Читать книгу Rafał Jackiewicz. Życie na ostrzu noża - Rafał Jackiewicz - Страница 5

1
Żółta małpka
i sznur od żelazka,
czyli moje dzieciństwo

Оглавление

Biologicznego ojca nie pamiętam. Widziałem go raz w życiu. Miałem wtedy chyba siedem lat. Chodziłem do zerówki w Mińsku Mazowieckim przy ulicy Kopernika, na skrzyżowaniu z ulicą Okrzei. Z bratem Tomkiem, mamą Aliną i babcią Haliną mieszkałem wtedy właśnie przy Kopernika. Ojciec żył przy Okrzei ze swoją matką, a szkoła znajdowała się na rogu. Od jakiegoś czasu chciałem poznać ojca. Widziałem, że po inne dzieci przychodzi dwoje rodziców, a mnie odbierała tylko mama albo babcia. Od babci, matki mojej mamy, dowiedziałem się, gdzie mieszka ojciec. Poszedłem do niego, zapukałem. Otworzyła mi jego matka, czyli moja druga babcia.

– Dzień dobry, babciu, przyszedłem do taty…

Poszła do pokoju, żeby obudzić mojego ojca. Stojąc w drzwiach, słyszałem, jak mówi:

– Janusz, wstawaj, syn przyszedł cię odwiedzić.

Pamiętam, jak wytoczył się przede mnie, pijany, i coś tam wybełkotał. Machnął ręką i wrócił do pokoju. Nie wiem, jak to się stało, ale wyszedłem stamtąd. Od tej pory już ojca nie widziałem. Mama rozwiodła się z nim dużo wcześniej, bo pił i ją bił. Zwykła patologia. Nie pamiętam dokładnie, kiedy zmarł. Pewnie jakieś 30 lat temu… Kiedy do tego doszło, miałem 10, może 11 lat i mieszkaliśmy jeszcze w Mińsku. Nie byłem na jego pogrzebie, nie wiem, gdzie jest pochowany… I nigdy nie chciałem wiedzieć. Zdechł w rynsztoku. Zawsze mówiłem: „Niech mu ziemia ciężką będzie”, ale dziś sam już nie wiem. Może kiedyś mu wybaczę?

Gdy byłem w pierwszej klasie podstawówki, przeprowadziliśmy się z Kopernika na drugą stronę Mińska, do drewnianego domu przy ulicy Wigury.

W dzieciństwie miałem jedną ulubioną zabawkę – małą żółtą małpkę z brązową mordką. Była brudna i strasznie zmechacona. Przejąłem ją po bracie. Nawet z nią spałem i zazwyczaj miałem ją przy sobie, w kieszeni. Będę o niej pamiętał do końca życia.

Na początku obok domu był na wpół dziki sad, a w nim agrest, jabłonie i czereśnie. Skakaliśmy po drzewach, w koronach budowaliśmy sobie małe domki ze starych koców i gałęzi. Bywało, że ktoś nas stamtąd przeganiał, ale potem już nikt się tym nie interesował. Ostatecznie ktoś wykupił ten teren i postanowił zbudować osiedle domków. Pojawiły się doły i rozkopy. Idealne miejsce do mojej ulubionej zabawy w wojnę. Rzucaliśmy się kamieniami albo kulkami z gliny. Zimą zalane wodą rowy zamarzały i robiła się ślizgawka. Latem wysychały i idealnie nadawały się na okopy. Jak nudziła nam się wojna, bawiliśmy się w policjantów i złodziei. Ja zawsze chciałem być złodziejem.

Z drugiej strony była szklarnia należąca do właściciela domu, w którym mieszkaliśmy. Wybijaliśmy w niej szyby i wyjadaliśmy pomidory. W poprzek stał rząd komórek zamykanych na kłódki. Na ich końcu był drewniany kibel, jak na wsiach. Latem z niego korzystaliśmy, a zimą wiadomo – w domu, do wiadra. Warunki jak w kołchozie. Wodę czerpaliśmy ze studni. Kiedy mieszkaliśmy tylko z mamą, byliśmy biedni. Mama pracowała w magazynie wytwórni butelek plastikowych. Raz ją tam odwiedziłem i zapamiętałem właśnie te butelki i smród plastiku. Mimo biedy zawsze byliśmy najedzeni, czyści i mieliśmy jakieś ubranie. Babcia była krawcową, szyła nam nowe ciuchy lub łatała stare.

Mimo trudnych warunków mama bardzo o nas dbała. Starała się, żebyśmy nigdy nie odczuli, że na wiele rzeczy nas nie stać. Jestem jej za to bardzo wdzięczny. Na święta dostawaliśmy prezenty. W prodiżu piekła sernik, a ciasto rozrabiała w misce, w której normalnie się myliśmy… Pamiętam ten sernik. Dużo rodzynek, skórki z pomarańczy… Palcami wyżerałem ciasto z tej miski, jeszcze nieupieczone.

Zawsze zazdrościłem kolegom resoraków. Ja ich nie miałem, ale bawiłem się nimi z chłopakami. Kiedyś nawet ukradłem jednego, ale mama kazała mi go oddać. Do dziś pamiętam, że był żółty… Zazdrościłem też kolegom rowerków, bo też nigdy swojego nie miałem. Ale z kumplem, Dziubkiem, jeździliśmy wspólnie na jego żółtym rowerku. Dziubek mieszkał cztery domy dalej. Któregoś dnia poszliśmy na pobliski cmentarz pozjeżdżać z górki. Rozkładało się nogi szeroko, rozpędzało, a hamowało się albo na hydrancie, albo na grobie. Ukradłem Dziubkowi ten rowerek. Przyszedł po niego z ojcem, a ja dostałem od mamy pasem.

Kiedyś podprowadziłem też koledze lejce – zwykłe końskie lejce ze skóry. Zimą poszliśmy wyrąbywać przeręble na rzeczce, jakieś trzy kilometry od domu – pomiędzy cmentarzem a wysypiskiem śmieci. Lejce wzięliśmy, żeby się zabezpieczyć: jeden z nas, owinięty nimi, kopał nogą w lód, a drugi go trzymał. Mieliśmy wtedy osiem, może dziewięć lat. Gdy mama się o tym dowiedziała, pocięła te lejce, a wcześniej przylała mi nimi w tyłek. Co w zasadzie mi odpowiadało, bo uderzenie tą skórą bolało mniej niż kablem od prodiża (tego samego, w którym piekła sernik). Dupa bolała mnie czasem tak bardzo, że w trakcie lania przekręcałem się lekko, żeby trafiała w nogę.

Często bywałem niegrzeczny. Kiedyś uciekłem na werandę i żeby nie dostać, skakałem na tyłku, tak że zadra weszła mi w dupę. Babcia ją potem wyciągała… Babcię wspominam dobrze. Dziadka Zdziśka pamiętam mniej. Był alkoholikiem. Babcia się z nim rozwiodła, ale utrzymywałem z nim kontakt. Czasem coś od niego dostawałem – słodycze albo niewielką kaskę. Zapił się na śmierć, gdy miałem jakieś 12 lat.

Do szkoły lubiłem chodzić tylko z jednego powodu – bo można tam było rozrabiać. Mamę wzywano tam naprawdę często. A to, że jestem nieposłuszny, a to, że gadam na lekcji czy biję się z kolegami. Uczyć się nie chciałem, wolałem grać w piłkę – albo na przerwach w szkole, albo na boisku. Dobrze grałem w nogę i ping-ponga. Głupi nie byłem, bo jeśli naprawdę chciałem, to się nauczyłem. Ale mi się nie chciało. Z klasy do klasy jednak zdawałem zawsze.

Często lądowałem w oślej ławce. Głównie za zachowanie. Za bójki. Z siódmo- czy ósmoklasistami radziłem sobie na solówkach za szkołą, na boisku albo pod śmietnikiem. Zasady były proste: jak się ktoś przewróci, to nie kopiemy; albo do pierwszej krwi lub do poddania. Nigdy nie przegrałem żadnej solówki, od pierwszej klasy do dziś. Tylko raz, jeden jedyny raz, poskarżyłem się bratu. Byłem w szóstej klasie, a zaczepiły mnie chłopaki z pobliskiej zawodówki budowlanej. Brat się za mną wstawił, oddał za mnie, a ja miałem od tego czasu spokój.

Kiedyś w podstawówce nie wchodziło się do klasy ot tak sobie, jak każdy chciał. Cała klasa ustawiała się w pary przed drzwiami i szło się grzecznie dwójkami. Ja z kolegą zawsze byłem w ostatniej parze. Pani od chemii o tym wiedziała i stawała w drzwiach. Kiedy przychodziła nasza kolej, zagradzała nam drogę ręką i mówiła:

– Jackiewicz, Szostak, za drzwi!

Byliśmy na to gotowi. Zimą zawsze mieliśmy pod bluzami paletki do ping-ponga i od razu biegliśmy grać. A latem na boisko w piłkę. Dlatego potem tak dobrze grałem, zarówno w nogę, jak i w ping-ponga. Miałem dobrą szkołę, prawda? Oczywiście nauczycielka nie wyrzucała nas za drzwi bez powodu. Strasznie jej przeszkadzaliśmy i kiedy nie pomagało rozsadzanie nas do osobnych ławek w skrajnych rzędach, to przestała nas wpuszczać do klasy. W sumie sam bym tak zrobił…

Oprócz brata, rodzonego, mam też przyrodnią siostrę. Tomek jest ode mnie pięć lat starszy, Kaśka młodsza o dziewięć lat. Jej ojcem jest drugi mąż mamy, którego nazywałem „Ropuchem”. Muszę jednak przyznać, że jak się do nas wprowadził, to się u nas poprawiło. Był inżynierem i nadzorował budowy. Miał pomarańczowego małego fiata. Pracował w instytucie z Kołbieli, a z moją mamą ożenił się, żeby dostać przydział na mieszkanie. Warunkiem było posiadanie rodziny. Z pierwszą żoną się rozwiódł. Poznałem go, jak miałem jakieś 10 lat.

Gdy byłem w połowie szóstej klasy, przeprowadziliśmy się z Mińska do Kołbieli, bo ojczym dostał tam mieszkanie w bloku (trzy pokoje, dwie łazienki, 62 metry kwadratowe; do dziś mieszka tam moja siostra). Zanim jednak tam się wprowadziliśmy, trzeba było je wyremontować. Olewałem to. Niby podjeżdżałem coś porobić, ale zaraz uciekałem na dwór. A że w tym samym czasie do Kołbieli sprowadził się mój do dziś najserdeczniejszy przyjaciel, to łobuzowaliśmy razem.

Zanim jeszcze przeprowadziłem się tam na dobre, już miałem łatkę łobuza i zabijaki. W kołbielskiej podstawówce od razu znalazłem się w centrum uwagi. Jak się coś działo, to nigdy beze mnie. Jak coś opowiadałem, to wszyscy słuchali. Na każdym korytarzu w mojej nowej szkole stały stolik i krzesełko. Siedział tam dyżurny, który pilnował, żeby dzieci nie biegały, nie krzyczały, nie śmieciły. Ja oczywiście zawsze siedziałem na takim stoliku dupą, choć to było zabronione. Na lekcjach rozrabiałem, przeszkadzałem i byłem najbardziej niegrzeczny. Może właśnie dlatego aklimatyzacja przebiegła pomyślnie…

Mój 15-letni syn to moje absolutne przeciwieństwo. Nie sprawia kłopotów i nie rozrabia, choć do drugiego roku życia był niegrzeczny. Za to moja córka jest taka jak ja – pyskuje, oszukuje, robi przekręty… Jestem wtedy na nią zły, ale przypominam sobie, że byłem taki sam. Tłumaczę jej to, co mnie kiedyś tłumaczyli. I nic. Z własnego doświadczenia wiem, że wszelkie tłumaczenia mogą do człowieka nie dotrzeć. Mój drugi syn też jest do mnie niestety podobny. Ma dwa latka i starsze sąsiadki opowiadają, że jest dokładnie taki, jak ja. Gdy byłem mały, życzyły mi, żeby moje dzieci się we mnie wdały. Wykrakały…

A Ropuch? Mój ojczym to była klasyczna kurwa i rura. Zmarł kilka lat temu. Nienawidziłem go tak bardzo, że na pogrzebie chciałem nasikać mu na grób – za to, że zabrał mojej mamie trochę zdrowia, a nawet życia. Pod koniec, kiedy chorowała już na raka macicy, miała przerzuty, za sobą trzy operacje i leżała w domu, powinna mieć spokój. A Ropuch męczył ją psychicznie. Nie kupował jedzenia. Nie dawał pieniędzy na życie. Nie pracował. Siedział nad nią od rana do nocy. Jęczał, narzekał, wykańczał mamę psychicznie. Sam stołował się wtedy na mieście, a lodówka w domu stała pusta.

W czasie choroby mama nie mogła pracować i była na utrzymaniu ojczyma. Ja miałem stypendium z kadry, bo trenowałem i walczyłem, czasem też kogoś skroiłem, ale obaj z bratem nie mieliśmy normalnej roboty. Zdarzało się, że nie mieliśmy co jeść. Był taki tydzień, że na śniadanie, obiad i kolację jadłem tylko frytki. Kiedy dowiedziała się o tym babcia, zaczęła nam przywozić jedzenie. Posiłki przygotowywały też dla nas dwie najbliższe sąsiadki – panie Śliwińska i Milewska.

Gdy mama umierała, a on nie dawał jej spokoju, to zdarzało się, że łapałem go za fraki.

– Wypierdalaj! – krzyczałem, wypychając go z pokoju. Ze dwa razy walnąłem nim o ścianę, o drzwi do szafy. Szafa była obita boazerią. Drzwi się połamały. Ojczym to był taki słoń, ważył ze 120 kilogramów. Kilka razy machałem mu też nogą przed twarzą, żeby go przestraszyć. Bał się nas. Straszyliśmy go, jak już naprawdę nie było wyjścia, kiedy chora mama prosiła go, żeby sobie poszedł i jej nie denerwował.

Siostra miała z nim dobry, normalny kontakt. Traktował ją dobrze, ale czepiał się mnie i brata. W 1997 roku, gdy mama zmarła, ojczym chciał się nas pozbyć z mieszkania. Zgłaszał na policję, że hałasujemy, że kradniemy. Miałem wtedy 20 lat.

Kilka dni po pogrzebie mamy, jakoś na początku tygodnia, ojczym przyszedł do domu, przyniósł flaszkę. Zawołał nas, żebyśmy się napili, bo przecież musimy teraz jakoś razem żyć, jakoś sobie radzić, kiedy mamy już zabrakło.

Miałem już wtedy w kieszeni wezwanie na komisariat, które przyszło dwa dni wcześniej. Nie wiedziałem jednak, o co chodzi. Wzywano nas z bratem na przesłuchanie w niewiadomej sprawie. Właśnie dlatego przezornie powiedziałem, że teraz się z ojczymem nie napiję, bo nie wierzę w jego szczere intencje. Ale jeśli w ciągu kilku następnych tygodni rzeczywiście się coś zmieni, wtedy się napijemy. Nie ma problemu. Tomek jednak od razu z nim wypił. Teoretycznie się pogodziliśmy. A dwa dni później na przesłuchaniu dowiedzieliśmy się, że ojczym złożył na nas donos! Rzekomo ukradliśmy złoto i biżuterię po matce… Wróciłem i znów go przestawiłem za to, co zrobił. Bo to on zabrał łańcuszki, pierścionki i pieniądze. Nie mam pojęcia, ile tego było, ale raczej jakieś drobiazgi, bardziej pamiątki niż coś wartościowego.

Po śmierci matki brat zaczął częściej zaglądać do kieliszka. Tak chyba odreagowywał rodzinną tragedię. Ja po jakimś czasie zacząłem się ogarniać, radzić sobie w wiadomy sposób: pobić, okraść, wziąć dla siebie. W końcu mój brat też zaczął się po swojemu ogarniać.

Po mamie ojczym miał jeszcze trzecią żonę, ale tym razem trafił na kogoś podobnego do siebie. Poznał ją, gdy był jeszcze z moją chorą mamą. Ponoć ta nowa kobieta psychicznie go wykończyła i zabrała mu pieniądze. I dobrze mu tak.

Rafał Jackiewicz. Życie na ostrzu noża

Подняться наверх