Читать книгу Baśń o wężowym sercu - Radek Rak - Страница 12

IV. O ogniu, co nie grzeje IV O ogniu, co nie grzeje

Оглавление

Powiadają, że takiej dziewczyny nie było i nie mogło być, ale w to Kóba nigdy nie uwierzył.

Następnego dnia odwalił po łebkach całą robotę, którą miał u Kohlmanna, i wczesnym wieczorem wymknął się z karczmy do wierzb-apostołów. Po drodze w plebańskim sadzie narwał do kobiałki czerwonych porzeczek, wielkich i słodkich od słońca.

Dziewczyna była na miejscu. Czekała i tak jak wczoraj półleżała na brzuchu na wierzbowym konarze. Bawiła się od niechcenia kwiatem malwy; kręciła go między palcami, wkładała we włosy, wyjmowała, nadgryzała płatki, obracała w dłoniach. Kóba zbliżył się do niej powoli, tak jak podchodzi się do spłoszonego konia, ale ona wcale nie miała zamiaru się płoszyć. Spoglądała nań jeno z jakimś zwierzęcym zaciekawieniem. Jak wariatka.

— Jak ci na imię? — zapytał, nie licząc, że mu odpowie.

Dziewczyna obojętnie zmięła kwiat w dłoniach i rzuciła na ziemię.

— Malwa — powiedziała. Głos miała niski i schrypnięty, piękny. Kóba nie wiedział, czy miała to być odpowiedź na jego pytanie, ale na inną i tak nie miał co liczyć.

— Ja jestem Kóba. Przyniosłem porzeczki — rzekł więc i wyciągnął ku niej koszyczek. Chciwie chwyciła wielką kiść i wsadziła sobie całą do ust. A potem jeszcze jedną, i jeszcze. Ogonki wypluwała na ziemię, zmiędlone i przeżute.

Kóba usiadł obok na sękatym korzeniu wierzby i jadł porzeczki zwyczajnie, jak człowiek, gałązka za gałązką. Zerkał raz za razem na Malwę i pąsowiał, bo dziewczyna znów miała na sobie tylko giezło, takie, że niby okryta, a wszystko widać. Chłopak, choć niebrzydki, nie miał jakoś śmiałości do dziewuch, a one nieraz z tego powodu chichrały i podśmiechiwały się z niego. Teraz zaś był tutaj, tuż przy Malwie, wystarczająco blisko, by chłonąć świeży zapach dziewczęcego potu.

— Chodź tu do mnie — zdobył się wreszcie na odwagę, ale dziewczyna tylko wyciągnęła ku niemu dłoń z obrąbkami brudu pod paznokciami.

— Daj jeszcze.

Więc dał.

— Zejdziesz na dół?

Malwa roześmiała się ochryple, skoczyła z drzewa niczym kotka i uciekła gdzieś w łąkę. Kóba pobiegł za nią, ale dziewczyny nie znalazł. Zupełnie jakby rozpłynęła się w nawłoć i maki, i w złociste światło wieczoru.

Nocą długo przewracał się z boku na bok. Sen przychodził i odchodził, bawił się Kóbą i rzucał nim jak fala rozkołysaną na jeziorze łódką. Chłopakowi było zimno i cały się trząsł, choć to przecież czerwiec i można by spać nawet nago. Nakrył się po uszy kołdrą wypchaną żytnią sieczką, zawlekł na to dwa koce i dopiero wtedy zrobiło mu się trochę cieplej.

Najlepiej grzało go jednak wspomnienie Malwy. Odsunął się pod ścianę, jakby chciał zrobić dla niej miejsce na sienniku, i wyobrażał sobie, że dziewczyna leży tuż przy nim. Zrobił się twardy i sztywny tam w dole, bał się jednak sięgać do siebie dłonią, bo Stary Myszka sen miał lekki i zawsze go na tym przydybywał. Malwa jednak sama pchała mu się przed oczy i całe ciało chłopaka pulsowało żarem. Kóba próbował myśleć o najbrzydszej babie, jaką znał – o starej Kohlmannowej, rozlazłej i białej jak ciasto na pierogi. Niewiele to pomagało.

Rankiem wstał bezprzytomny. Ręce i nogi miał słabe, jakby nie z ciała i kości, tylko ze słomianych wiechci. W dodatku coś gniotło go w piersi i chyrlał niczym dziadyga.

— Idź ty lepiej skoś tę łąkę — radził mu Stary Myszka. — Nie minie cię to. A jak nie pójdziesz, to się dziedzic rozsierdzą i grzbiet ci obić każą. Słonko cię w drodze wygrzeje i wygoni choróbsko, bo coś cię chyba bierze.

— W dupie mam dziedzica — burknął Kóba, ale poszedł.

Rychło pojął, że z kośby dzisiejszego wieczora też nic nie będzie. Słońce, zamiast wygnać słabość z członków, drażniło go tylko, a ziąb w piersi jak siedział, tak siedział. Chłopakowi zdawało się, że nosi w piersi bryłę lodu. Szedł cieniem – marzł. Szedł słońcem – pękała mu głowa. Tlił się w nim tylko jeden ogień, ale ten, zamiast rozgrzewać, podsycał tylko gorączkę. Ten ogień miał na imię Malwa.

Na pańską łąkę nie doszedł więc i tym razem. Zaraz za wierzbami-apostołami zaszył się w dzikim sadzie. Malwa nie dawała mu spokoju. Obsunął portki i przyjrzał się sobie. Był duży, twardy i ładny.

Powietrze brzęczało od świerszczy, a może to Kóbie brzęczało w głowie, i może mu się przyśniło, bo w południowej godzinie różne zwidy snują się polami. Może mu się zwidziało, że to nie on ujmuje się w dłoń, tylko robi to Malwa; że dziewczyna stoi tuż za nim, że obejmuje go, a Kóba czuje napierające nań jej młode i piękne ciało, piersi, brzuch, wszystko. Że dziewczyna niemal go parzy, bo kobiety mają gorętszą skórę od mężczyzn. Jakby oboje mieli gorączkę, tak. I oddech Malwy na karku jak tchnienie rozsłonecznionej ziemi, bo Malwa tak właśnie pachnie, trochę potem, a trochę ziemią. A wtedy, niepokojąco szybko, cały świat skupia się w tym maleńkim punkcie na końcu ciała: i gorączka, i słońce, i łąka brzęcząca owadami, wszystko, co istnieje, wzbiera gwałtownie i wybucha falą gęstej, zawiesistej rozkoszy.

Może się Kóbie zwidziało, że gdy jemu ciągle jeszcze tańczyły przed oczami fioletowe powidoki, Malwa oblizała palce z jego rosy i znikła wśród traw, jakby jej nigdy nie było.

Może się mu zwidziało, a może wcale nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Baśń o wężowym sercu

Подняться наверх