Читать книгу Rafał Jackiewicz. Życie na ostrzu noża - Rafał Jackiewicz - Страница 6

2
Złota strzała,
czyli miałem oczko

Оглавление

Pierwszą piłkę, tak zwaną biedronówę, w czerwono-czarne pięciokąty, komuś ukradłem. I żeby mama się o tym nie dowiedziała, chowałem ją w sieni za zasłoną. Wolałem jej nie pokazywać, bo nie było nas wtedy stać na taką piłkę i mama od razu by zapytała, skąd ją mam. Niestety, i mnie tę piłkę ktoś później ukradł…

W nogę grałem oczywiście od małego. Kiedyś to było kopanie butelek, puszek, większych kamieni i wszystkiego, co się dało kopnąć. Piórnik kolegi, książki, plecaki… W szkole graliśmy pozwijanymi sreberkami po kanapkach. Dwa plecaki robiły za bramkę. Graliśmy raczej na polach, łąkach, na prawdziwych boiskach rzadko, bo po drodze ze szkoły do domu nigdzie nie było żadnego boiska. Nie przeszkadzało nam to jednak i zawsze w drodze powrotnej ze szkoły urządzaliśmy mecze.

Gdy przeprowadziliśmy się do Kołbieli, mieliśmy nawet niezłe boisko. Wycięliśmy drzewa z pobliskiego lasu, zbiliśmy z nich prawdziwe bramki i wbiliśmy je w ziemię. Pełna profeska.

W piłkę grałem od dzieciaka, gdzie popadło, choć zewsząd nas wypędzali. Grało się w kwadraty, w jedno podanie lub na jedną bramkę narysowaną na ścianie bloku. Na porządku dziennym były zadrapania i obtarcia, niejeden zostawił na betonie lub asfalcie skórę albo nawet zęby.

W zimie, gdy nie było gdzie kopać piłki, graliśmy w ping-ponga. Zostałem nawet mistrzem gminy. Sport był dla mnie wszystkim. Niestety, cierpiała na tym szkoła. Co ciekawe, nie miałem ulubionej drużyny, piłkarskiego idola. Nie oglądałem meczów w telewizji ani nie zbierałem żadnych gadżetów związanych z piłką. Nie robię tego zresztą do dziś. Ale grać chciałem zawsze. Od początku byłem środkowym napastnikiem. Zazwyczaj strzelałem trzy czwarte goli dla swojej drużyny. Byłem szybki, dobrze kiwałem, miałem oczko.

Organizowano wtedy turnieje dzikich drużyn. Trudno mi to sobie przypomnieć, ale to musiał być koniec lat 80. XX wieku. Trzeba było wyciąć kupon z gazety, napisać na nim imiona i nazwiska dzieci oraz nazwę drużyny i wysłać do redakcji, która znajdowała się w Siedlcach. Nie pamiętam już nazwy tej gazety, ale to było jakieś lokalne pismo, chyba „Tygodnik Siedlecki”. Losowanie, kto z kim ma grać, odbywało się w dniu turnieju. Nasza drużyna nazywała się Złota Strzała. Wymyśliliśmy tę nazwę z kolegą, Piotrkiem Wójcikiem (mieszka dziś w tym samym bloku co ja), bo byliśmy najlepsi w drużynie. Mieliśmy żółte koszulki. Zrzucaliśmy się na nie, a ja zostałem skarbnikiem. Kupiliśmy też numery, które przyklejało się za pomocą żelazka. Na początku grałem z numerem 9, potem już tylko z jedenastką. Dychy nigdy nie chciałem, bo każdy chciał grać z dziesiątką. Niestety, zanim kupiliśmy koszulki, część kasy wydałem na cukierki. Pieniądze trzymałem w pudełeczku, a że zbieranie trochę trwało, to zdążyłem co nieco podebrać. Ostatecznie, gdy trzeba było koszulki w końcu kupić, to mama dołożyła brakującą kasę… Mecze rozgrywane były systemem pucharowym, czyli przegrywający odpadał. Najlepsza drużyna z danego miasta łapała się do finałów, organizowanych oczywiście w Siedlcach. A turniej miał generalnie zasięg wojewódzki.

Ponieważ każda drużyna musiała mieć opiekuna, poprosiliśmy byłego piłkarza, mieszkającego w bloku, pod którym często graliśmy, żeby nas trenował. Zgodził się i raz na jakiś czas robił nam treningi u siebie na podwórku. Pokazywał kiwki, zwody, zwykle trwało to jakieś pół godziny. Nasza Złota Strzała wygrała w Mińsku i pojechaliśmy do Siedlec na finały. Zdobyliśmy w nich trzecie miejsce. Dostaliśmy dyplomy i to było dla nas coś wielkiego. Mieliśmy po 10–11 lat. A nasz były szkoleniowiec jest teraz radnym w Mińsku.

Po tym turnieju usłyszałem, że Mazovia Mińsk Mazowiecki organizuje nabór dla trampkarzy do sekcji piłkarskiej. W tamtą sobotę do klubu przyszła chyba połowa dzieciaków z Mińska. Graliśmy mecze w różnych składach, a ja na tyle się wyróżniałem, że od razu wzięli mnie na środek ataku do swojej drużyny na niedzielny mecz. Naszym przeciwnikiem był zespół, który nazywał się Mordy Morszków. Wygraliśmy 5:0, strzeliłem trzy gole. Zacząłem zyskiwać opinię dobrego materiału na piłkarza. Zagrałem kilka kolejnych meczów, zdobyłem trochę bramek. Byłem już wtedy w szóstej klasie i niestety przeprowadzałem się z Mińska do Kołbieli. Musiałem zostawić Mazovię, bo mieszkając w Kołbieli, mogłem grać wyłącznie w miejscowej drużynie.

Jakoś w 1989 roku lub na samym początku lat 90. ojczym wysłał mnie i brata na kolonie nad jeziorami w Kluczkowicach. Też graliśmy tam w piłkę. Pamiętam, że nikt nie chciał stać na bramce. No to ja jak zwykle przekornie zgłosiłem się na ochotnika. I też grałem na tej pozycji naprawdę dobrze. Nie stałem jednak na bramce cały czas – trzeba było przecież popisać się przed dziewczynami i strzelić parę goli. Przyglądał mi się Zbigniew Parol, mój późniejszy trener, który wiedział, że właśnie przeprowadzam się do Kołbieli i że grałem w Mazovii. Zaproponował mi przejście do Sokoła Kołbiel, ale mimo ewidentnego bramkarskiego talentu widział mnie jednak na środku ataku.

Zgodziłem się. Musiałem. Kołbiel była wtedy w innym regionie i jeśli chciałem grać w piłkę, musiałem się przenieść do innego klubu. Trener Parol miał pseudonim „Pasówka”, bo cały czas zalecał: „Podaj pasówką! Strzelaj z pasówki!”. Chodziło oczywiście o wewnętrzną część stopy. Treningi mieliśmy trzy razy w tygodniu. Chodziłem na nie naprawdę dość regularnie.

Sokół to był wtedy poukładany klub. Byli prezes, trener, ludzie odpowiedzialni za sprzęt, organizację wyjazdów. Co ciekawe, prezes sam zbierał od nas po meczach stroje. Miał w domu wielką pralkę i prał nam koszulki, spodenki, getry. Z początku każdy miał swoje buty, ale w juniorach kupował nam je już klub. Trzeba było tylko podać numer. Można też było kupić sobie korki samemu, wziąć rachunek, a klub oddawał kasę. W poniedziałki, środy i piątki mieliśmy treningi typowo piłkarskie, a kto chciał, to przychodził w tygodniu na treningi kondycyjne. Chodziłem i na te, i na te. W trampkarzach młodszych strzeliłem około 40 goli w pół sezonu. Mieliśmy 12–14 meczów w ciągu trzech miesięcy. Czasem graliśmy nawet systemem środa–sobota.

W trampkarzach starszych i juniorach też strzelałem mnóstwo goli. Prezes klubu, Zdzisiek Komorek, nadał mi ksywkę „Pele”. Byłem tak szybki z piłką, że niewielu mogło mnie dogonić. Wyrobiłem sobie markę i na meczach, od trampkarzy starszych w górę rozgrywek, zawsze był w drużynie rywala zawodnik, który miał pilnować tylko mnie. Trochę jak w hokeju. Przeciwnik sam niewiele grał. Jego zadaniem było nie dopuścić, żebym ja sobie swobodnie pograł.

Koledzy z seniorów i prezes czekali na moją osiemnastkę z wielką niecierpliwością. Nie mogłem grać w seniorach przed osiągnięciem pełnoletniości. Jako 18-latek grałem w seniorach z 25- czy 30-latkami. I dawałem radę. To już było naprawdę profesjonalne granie, a ja wciąż strzelałem gole. Czasem nie było to łatwe, także z powodów pozasportowych. Już w juniorach zdarzało mi się grać na kacu, po sobotniej balandze. W seniorach rzadko się zdarzało, żebym grał, wcześniej nie imprezując. Nie pamiętam co prawda, żebym kiedyś grał zupełnie po pijaku, na kacu to był jednak standard. Niespecjalnie mnie to bolało – dosłownie i w przenośni… Miałem zdrowie i się nie przejmowałem.

W piłkę grałem do 26.–27. roku życia. Trzy razy zawieszano mnie za wybryki. To już był czas seniorski i liga okręgowa. Raz miałem spięcie z bramkarzem. Może to zabrzmi śmiesznie, ale wyglądało to tak, jakbym go uderzył, z tym że w rzeczywistości to on jakoś podebrał mi rękę, sam się klepnął i wywrócił… Dostałem czerwoną kartkę i półroczny zakaz gry w piłkę. W tym czasie skupiłem się na kick boxingu, bo równolegle trenowałem i występowałem w turniejach. Potem miałem na boisku spinkę z obrońcą. Nie dawał sobie rady. Tu mnie przepchnął, tam kopnął. Nie wytrzymałem.

– Co ty, kurwa, odpierdalasz?! Kto cię i czym ciosał, drewniaku jebany?! Dawno wpierdolu nie dostałeś?!

Gość wyskoczył do mnie. Był duży, dobrze zbudowany, a ja zwykły chuderlak. Machnąłem mu obrotówką przed nosem, a potem trafiłem go w ten sam sposób, kopiąc z obrotu. Zrobiła się z tego przepychanka i obaj dostaliśmy po czerwonej kartce. Wystraszył się mojej obrotówki, a ja nie odpuszczałem. I jak schodziliśmy z boiska, to ja dalej swoje:

– No dawaj, ruro, na solo! Za boiskiem!

Nie odzywał się. Odpuściłem, ale dostałem kolejne pół roku zawieszenia. Wtedy znów skupiłem się na kick boxingu.

Około 2003 roku byłem w trakcie rozwodu i wyprowadzałem się z domu. W weekend grałem mecz. Tradycyjnie miałem kaca. Zresztą tak to wtedy wyglądało – połowa ludzi w drużynach była najebana, a druga połowa skacowana. Tak się grało w chamskich okręgówkach. No i ja po imprezie. Wkurwiony na tę całą sytuację z już prawie byłą żoną, wyszedłem grać. Podbiegam do rywala z piłką. On pada i łapie się za kolano. Po prostu się zderzyliśmy. A sędzia podbiega i daje mi żółtą kartkę.

– Za co? Przecież się zderzyliśmy!

I dostałem czerwień. Nie wytrzymałem. Podbiegłem do niego, lekko popchnąłem, krzycząc do niego:

– Co ty, kurwa, robisz?! Dlaczego dostałem czerwoną kartkę?!

A on machnął, że kończy mecz. No to wziąłem zamach i przycelowałem go w wątrobę. Zmyliłem go trochę, bo myślał, że uderzę w twarz. Zasłonił się i odsłonił dół. I tam dostał. A stał tak dziwnie odwrócony, że trafiłem go w wątrobę prawą ręką, chociaż normalnie to się robi lewą. Do dziś nie udało mi się tego powtórzyć. Padł jak placek, a ja dostałem z trybun owacje na stojąco. Ten sędzia dokładnie wszystkich wkurwiał swoim sędziowaniem. Ludzie mi gratulowali. Przemaszerowałem całe boisko w burzy braw. I dopiero jak się przebierałem w takiej blaszanej budzie, to koledzy go podnosili z murawy, bo łapał tlen.

Miałem za to mieć sprawę o pobicie, ale uprosili sędziego, żeby jej nie zakładał. Zostałem jednak zawieszony na dwa lata. Po roku prezes naszej drużyny załatwił rozmowę w okręgowym związku piłkarskim w Siedlcach. Pojechaliśmy tam samochodem prezesa, prosić, żeby mnie odwiesili.

– Słuchaj, Jackiewicz, uderzyłeś bramkarza, uderzyłeś obrońcę i uderzyłeś sędziego. Jeśli znów kogoś uderzysz, to w życiu w piłkę nie zagrasz.

Przeprosiłem i zagrałem jeszcze kilka meczów. Ale sam ostatecznie zrezygnowałem. Gmina nie dawała kasy na klub. Dostawaliśmy jakieś diety za wyjazdy, ale potem i tego zabrakło. Prezesowi zabrano pensję. Wszystko się posypało. Wcześniej każdy grający dostawał małe sumy za mecz. Potem, jak sytuacja się pogorszyła, tylko ja dostawałem pieniądze – niby po cichu, była to jednak tajemnica poliszynela: nikt nie protestował, bo wszyscy zdawali sobie sprawę, że beze mnie szanse na wygrane są nikłe. To była, o ile dobrze pamiętam, stówka za mecz. Tyle samo brałem wtedy za stanie na bramce. Żadne kokosy. Po Sokole grałem jeszcze dwa lub trzy sezony w Jutrzence Tęcza Cegłów w B-klasie i po awansie, w Lidzie Okręgowej. Zaliczyłem też występy Tęczy Piaseczno w B-klasie. Trenerem był tam mój kolega, Radek Gielo, który zaproponował mi występy w tym klubie. Ponieważ Sokół się rozpadł, a tam znów były dietki za grę, to się zgodziłem. To była jednak już końcówka mojej kariery piłkarskiej.

Generalnie wyglądało to tak, że na co dzień uprawiałem boks w Warszawie i przyjeżdżałem tylko na mecze. Nikt z zawodników jednak nie protestował, że nie trenuję i gram w wyjściowym składzie, bo strzelałem sporo goli. Początkowo zjawiałem się 15 minut przed meczem, później pół godziny, bo doszło do mnie, że muszę się solidnie rozgrzać. Bez tego złapałbym jakąś kontuzję. W debiucie w Tęczy, w 2005 roku, w meczu z Iskrą Stojadła zmarnowałem dwa rzuty karne i przegraliśmy 0:1. Mocno to przeżyłem…

Radek Gielo przypomniał mi, że podczas pewnego meczu w Ostrówku, kiedy wychodziliśmy z kontrą, to ja prowadziłem piłkę przy nodze, a obok mnie biegł kolega, który też dużo strzelał.

– Rafał, podaj! – krzyczy kolega.

– Nie, nie podam, bo będziesz miał więcej goli ode mnie – odkrzyknąłem i sam zdobyłem bramkę… Wygraliśmy 7:0.

Z kolei innym razem byłem wpisany do składu na mecz w Pilawie. Obiecałem, że przyjadę, i przyjechałem. Rozglądam się, dzwoni telefon. To Radek, trener. Odbieram.

– No, gdzie jesteście? Czekam na boisku, a was nie ma, zresztą tu nikogo nie ma. Co się dzieje? – mówię.

– Ale gdzie czekasz? Zaraz zaczynamy grać – słyszę w słuchawce.

– Jak to gdzie? W Parysowie.

– Ale my gramy w Pilawie, nie w Parysowie…

Po jakimś kwadransie zdyszany dojechałem na właściwe boisko. Zagrałem od pierwszej minuty, strzeliłem trzy bramki, w tym z karnego, i wygraliśmy 3:2! Chłopaki chcieli mnie nosić na rękach…

Jeszcze w Sokole przez dwa sezony byłem królem strzelców ligi okręgowej. Kibice przeciwnych drużyn znali mnie na tyle, że śpiewali: „Jackiewicz, chuju, i tak nam nie strzelisz!”. A jak nie trafiałem, to się cieszyli.

Największym rywalem naszej drużyny był Zryw Sobolew. Byli dobrzy, ale my też. Nie lubiliśmy się my i nie lubili się nasi kibice. Raz doszło do grubej sytuacji. Z Sobolewa przyjechały dwa autokary kibiców – koło setki luda. Nasi też mocno się mobilizowali, trybuny były więc zawalone. Także tam byłem – podczas zawieszenia czasem wpadałem obejrzeć mecz. Tamci podeszli do naszego sektora i wyzywali nas, prowokując do bójki. No to wstałem i wyskoczyłem, bo nasi kibice byli tego dnia jacyś tacy niemrawi.

– Jak tacy, kurwa, jesteście odważni, to dawajcie najmocniejszego na solo.

Moi kumple grali w piłkę na boisku głównym, a ja na bocznym miałem solówkę. Przyszła to oglądać połowa jego kibiców i trochę naszych.

Dostałem łysego typa z wydziaranymi pagonami – czyli miał wysoką rangę w pierdlu. Okazało się, że to stary bokser i że umie się bić. Wyszło jednak, że daję mu radę. Powiedział, że już nie chce się bić, że nie ma siły. Czy to koniec? Ależ nie. Bo w jego miejsce wyskakuje następny, też obdziargany cham po odsiadce. Ja miałem 20 lat, on na oko ze 35, ale był wielki. Tego też zacząłem napierdalać. Cham nie wytrzymał i kopnął mnie w jaja. Padłem. I wtedy ruszyli kibice. Ekipa na ekipę. Ostatecznie wyszło 100 na 100. Mecz został przerwany. Zanim doszło do regularnej bitwy, mój przyjaciel z Kołbieli, o którym wcześniej wspomniałem, grał w tym meczu jako obrońca. Gdy zobaczył, że mam solo, zdjął koszulkę i w trakcie meczu zbiegł z boiska, żeby mi pomóc. Dołączył do bitwy. Generalnie zaczęliśmy tamtych wypierać. Jeden ich autokar się zapakował i ruszył na trasę lubelską. Drugi jechał wolniej, bo ci, co uciekali, wskakiwali do niego w biegu. Dwóch wisiało na lusterku – dosłownie. A my ruszyliśmy w pogoń. Biegliśmy przez łąki, przez strumyk. Kumpel spadł z kładki i złamał piszczel.

Afera miała swój finał w związku piłkarskim, który zagroził, że wykluczy obie nasze drużyny, jeśli się nie pogodzimy i nie skończą się bijatyki. Dlatego też na wyjeździe, w rewanżu, oni przynieśli nam kwiatki (bo oni zaczęli) i ustaliliśmy, że nie będziemy się już tak tarmosić.

Ten mecz odbył się wtedy, kiedy dostałem bilet do wojska, a mój kumpel, z którym obrobiliśmy sklep rowerowy, żeby skombinować kasę na ucieczkę przed wojskiem, trafił później do aresztu w Siedlcach. A tam siedziała właśnie ekipa z Sobolewa, ściągnięta po jakiejś awanturze. Kolega myślał, że nie przeżyje. Ale dogadali się i powspominali bijatykę na meczu.

Ostatecznie doszedłem do wniosku, że z moim charakterem i skłonnością do agresji lepiej będzie, jak całkowicie pójdę w kick boxing.

Rafał Jackiewicz. Życie na ostrzu noża

Подняться наверх