Читать книгу Baśń o wężowym sercu - Radek Rak - Страница 11
III. O wierzbach i deszczu III O wierzbach i deszczu
ОглавлениеPowiadają, że we wszystkim maczały palce rusałki.
Może dlatego, że Kóba wciąż wypytywał o nie Starego Myszkę, bo chłopak bardzo był łasy na opowieści. Ale stary podśmiechiwał się jeno i trudno było wydobyć z niego coś ponad to, co już rzekł: że rusałki wychodzą tańcować po lesie gdzieś między świętym Janem a świętym Pietrempawłem, że niekiedy śpiewają i, przede wszystkim, że są gołe. O wszystkim mógł stary opowiadać: o królu pradawnym Bodzosie, co go powiesili na górze zwanej Magą, i o zbóju Zapale, i o czarnodzieju Mruku, i o Wężowym Królu, i o złych wiedźmach, co ludziom szkodzą, i o dziewczynie z kartofliska, która żyje w ziemniaczanej pleśni, i o diable wierzbowym Zapaliczce, który stłukł księżyc, i jeszcze podobnie, bo historii znał Myszka wielkie mnóstwo. Tylko o tych rusałkach coś gadać nie chciał.
Pewnego dnia szedł Kóba ku dworowi w Siedliskach na pierwsze sianokosy. No bo chłop jest chłop i iść musi, gdy pan każą. Może być bez ziemi, może być szabesgojem – i tak pozostaje własnością dziedzica, jak trzoda albo drzewka owocowe. Niechętnie więc bo niechętnie, ale Kóba szedł.
Zaduch i parota toczyły się między górami, a po dołach powietrze zalegało białe i lepkie niczym sok z łęciny mlecza. Nawet muchy i bąki leniwiły się, bzyczały od niechcenia i łatwo dawały się pacnąć ręką. Było południe, ale skwarot wisiał od samego rana i Kóba spocił się cały, ledwie dotarł do wierzb apostołów. Do Siedlisk miał mniej niż austryjacką milę i nie było potrzeby się spieszyć. Na wieczorną kośbę i tak zdąży, bo łąkę należy kosić albo z rana, albo z wieczora. W tobołku mile chlupotała czereśniowa pamuła w kamionkowym dzbanku; obiad musiał Kóba zabierać ze sobą, bo dziedzic byli syc i nie dawali jeść po robocie. Parobek spojrzał przed siebie – nikogo. Spojrzał za siebie – nikogo. Pakunek lepił się do pleców. Kuba dał nura w cieniste zarośla pod wierzbami i łapczywie zjadł wszystko, co miał do zjedzenia.
Chana Kohlmannówna robiła najpyszniejszą pamułę na świecie, a do tego zapakowała Kóbie pięć białych bułek, smacznych, choć bez zakwasu. Przy robocie chłop musi sobie pojeść i tylko jeden pan dziedzic uważali inaczej.
Może więc przez ten pełny brzuch, może przez leniwy upał, może przez zielony cień wierzb, może przez złośliwe duchy w tych wierzbach mieszkające, a pewnie przez wszystkie te rzeczy pospołu, sen ogarnął Kóbę wronim skrzydłem.
Zbudził go grzmot, niski, taki, od którego drży ziemia. Chłopak rozejrzał się bezprzytomnie. Niebo zaciągnęło się już na grafitowo, ale w oddali chmury na brzegach miały zły, zielonkawy poblask. Wiejba szła taka, że targało gałęziami, wyło i rwało liście. Białe żyły błyskawic waliły w widnokrąg. Nawałnica zbliżała się od północy, a to niedobrze, bo burze znad równin zawsze są gorsze od tych z gór.
Już, już miał Kóba zrywać się i biec nazad do karczmy Kohlmanna, gdy między wierzbowymi konarami dojrzał dziewkę.
Leżała na brzuchu na pochyłej gałęzi, podpierała brodę jedną dłonią i bezczelnie gryzła ostatnią bułkę Kóby. Wszystko w dziewczynie było jak woda, bezbarwne aż strach. I włosy, i oczy, i luźna, przeświecająca halka. Machała leniwie łydkami i spozierała na Kóbę na wpół ciekawsko, a na wpół szyderczo, i zupełnie nic nie robiła sobie z nadchodzącej burzy.
— Kto ty jesteś? — spytał chłopak, bo nie kojarzył dziewczyny z żadnej wsi.
A ona nic nie odpowiedziała, tylko obgryzała bułkę dookoła, jak jabłko.
I wtedy lunął deszcz. W jednej chwili kapało nie mocniej niż ksiądz kropidłem, a w następnej z nieba poszły całe szare rzeki. Jakób skulił się przy wierzbie, wcisnął głowę w ramiona, a dziewczyna, chichocząc, zeskoczyła z drzewa i uciekła w ulewę. Włosy i halka lepiły jej się do ciała, i Kóbie zaschło w gardle jak po zbyt mocnej herbacie. Stał i mókł, i mókł, i mókł, bo wierzby nie dawały prawie żadnej ochrony, a gdy zmókł tak, że już bardziej się nie dało, powlókł się krok za krokiem ku gospodzie.
Zanim dotarł, deszcz przerzedził się i całkiem ustał. Pachniało ciszą i mokrą ziemią.