bo jego przyjaciółka nie była szczera i nie wiedziała, że on jest moim bratem. On się do mnie nie przyznawał, a ja do niego. Zaczynam mu opowiadać, że jest bardzo mi źle, nie zarabiam ani grosza – pożycz mi, może się rozfartuję. Kazał mi poczekać, czekam godziny dwie i trzy, a tu jest czas do domu. Idę, bo się boję, żeby mnie Niemcy nie zaczepili. I poszedłem, a on w interesie był i zapomniał o swoim bracie.
Wyszedłem, płakałem jak małe dziecko, głodny byłem – nawet mnie nie poczęstował. Przyszedłem i opowiadam Julci o całem przejściu. Położyłem się głodny, „trudno – powiedziałem sobie – tak musi być w życiu, to jest wojna, walka o byt, o lepsze jutro dla siebie”.
Niemieccy żołnierze przed wejściem na Dworzec Warszawa Główna, widok od Al. Jerozolimskich
(z kolekcji Roberta Marcinkowskiego)
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji ebooka.