Читать книгу Felix, Net i Nika - Rafał Kosik - Страница 8

Roz­dział 1

Оглавление

Pro­mie­nie zimo­wego słońca wpa­dały przez okno, pod­świe­tla­jąc uno­szące się w powie­trzu dro­binki kurzu. Na sam widok krę­ciło w nosie. Zwy­kle świa­tło zimą ma inną barwę, wię­cej w nim nie­bie­skiego niż żół­tego. Pada pod innym kątem, jest tak roz­pro­szone, że trudno w ogóle roz­po­znać, gdzie jest jego źró­dło. Tego dnia jed­nak świa­tło było ostre, skła­dało się z rów­no­le­głych pro­mieni zupeł­nie nie­pa­su­ją­cych do pory roku. Tro­chę nawet grzało przez szybę.

Trzy ude­rze­nia drew­nia­nego młotka o pod­ręcz­nik do histo­rii prze­rwały ten pozorny spo­kój i wzbiły nowe dro­biny kurzu. Eryka Suro­wiec powio­dła wzro­kiem po kilku oso­bach zgro­ma­dzo­nych w sali 102 i oznaj­miła ofi­cjal­nym tonem:

— W imie­niu sądu uczniow­skiego samo­rządu Gim­na­zjum Numer Trzy­na­ście imie­nia Ste­fana Kusz­miń­skiego w War­sza­wie otwie­ram pierw­sze posie­dze­nie w spra­wie o dewa­sta­cję witryny skle­piku szkol­nego Łakoć. Skład sądu: prze­wod­ni­czący – Eryka Suro­wiec, pierw­szy zastępca Maryla Stru­szew­ska, drugi zastępca i ste­no­ty­pistka Klau­dia Szyma… Ty to w ogóle zapi­su­jesz?

— A muszę? — Klau­dia unio­sła brwi ze szcze­rym zdzi­wie­niem. — Nie lubię pisać.

— To po co się zgło­si­łaś na ste­no­ty­pistkę?

— Nie chcia­łam iść na fizykę.

— Zapi­suj albo pój­dziesz na fizykę!

Klau­dia z nie­chę­cią otwo­rzyła zeszyt i włą­czyła dłu­go­pis. Eryka zacze­kała, aż Klau­dia zapi­sze, co zostało wcze­śniej powie­dziane, i kon­ty­nu­owała:

— Oskar­żony o dewa­sta­cję szkol­nego skle­piku, Net Bie­lecki, pro­szę wstać.

Net, chudy, wysoki chło­pak w oku­la­rach i z fry­zurą sza­lo­nego elek­tryka, ze znu­dzoną miną powoli pod­niósł się z krze­sła i przy­gar­biony oparł o blat stołu. Zmie­rzył skład sędziow­ski cięż­kim spoj­rze­niem.

— Czy naprawdę musimy przez to prze­cho­dzić? — zapy­tał.

— Przy­po­mi­nam, że dla oskar­żo­nego to jedyny spo­sób na unik­nię­cie nagany z wpi­sem do akt… zna­czy, do dzien­nika.

— No to skaż mnie na pod­la­nie kwiat­ków w hallu i miejmy to za sobą.

Eryka wal­nęła młot­kiem w blat i powie­działa groź­nie:

— Oskar­żony ma się zwra­cać do mnie „wysoki sądzie”.

— Masz naj­wy­żej metr pięć­dzie­siąt.

— Za chwilę dołożę ci mycie kibla… toa­lety za obrazę sądu. Oskar­żony ma się zwra­cać do sądu „wysoki sądzie”. Takie są zasady i już.

— Więc niech wysoki sąd zwraca się do mnie „wasza genial­ność”.

Eryka zmie­rzyła go spoj­rze­niem rów­nie ostrym jak kra­wędź czar­nej grzywki się­ga­ją­cej jej do połowy czoła.

— Czy oskar­żony rozu­mie powagę sytu­acji?

— Rozu­miem jej komizm. Nie wiem, czy wysoki sąd zali­czy tę odpo­wiedź.

Eryka zaci­snęła zęby, czu­jąc, że w iro­nii słow­nej nie wygra z Netem. Wzięła w dło­nie kartkę for­matu A4 z kil­koma linij­kami tek­stu, pod­pi­sem i stem­plem dyrek­tora magi­stra inży­niera Juliu­sza Sto­krotki.

— Zosta­łeś przy­ła­pany na gorą­cym uczynku dokle­ja­nia trzech słów „nie” na witry­nie skle­piku Łakoć — oznaj­miła. — Mate­riał dowo­dowy… hm, jest na stro­nie inter­ne­to­wej szkoły. Z przy­czyn tech­nicz­nych nie możemy go teraz wyświe­tlić, ale… ale wszy­scy go chyba widzieli.

— Sam wrzu­ci­łem go do inter­netu — przy­znał się Net.

Eryka spoj­rzała na niego z zasko­cze­niem.

— Dowód wła­snego prze­stęp­stwa…? No, pięk­nie… Oddaję głos oskar­ży­cie­lowi. Felix Polon, oskar­żony jest twój.

Felix, przy­stojny blon­dyn w zie­lo­nej blu­zie i spodniach z dużą ilo­ścią kie­szeni, wstał i spoj­rzał na Erykę z takim samym entu­zja­zmem, jak przed chwilą Net.

— Przy­po­mi­nam wyso­kiemu sądowi, że nie chcia­łem brać w tym udziału — ostrzegł.

Korzy­sta­jąc z oka­zji, Net wolno usiadł. Eryka chciała znów ude­rzyć młot­kiem, ale zre­zy­gno­wała.

— Przy­po­mi­nam oskar­ży­cie­lowi, że został wyzna­czony do tej roli — odpo­wie­działa zamiast tego. — Nie ma od tego odwo­ła­nia. Zaczy­naj.

— Dobra… — Felix nabrał powie­trza i spoj­rzał na Neta. — Zro­bi­łeś to?

— Zro­bi­łem — przy­znał Net. — Prze­cież wiesz.

— No wła­śnie, wiem. Nie mam wię­cej pytań — oświad­czył Felix i natych­miast usiadł.

— Coś szybko — zauwa­żyła Eryka. — Ale wina i tak jest bez­sporna. Głos ma obrona, Gil­bert Kur­tacz.

Zza lap­topa wysta­wała tylko ciemna czu­pryna Gil­berta. Jej wła­ści­ciel nie zwra­cał uwagi na nic poza ekra­nem i kla­wia­turą, w którą kle­pał.

— Gil­bert! — pod­nio­sła głos Eryka, znów bez rezul­tatu. — Czy ktoś z widowni może obu­dzić obrońcę?

Jed­no­oso­bowa widow­nia, skła­da­jąca się z Niki Mic­kie­wicz, klep­nęła Gil­berta w ramię.

— Co? — Wyrwany z lek­tury Gil­bert rozej­rzał się po sali. — Aha! Pro­ces. — Naci­snął „Ctrl” i „S”, wstał, spoj­rzał w okno, zamy­ślił się i zro­bił mądrą minę. Gdy wyda­wało się już, że nic wię­cej się nie wyda­rzy, prze­mó­wił — to nie była zwy­kła dewa­sta­cja, taka spon­ta­niczna, z jaką można się spo­tkać po zje­dze­niu nie­świe­żego serka homo­ge­ni­zo­wa­nego. To był bestial­ski wan­da­lizm doko­nany ze szcze­gólną pre­me­dy­ta­cją. Ów bar­ba­rzyń­ski akt wyma­gał dogłęb­nych prze­my­śleń i dłu­gich przy­go­to­wań, a nawet wydat­ków. Prze­cież oskar­żony musiał nabyć trzy litery „N”, trzy litery „I”, a nawet trzy litery „E”. W dodatku oskar­żony chełpi się tym czy­nem, sam bowiem umiesz­cza film w inter­ne­cie. Co wię­cej, kpi sobie z wyso­kiego sądu, żar­tu­jąc na temat niskiego wzro­stu i nad­wagi prze­wod­ni­czą­cej.

— O nad­wa­dze nie było ani słowa — spro­sto­wała zdez­o­rien­to­wana Eryka.

— Ale na pewno też to pla­no­wał. W umy­słach takich wyko­le­jeń­ców lęgną się same złe przy­miot­niki, wśród któ­rych banalne „gruba” jawi się kom­ple­men­tem.

— Dzię­kuję! — Eryka ude­rzyła młot­kiem. — To wystar­czy.

— Dro­biazg. — Gil­bert usiadł i powró­cił do lap­topa.

— Dzięki. — Net poki­wał głową. — Jesteś moim obrońcą, wiesz?

— Poważ­nie? No, ale i tak nie­źle wyszło.

— Nie gadać! — Eryka powio­dła groź­nym wzro­kiem po zebra­nych, ale nie wyszło to tak, jakby chciała, bo zebra­nych było nie­wielu. — Oskar­żony, pro­szę wstać. Oskar­żony cały czas powi­nien stać. Necie Bie­lecki, moni­to­ring szkolny wyka­zał, że umie­ści­łeś trzy prze­czniki „nie” –

— Prze­cze­nia — popra­wiła ją Maryla.

— Trzy prze­cze­nia „nie” — kon­ty­nu­owała gło­śniej Eryka — odpo­wied­nio przed sło­wami „smacz­nie”, „zdrowo” i „tanio”. Tym samym cał­ko­wi­cie zmie­ni­łeś zamysł prze­kazu infor­ma­cyj­nego pana Roberta, wła­ści­ciela skle­piku Łakoć. Czy przy­zna­jesz się do winy?

— Nie, nie przy­znaję się.

— Prze­cież to zro­bi­łeś!

— Nie da się zaprze­czyć.

— Więc czemu się nie przy­zna­jesz?

Net wzru­szył ramio­nami.

— Żeby się przy­znać do winy, musiał­bym naj­pierw mieć poczu­cie winy. A ja mam raczej poczu­cie dobrze speł­nio­nego obo­wiązku. Dopre­cy­zo­wa­łem prze­kaz mar­ke­tin­gowy szkol­nego skle­piku. Widzia­łaś te jabłka na wysta­wie?

— Wysoki sąd ich nie widział — odparła Eryka. — A nawet gdyby widział, nie mia­łoby to nic do rze­czy. Nie cho­dzi teraz o prawdę, tylko o… — zawie­siła głos.

— Cie­kawe, jak z tego wybrniesz — mruk­nął Net.

— Niech oskar­żony nie pogar­sza swo­jej sytu­acji! Cho­dzi o regu­la­min. Dewa­sta­cja jest jed­no­znacz­nie zła.

— To raczej wzbo­ga­ca­nie niż dewa­sta­cja. Gło­si­łem prawdę.

— Sądu to nie inte­re­suje. Sąd ogłosi teraz wyrok, który oczy­wi­ście będzie ska­zu­jący. Oskar­żony znów sie­dzi!

Net ocię­żale pod­niósł się i oparł o stół, jakby był skraj­nie wycień­czony.

— Nie powin­ni­śmy się naj­pierw nara­dzić? — zapy­tała sie­dząca obok Eryki Maryla.

— A masz jakieś wąt­pli­wo­ści w spra­wie winy oskar­żo­nego? — zdzi­wiła się Eryka.

— Musimy się nara­dzić. Tak jest napi­sane w regu­la­mi­nie. Ja uwa­żam, że to było cał­kiem zabawne — odparła Maryla, uśmie­cha­jąc się do Neta. — Szcze­gól­nie, że pan Robert zauwa­żył to po kilku dniach. Gło­suję za unie­win­nie­niem. Kara mogłaby znie­chę­cić oskar­żo­nego do robie­nia takich dow­ci­pów w przy­szło­ści.

Eryka spoj­rzała na nią ze zło­ścią.

— Prze­cież o to cho­dzi, żeby znie­chę­cić — par­sk­nęła. — A ty? — odwró­ciła się do Klau­dii.

— Mnie tam bez róż­nicy — leni­wie oświad­czyła Klau­dia, oglą­da­jąc z bli­ska swoje paznok­cie. — Wymy­śl­cie, co z nim zro­bić, a ja się z góry zga­dzam.

Net zaczął chi­cho­tać. Nie mógł się powstrzy­mać, więc usiadł i wci­snął twarz w rękaw bluzy. Eryka chwy­ciła mło­tek i zaczęła nim walić raz za razem.

— Tego chyba regu­la­min nie prze­wi­dział. — Felix spoj­rzał na zega­rek. — Ja aku­rat chcia­łem być na fizyce.

— Pro­ces trwa — oznaj­miła twardo Eryka. — Może wpły­niemy na zmianę decy­zji czę­ści składu sędziow­skiego. Czy oskar­ży­ciel naprawdę nie ma żad­nych pytań? Czy nie jest cie­kawy na przy­kład, jak doszło do prze­stęp­stwa?

— Wiem, jak doszło. — Felix wzru­szył ramio­nami. — Byłem przy tym.

— Jak to? — Eryka była szcze­rze zdzi­wiona.

— Razem przy­kle­ja­li­śmy te litery. Nie zmie­ści­łem się w kadrze kamery, więc mnie nie widać.

Sędzina nie wie­działa, co powie­dzieć.

— Wobec tego… — By zyskać na cza­sie, zaczęła prze­glą­dać papiery na biurku. A że miała tych papie­rów trzy na krzyż, na długo jej to nie wystar­czyło. — Wobec tego muszę prze­ana­li­zo­wać pro­ce­dury. Tę sprawę trzeba zakoń­czyć, otwo­rzyć nową, wyzna­czyć nowego oskar­ży­ciela i…

— I nową ste­no­ty­pistkę. — Klau­dia popra­wiła bujne blond loki. — Mam fry­zjera na trze­cią.

Sędzina zmarsz­czyła brwi.

— I tak odkła­dam roz­prawę do jutra. O tej samej porze i w tym samym miej­scu co dziś.

Trzema ude­rze­niami młotka zamknęła roz­prawę.

— Czy możemy ją zro­bić na lek­cji geo­gra­fii? — zapy­tał Net. — W zamian przy­znam się do cze­goś eks­tra.

Eryka nie odpo­wie­działa, ale obda­rzyła go tak groź­nym spoj­rze­niem, że Net nie mógł się zde­cy­do­wać, czy udać, że się prze­stra­szył, czy wybuch­nąć śmie­chem. Osta­tecz­nie udał, że się prze­stra­szył, wyszedł na kory­tarz i wybuch­nął śmie­chem. Felix i Nika wyszli za nim.

— Pomysł z sądem nie jest głupi — zauwa­żyła Nika. — Tylko wyko­na­nie bez­na­dziejne. Gdyby nie ten sąd, miał­byś naganę. To ozna­cza kło­poty z oceną ze spra­wo­wa­nia.

— Po pro­stu nie uwa­żam, że można tu mówić o winie — odparł Net. — Prze­cież dzia­ła­li­śmy w imię prawdy. „Smacz­nie, zdrowo i tanio”? Ha! Wzdę­cie po prze­ter­mi­no­wa­nym jogur­cie jest smaczne, zdrowe czy tanie? Eryka prze­grała wybory do samo­rządu uczniow­skiego i od tego czasu jesz­cze bar­dziej… ste­try­czała. W tym kostiu­mie wygląda, jakby po matu­rze chciała od razu prze­sko­czyć za biurko w urzę­dzie. Jak ona w ogóle została tym sędzią? Tą sędziną? Gadziną, czy jak tam się to odmie­nia…

— Był kon­kurs — przy­po­mniał Felix, który jako jedyny z całej trójki, jeśli nie klasy, czy­tał infor­ma­cje wywie­szane przez dyrek­cję. — W gablotce wisiało ogło­sze­nie, że sąd uczniow­ski to pierw­szy etap planu wycho­wa­nia demo­kra­tycz­nego i kształ­to­wa­nia postaw oby­wa­tel­skich. Zgło­siła się tylko Eryka, więc wygrała.

— Skoro cho­dzi o demo­kra­cję, to czemu nie wolno zaskar­żyć nauczy­ciela? — zapy­tał Net. — Taki sąd to mnie może…

— Powi­nie­neś być dla niej mil­szy — pora­dziła Nika. — Teraz to już obaj powin­ni­ście być milsi. Przy­naj­mniej do ogło­sze­nia wyroku.

Net zatrzy­mał się i spoj­rzał na kamerę pod sufi­tem.

— Bar­dziej mar­twi mnie ten moni­to­ring. Wygląda na to, że wresz­cie działa. Ale to można wyko­rzy­stać… Ten papier­ni­czy, gdzie poprzed­nio kupi­li­śmy litery, chyba jest jesz­cze czynny, nie?

* * *

Obraz gapią­cego się w kamerę Neta na moni­to­rze sto­ją­cym na biurku dyrek­tora magi­stra inży­niera Juliu­sza Sto­krotki był jasny i wyraźny. Jed­nak sam dyrek­tor nie patrzył na ekran. Sie­dział z nosem w książce Tele­wi­zja prze­my­słowa i moni­to­ring dla mniej zorien­to­wa­nych. Na biurku leżało jesz­cze kil­ka­na­ście pod­ręcz­ni­ków, a na samym szczy­cie gotowa do prze­czy­ta­nia Tele­wi­zja prze­my­słowa i moni­to­ring dla zaawan­so­wa­nych.

Dyrek­tor czuł się, jakby jesz­cze raz był na stu­diach. Znów się uczył, zamiast tylko uży­wać i powoli zapo­mi­nać dawno nabytą wie­dzę. Umysł tak bar­dzo otwie­rał się na nowe moż­li­wo­ści, że dyrek­tor aż się z tego otwie­ra­nia roz­zie­wał. Nie­chęt­nie prze­rwał trudną, lecz satys­fak­cjo­nu­jącą lek­turę i wci­snął przy­cisk inter­komu.

— Możesz mi przy­go­to­wać kawę, kocha­nieńka? — rzu­cił do mikro­fonu. — Ale taką mocną, mocną.

Oczy­wi­ście, panie dyrek­to­rze. Już robię — padło w odpo­wie­dzi, co zna­czyło, że pani Helenka, szkolna sekre­tarka, zabie­rze się do parze­nia kawy już za kwa­drans oraz że zrobi ją taką jak zwy­kle – ani słab­szą, ani moc­niej­szą.

Dyrek­tor prze­cią­gnął się i być może nawet zde­cy­do­wałby się wyko­nać kilka ćwi­czeń fizycz­nych w celu pobu­dze­nia orga­ni­zmu, gdyby tylko potra­fił wyko­ny­wać jakie­kol­wiek ćwi­cze­nia. Ogar­nął wzro­kiem biurko. Przy­był na nim nowy moni­tor i miga­jąca dio­dami cen­tralka nowego sys­temu moni­toringu. Dwa­dzie­ścia cztery kamery cały czas obser­wo­wały klu­czowe miej­sca w oto­cze­niu szkoły i w jej wnę­trzu, a kilka prze­łącz­ni­ków pozwa­lało dzie­lić ekran na kilka czę­ści, by obser­wo­wać jed­no­cze­śnie kilka kamer lub powięk­szyć na całość widok z jed­nej.

— Rze­czy­wi­ście. — Sto­krotka podzi­wiał wyso­kiej jako­ści obraz na moni­to­rze. — Sys­tem funk­cjo­nuje lepiej po pod­łą­cze­niu zasi­la­nia. — Prze­wró­cił kilka kar­tek w instruk­cji. — A po pod­łą­cze­niu kabla do trans­mi­sji obrazu, działa wprost rewe­la­cyj­nie. Dobrze myśla­łem, że czarny ekran świad­czy o dys­funk­cji…

Zano­to­wał w myślach, że musi poroz­ma­wiać z panią Pum­per­ni­kiel, sprzą­taczką, na tematy infor­ma­tyczno-porząd­kowe. Trudno będzie ją prze­ko­nać, że odłą­cza­nie szkol­nego ser­wera czy cen­tralki moni­to­ringu, by pod­łą­czyć do tego samego gniazdka odku­rzacz, to zły pomysł. A jesz­cze gor­szy to nie­wty­ka­nie wty­czek, które się wcze­śniej wyjęło. Być może powi­nien zna­leźć inte­li­gent­niej­szą sprzą­taczkę, która nie będzie na przy­kład skła­dać stert doku­men­tów do zała­twie­nia na jedną stertę z tymi już zała­twio­nymi. Dosko­nale wie­dział, że pani Pum­per­ni­kiel jest nie­re­for­mo­walna, że można jej tłu­ma­czyć dowolną rzecz przez godzinę, a ona będzie przy­ta­ki­wać, po czym zrobi dokład­nie tak samo, jak robiła zawsze. Z dru­giej strony na samą myśl o szu­ka­niu nowej sprzą­taczki dyrek­to­rem wstrzą­snęły dresz­cze.

Zer­k­nął znad pod­ręcz­nika na ekran i uniósł brwi. Znowu nakle­jają coś na witry­nie tego nie­szczę­snego Łako­cia. Nie żeby mu to szcze­gól­nie prze­szka­dzało, miał zresztą spore zastrze­że­nia do jako­ści pro­duk­tów ze skle­piku, jed­nak porzą­dek to pod­stawa. Zasta­na­wiał się, czy powi­nien tam pójść i… Nie, nawet mu się nie chciało o tym myśleć. Po pro­stu prze­każe mate­riał Eryce Suro­wiec, a ona zrobi z nim, co trzeba. Demo­kra­cja uczniow­ska zdej­mie z niego parę przy­krych obo­wiąz­ków. Felix, Net i Nika… Tak, Nikę trudno pomy­lić z inną uczen­nicą. Rude loki, jean­sowa kur­teczka, spód­niczka tro­chę za krótka i te woj­skowe buciory. Tym lepiej, jeśli zaj­mie się nimi sąd uczniow­ski. Ostat­nia roz­mowa z tatą Niki kosz­to­wała Sto­krotkę wiele zdro­wia. A poza tym, nie można prze­cież wszyst­kiego robić oso­bi­ście. Roz­dział pod tytu­łem Dele­go­wa­nie kom­pe­ten­cji z Pod­ręcz­nika natu­ral­nego przy­wódcy dosko­nale tłu­ma­czył pro­stą zasadę zwa­la­nia roboty, głów­nie czar­nej, na innych. Dyrek­tor pomy­słów miał wiele, a sąd był zale­d­wie pierw­szym z nich. I to dosko­na­łym. Co oni nakle­jają tym razem? A niech nakle­jają, co chcą. Sto­krotka nie prze­pa­dał za panem Rober­tem i spo­so­bem, w jaki pro­wa­dzi skle­pik, ale na myśl o szu­ka­niu nowego ajenta wstrzą­snęły nim dresz­cze nie mniej­sze niż na myśl o szu­ka­niu nowej sprzą­taczki.

Stwier­dził, że dość już zabawy z kame­rami, i się­gnął po pod­ręcz­nik Pod­stawy bez­pie­czeń­stwa sieci. Gdy doczy­tał do trzy­dzie­stej strony, do jego gabi­netu weszła pani Helenka z kawą. Sekre­tarka uwiel­biała obci­słe stroje, co dawało zabawny efekt, jej figura była bowiem daleka od ide­ału. Daleka o mniej wię­cej dwa­dzie­ścia kilo. Nad­ra­biała to nad­mia­rem wszel­kich kosme­ty­ków: lakie­rów do paznokci, kre­mów, szmi­nek, bro­ka­tów i tuszów do rzęs. Do tego nata­pi­ro­wane, tle­nione włosy. Dziś miała na sobie czarne leg­ginsy i różowy swe­te­rek. Wło­żyła myszkę do pudełka na ołówki i posta­wiła kawę na pustym miej­scu pośrodku mouse­pada.

— Piszą tu, że login i hasło nie powinny w żad­nym razie brzmieć „admi­ni­stra­tor” — oświad­czył nie­spo­dzie­wa­nie dyrek­tor — bo każdy począt­ku­jący hac­ker na to wpad­nie. A nie piszą, co zna­czy „login”, „hasło” ani „hac­ker”.

— Skoro tak pan uważa… — rzu­ciła ase­ku­ra­cyj­nie sekre­tarka i czym prę­dzej wymknęła się z gabi­netu.

Dyrek­tor siorb­nął kawę, była tak samo luro­wata, jak zawsze. Odna­lazł na końcu pod­ręcz­nika słow­ni­czek, gdzie spraw­dził zna­cze­nie nie­zro­zu­mia­łych słów.

— Aha! — wykrzyk­nął. — Więc to tak.

Na próbę otwo­rzył stronę szkoły, którą opie­ko­wał się Eftep, nauczy­ciel infor­ma­tyki, i odkrył, że ostat­nią aktu­ali­za­cję prze­pro­wa­dzono dwa mie­siące temu. Klik­nął przy­cisk logo­wa­nia i na próbę wpi­sał login „Admi­ni­stra­tor” i hasło „Admi­ni­stra­tor”. Poja­wiła się kolejna strona, któ­rej wygląd zga­dzał się z opi­sem w pod­ręcz­niku doty­czą­cym strony admi­ni­stra­cyj­nej.

Dyrek­tor zamy­ślił się. Skąd autor książki mógł znać login i hasło szkol­nej strony? Trzeba będzie jutro poroz­ma­wiać na ten temat z Efte­pem. Zosta­wił to i powró­cił do sys­temu moni­to­ringu. Otwo­rzył pod­ręcz­nik na stro­nie z opi­sem „Ćwi­cze­nie numer pięć. Obróbka obrazu”. Potrze­bo­wał frag­mentu nagra­nia, na któ­rym będzie mógł poćwi­czyć. Zer­k­nął na moni­tory. Lek­cje już się skoń­czyły, więc na kory­ta­rzu nic się nie działo. Dyrek­tor podra­pał się w resztki wło­sów, które pozo­stały mu nad uszami, cof­nął nagra­nie do momentu, gdy Felix, Net i Nika przy­stą­pili do nakle­ja­nia dodat­ko­wej tre­ści na witry­nie skle­piku Łakoć, i zgod­nie z kolej­nymi instruk­cjami wyciął frag­ment nagra­nia i zapi­sał je w oddziel­nym pliku. Następ­nie zro­bił z nim kilka pod­sta­wo­wych ope­ra­cji. Zwol­nił tempo odtwa­rza­nia, zmie­nił kolory, obró­cił film do góry nogami, potem w lustrze, a na koniec puścił go od tyłu. Wycho­dziło mu to coraz lepiej, a nawet, z zasko­cze­niem przy­znał przed samym sobą, zaczy­nało mu się to wszystko podo­bać. Myszka leżała w dłoni jak powinna, tra­fiał pal­cami w kla­wi­sze, wie­dział, co to jest struk­tura kata­lo­gów. Zabawę psuły mu tylko wyska­ku­jące okna ze skom­pli­ko­wa­nymi pyta­niami, na które nauczył się odpo­wia­dać wci­śnię­ciem loso­wego przy­ci­sku.

Za oknem wła­śnie ciem­niało, gdy dyrek­tor stwier­dził, że stan jego wie­dzy nie polep­szy się już ani odro­binę, bo ponow­nie ogar­nia go sen­ność. Miał wyłą­czyć kom­pu­ter, gdy przy­po­mniał sobie o Eryce Suro­wiec i sądzie uczniow­skim. Trzeba jej wysłać e-mail z dowo­dem w spra­wie dewa­sta­cji witryny skle­piku Łakoć. Plik miał zapi­sany, bo uży­wał go do ćwi­czeń, więc wystar­czy… No wła­śnie, jak się wysyła e-mail? Wygrze­bał z dołu sterty pod­ręcz­ni­ków ten zaty­tu­ło­wany Poczta elek­tro­niczna – łatwo, szybko, bez kło­po­tów. Kwa­drans póź­niej wie­dział już, o co w tej całej poczcie cho­dzi. Wpi­suje się adres, tytuł, dołą­cza plik. A co naj­waż­niej­sze, nawet nie trzeba nakle­jać znaczka.

* * *

Net wysiadł z tram­waju, gdy słońce już cho­wało się za budynki bli­skiej Woli. Wszę­dzie dookoła sza­rość. Zima prze­szła w bez­śnie­gowe, brudne nie wia­domo co, kiedy tem­pe­ra­tura waha się około minus pię­ciu stopni, a wil­got­ność wzra­sta tak, że chłód prze­nika każde ubra­nie. Po pry­zmach śniegu pozo­stały, zaspa­wane niczym żuż­lem, czarne pagórki. Ludzie – z posta­wio­nymi futrza­nymi koł­nie­rzami, z gło­wami scho­wa­nymi mię­dzy ramio­nami i dłońmi głę­boko w kie­sze­niach – prze­my­kali, byle szyb­ciej opu­ścić to nie­przy­ja­zne śro­do­wi­sko i zamknąć się w cie­płych i suchych habi­ta­tach miesz­kań. Net – z posta­wio­nym koł­nie­rzem, głową wci­śniętą mię­dzy ramiona i dłońmi głę­boko w kie­sze­niach – myślał o tym samym. Hall apar­ta­men­towca był cie­płym wyba­wie­niem.

— Dzień dob… — rzu­cił w stronę por­tiera, pana Janu­sza, ale nie dokoń­czył, zauwa­żył bowiem, że recep­cja jest pusta.

Zza uchy­lo­nych drzwi do służ­bówki docho­dziły śmie­chy i odgłosy przy­ci­szo­nej roz­mowy. Net mruk­nął ciche „Hm” i prze­szedł dalej.

Już w win­dzie musiał kilka razy prze­ły­kać ślinę, a gdy minął próg miesz­ka­nia, dom przy­wi­tał go nie­sa­mo­wi­tym zapa­chem pie­czeni. Odruch Paw­łowa mi się wyro­bił, pomy­ślał.

— Cześć, bab­cia — rzu­cił. — Co na obiad?

— Sma­kuje tak, jak pach­nie — odparła bab­cia Ade­lajda z głębi kuchni.

Net prze­mknął do pokoju na pię­trze, który zaj­mo­wał na czas pobytu gości. Przy­piął lap­top do zasi­la­cza, spraw­dził, czy nie ma nowych maili, nowych wpi­sów na śle­dzo­nych blo­gach, po czym zbiegł do jadalni i zaczął się krę­cić wokół już nakry­tego stołu. Wnę­trze było bar­dzo nowo­cze­sne, na ścia­nach wisiały ogromne obrazy autor­stwa mamy Neta. Bra­ko­wało tu tra­dy­cyj­nych ścia­nek dzia­ło­wych i kory­ta­rzy­ków. Jadal­nia z kuch­nią i salo­nem two­rzyły jedną prze­strzeń, spryt­nie poprze­dzie­laną ażu­ro­wymi rega­łami, niskimi mur­kami, krót­kimi schod­kami. Sys­tem wen­ty­la­cyjny był tak skon­stru­owany, by zapa­chy z kuchni nie roz­cho­dziły się po całym domu. I tak zwy­kle było, ale jeden z ele­men­tów mar­ke­tingu kuchen­nego babci Ade­lajdy pole­gał na nie­uży­wa­niu wyciągu nad kuch­nią. Net z rękoma w kie­sze­niach i nie­winną miną krą­żył coraz bli­żej kuchni, gdzie bab­cia, w far­tuszku jak na sta­rych fil­mach, doglą­dała kilku paru­ją­cych garn­ków.

— Cier­pli­wo­ści. — Uśmiech­nęła się do niego. — Nie zaglą­daj mi do garn­ków.

— Tak tylko spa­ce­ruję… — Net wal­czył z napły­wa­jącą do ust śliną, ale udał, że ogląda drzwi z mlecz­nego szkła, pro­wa­dzące do pra­cowni taty.

Zadzwo­nił timer i bab­cia kla­snęła w dło­nie.

— O, teraz się przy­dasz. Chodź no i prze­syp kaszę.

Mimo że kasza była w pla­sti­ko­wych worecz­kach, bab­cia i tak wsy­py­wała ją luzem i goto­wała tra­dy­cyj­nie, sta­ran­nie odmie­rza­jąc ilość wody. W kłę­bach pary uno­szą­cej się znad garnka oku­lary Neta cał­ko­wi­cie zapa­ro­wały. Prze­sy­pał kaszę do miski, odsta­wił pusty gar­nek i prze­tarł szkła.

— To ja zawo­łam mamę.

— Zacze­kamy na tatę. Rodzina powinna jeść obiad wspól­nie.

— Ale on może wró­cić za parę godzin! — zapro­te­sto­wał Net.

W tej chwili roz­legł się chro­bot klu­cza prze­krę­ca­nego w zamku i otwo­rzyły się drzwi wej­ściowe.

— No pro­szę, skąd ja wie­dzia­łam, kiedy przy­je­dziesz. — Uśmiech­nęła się bab­cia, sta­wia­jąc na stole miskę z kaszą jaglaną i drugą, mniej­szą, z fasolką szpa­ra­gową.

— Tata Felixa mnie pod­wiózł. — Odło­żył torbę i pobież­nie umył dło­nie pod kra­nem zle­wo­zmy­waka, na co bab­cia zmarsz­czyła brwi. — Jeź­dzimy na prze­mian, żeby oszczę­dzać paliwo. Co na obiad?

— Pyszny gulasz. Tra­dy­cyjna recep­tura.

Net na przy­wi­ta­nie cmok­nął tatę w poli­czek i zacią­gnął się aro­ma­tem wydo­by­wa­ją­cym się z pół­mi­ska gula­szu.

— A gdzie wła­ści­wie jest pra­te­ściowa? — zapy­tał.

— Gra w kana­stę z por­tie­rem — odparła bab­cia. — Zje póź­niej.

— W co gra?!

— W karty. Ręce umyj, bo bak­ti­ria roz­sie­jesz.

Net zatrzy­mał się w pół siadu i nie­chęt­nie powlókł do zlewu.

— Kul­tu­ralny czło­wiek myje ręce w łazience — rzu­ciła bab­cia.

Tata zer­k­nął na nią kątem oka, ale udał, że nie zała­pał, o co cho­dzi. Usiadł przy stole.

— Lila już dobrze sobie radzi z dziećmi — powie­dział. — Przy­jazd mamy dobrze jej zro­bił. Wró­ciła do malo­wa­nia. Wygląda na to, że rewo­lu­cja już się skoń­czyła.

Do jadani weszła mama, w sta­rej blu­zie Neta upa­pra­nej far­bami, roz­ło­żyła ramiona, by objąć tatę. W porę zre­flek­to­wała się, że znisz­czy mu mary­narkę, i tylko go poca­ło­wała. Zaj­rzała przez drzwi do śpią­cych bliź­nia­ków i dłuż­szą chwilę upew­niała się, że oddy­chają równo. W kie­szeni zawsze nosiła odbior­nik elek­tro­nicz­nej niani, ale i tak oba­wiała się, że wyczer­pią się bate­rie albo nastąpi jaka­kol­wiek inna awa­ria.

— Nie prze­bie­rzesz się? — zapy­tała bab­cia, gdy mama usia­dła przy stole.

— Zjem szybko i jesz­cze chwilę poma­luję przed wie­czor­nym kar­mie­niem. Mam natchnie­nie.

— Nie sza­nu­je­cie rytu­ałów rodzin­nych. — Bab­cia pokrę­ciła głową. — Ech, szyb­kie tempo życia.

— Nie szyb­kie tempo życia, tylko wolny zawód — zauwa­żył tata. — Malo­wa­nie obra­zów to nie jest praca na godziny.

— Wie­czór to czas dla rodziny — upie­rała się bab­cia, patrząc na mamę. — Gdy­byś pra­co­wała gdzieś na eta­cie, na drugą zmianę, to bym zro­zu­miała.

Mama spoj­rzała na bab­cię z roz­draż­nie­niem, ale nic nie odpo­wie­działa. Wszy­scy nało­żyli sobie por­cje i zaczęli jeść. Net wyczu­wał jed­nak deli­katne napię­cie wiszące w powie­trzu, choć nie umiał okre­ślić jego przy­czyny.

— Nie­złe — przy­znał. — Co to jest?

— Gulasz koala.

Chło­pak z tru­dem prze­łknął, a przed oczami sta­nął mu obraz sym­pa­tycz­nego tor­ba­cza sie­dzą­cego na gałęzi euka­lip­tusa.

— To koala nie są pod ochroną? — zapy­tał ostroż­nie.

— Te zro­bione z woło­winy to chyba tylko w Indiach.

Net spoj­rzał na zawar­tość swo­jego tale­rza.

— Kro­wiala — mruk­nął i zabrał się do pochła­nia­nia por­cji.

* * *

Felix dotarł do domu na Bie­la­nach, gdy było już cał­kiem ciemno. Poko­nał furtkę zamy­kaną tra­dy­cyj­nym zam­kiem i drzwi domu zabez­pie­czone zam­kiem szy­fro­wym, po czym odparł atak popi­sku­ją­cego w eufo­rii Cabana, wiel­kiego psa rasy czarny terier rosyj­ski. Powi­ta­nie zawsze wyglą­dało tak, jakby Felix wra­cał z mie­sięcz­nej wyprawy dookoła świata.

— Jestem! — krzyk­nął w głąb domu. — Co na obiad?

W odpo­wie­dzi z kuchni dobie­gło tylko zawo­ła­nie:

— Szybko!

Felix rzu­cił ple­cak w kąt i pobiegł do kuchni. Mama szar­pała się z maszyną klu­sku­jącą, jak nazwał ten wielki i skom­pli­ko­wany przy­rząd tata. I rze­czy­wi­ście, w teo­rii maszyna miała przy­go­to­wy­wać wszyst­kie rodzaje klu­sek i gotowe od razu wykła­dać na talerz. Teraz jed­nak pro­du­ko­wała paru­jące klu­seczki w tem­pie trzech na sekundę i wyplu­wała je wprost na pod­łogę. Towa­rzy­szący temu odgłos przy­po­mi­nał wyplu­wa­nie prze­żu­tej gumy.

Mama, która od dłuż­szego czasu nie pra­co­wała, odnaj­dy­wała się w roli pani domu. Kie­dyś wra­cała do domu nie­mal nocą, by wybiec rano, po dro­dze wle­wa­jąc w sie­bie w pośpie­chu śnia­da­nie w postaci kawy. Odkąd prze­stała pra­co­wać w banku, czasu miała jakby za dużo. Nie­za­prze­czal­nym plu­sem tej sytu­acji oka­zał się żyw­szy, cie­plej­szy i nor­mal­niej­szy dom. Polu­biła nawet goto­wa­nie i wycho­dziło jej to coraz lepiej. Odkąd umarła bab­cia Lusia, na mamę Felixa spa­dła więk­szość obo­wiąz­ków domo­wych. A dokład­nie te obo­wiązki, któ­rych nie mogły prze­jąć auto­maty. Trzeba tu bowiem wspo­mnieć, że tata Felixa był wyna­lazcą zarówno z zawodu, jak i zami­ło­wa­nia, tak więc na przy­kład pralka w domu pań­stwa Polo­nów sama pra­so­wała koszule, skła­dała T-shirty i zwi­jała skar­petki parami w kulki. Odku­rzacz sam cze­kał, aż nikogo nie będzie w domu, i objeż­dżał wszyst­kie dostępne pomiesz­cze­nia, rów­nież te na pię­trze, po czym opróż­niał worek z kurzem wprost do śmiet­nika. Do przy­go­to­wa­nia obiadu nie trzeba było mieć spe­cjal­nych zdol­no­ści kuli­nar­nych, kilka auto­ma­tów kuchen­nych potra­fiło bowiem, po naci­śnię­ciu odpo­wied­niego guzika, przy­rzą­dzić pro­ste potrawy. Dom wypeł­niony prze­róż­nymi, nie do końca zresztą prze­te­sto­wa­nymi, auto­ma­tami, bez kobie­cej ręki przy­po­mi­nałby dziwną farmę do hodo­wa­nia domow­ni­ków. Tym bar­dziej że wspólną cechą tych wszyst­kich zaawan­so­wa­nych tech­no­lo­gicz­nie robo­tów była wysoka awa­ryj­ność.

Felix spoj­rzał na skom­pli­ko­wany panel ste­ru­jący maszyną klu­sku­jącą i chwilę się wahał, co powi­nien zro­bić, po czym wycią­gnął po pro­stu z gniazdka kabel zasi­la­jący.

— To co jest na obiad? — zapy­tał, patrząc na roz­rzu­cone po pod­ło­dze klu­ski.

— Gulasz wołowy na czer­wo­nym winie z klu­secz­kami pół­fran­cu­skimi — odparła mama. — Ale w tej sytu­acji…

Felix uchy­lił przed­nią obu­dowę urzą­dze­nia i zaj­rzał do środka.

— Chyba nawa­lił podaj­nik sprę­ży­nowy, ale… lepiej niech na to zer­k­nie tata. A na razie… — Felix prze­łknął ślinę i wyjął z szafki gar­nek.

Wspól­nie zebrali klu­ski i wło­żyli je do niego.

— Jeśli je umy­jemy, to chyba nikt się nie zorien­tuje, że leżały na pod­ło­dze — przy­znała mama.

— Pro­ces goto­wa­nia zabije wszel­kie bak­te­rie — oce­nił Felix. — I zatrze ślady.

— Tego się trzy­majmy — przy­tak­nęła mama i odkrę­ciła wodę.

Mama wpraw­dzie odnaj­dy­wała się w roli pani domu, ale jej nie­od­łącz­nym atry­bu­tem i tak pozo­sta­wał lap­top, za pomocą któ­rego każ­dego dnia prze­glą­dała ogło­sze­nia o pracy. Ledwo więc posta­wiła na kuchni gar­nek z wodą na klu­ski, usia­dła do kom­pu­tera.

Nie minęło pięć minut, gdy na pod­jeź­dzie przed domem zaszu­rały opony Land Rovera taty Felixa. Caban zerwał się ze swo­jego miej­sca w przed­po­koju i zaczął szcze­kać przed drzwiami. Od czasu, gdy samo­chód prze­szedł grun­towną prze­bu­dowę i został wypo­sa­żony w skom­pli­ko­wany sys­tem napę­dowy, pies prze­stał roz­po­zna­wać go po dźwięku sil­nika. Samo­chód mógł być napę­dzany, zależ­nie od decy­zji kie­rowcy, ben­zyną, prą­dem elek­trycz­nym lub sprę­żo­nym powie­trzem i w każ­dym przy­padku wyda­wał inne dźwięki.

Tata wszedł, poświę­cił chwilę na odpar­cie powi­tal­nego ataku Cabana, po czym rzu­cił szyb­kie:

— Co na obiad?

— Gulasz z klu­secz­kami — odparła jesz­cze szyb­ciej mama.

— Nie uży­wasz maszyny klu­sku­ją­cej? — Tata poca­ło­wał żonę i syna.

— Maszyna odmó­wiła klu­sko­wa­nia — wyja­śnił Felix.

— Potem zaj­rzę do środka. Tylko się prze­biorę i zjem.

I tata, i Felix lubili, jak było dużo sosu, i lubili go jeść łyżką. Nie było to ele­ganc­kie, ale prze­cież nikt nie patrzył. Dla sie­bie mama przy­go­to­wała danie w postaci tra­dy­cyj­nej, czyli na tale­rzu, a dwie pozo­stałe por­cje podała w miskach z taką ilo­ścią sosu, że wyszła z tego pra­wie zupa. Zacze­kała, aż wszy­scy usiądą, i oznaj­miła:

— Posta­no­wi­łam zało­żyć wła­sną firmę.

Tata zakrztu­sił się i przez chwilę miał kło­pot z prze­łknię­ciem.

— Co tam? — zapy­tała z nie­po­ko­jem mama.

— Klu­ska. — Tata wresz­cie prze­łknął.

— Chyba klu­sek?

— Nie­ważne. — Tata grze­bał języ­kiem w zębach. — Cho­dzi mi o to, że w Pol­sce pry­watny przed­się­biorca wciąż jest podej­rzany i wszy­scy się go cze­piają, jakby był zło­dzie­jem. Mar­leno, nie żyjemy w Sta­nach. To nie jest kraj dla przed­się­bior­czych ludzi. Kiedy zało­żysz wła­sną firmę, sta­niesz się wro­giem numer jeden dla wszyst­kich moż­li­wych urzę­dów. I dla połowy sąsia­dów.

— Nie może być tak źle. Dużo ludzi ma wła­sne firmy.

— Wiem, sam mia­łem firmę. — Tata zlo­ka­li­zo­wał języ­kiem to, czego szu­kał, i dwoma pal­cami wyjął z ust długi czarny włos. — Wygląda jak kudeł Cabana.

Mama wymie­niła poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie z synem.

— Gulasz robi­łam sama, ale o jakość klu­sek miej pre­ten­sję do swo­jej maszyny.

Tata zmru­żył oczy i popa­trzył na nich podejrz­li­wie.

— Coś knu­je­cie…

— Naprawdę chcesz się dowie­dzieć, jak ten kudeł zna­lazł się w klu­skach?

Tata spoj­rzał na talerz. Po chwili waha­nia nabrał na łyżkę nową por­cję gula­szu.

— Dobra, nie mów. Ale sprawę firmy jesz­cze prze­myśl.

Tele­fon Felixa zapi­kał, oznaj­mia­jąc nadej­ście SMS-a. Chło­pak spoj­rzał na wyświe­tlacz i poczuł, że serce bije mu dwa razy szyb­ciej. Miał wra­że­nie, że treść SMS-a wyświe­tliła mu się rów­nież na czole i rodzice zaraz to prze­czy­tają. Prze­łknął ślinę i dys­kret­nie wyszedł do hallu. Ode­tchnął trzy razy i odpi­sał: „Jasne, że mogę. Jutro po szkole”.

* * *

Nika wysia­dła z tram­waju na sta­rej pra­skiej uliczce, gdzie sporo domów nosiło jesz­cze ślady daw­nej wojny. Trak­cja elek­tryczna przy­mo­co­wana była sta­lo­wymi lin­kami wprost do ścian. W świe­tle latarń błysz­czały bruk i mokre szyny. Minęła boczną uliczkę tak wąską, że dwa samo­chody nie zdo­ła­łyby się w niej minąć. Do rogu następ­nego budynku przy­le­piony był wykusz ze szpi­cza­stym dachem, przy­po­mi­na­jący wie­życzkę sta­rego zameczku. Spoj­rzała w ciemne okna na trze­cim pię­trze i weszła do toną­cej w pół­mroku klatki scho­do­wej. Słaba żarówka dawała żół­tawe świa­tło pozo­sta­wia­jące cie­nie w kątach. Odkąd domem zaj­mo­wał się nowy gospo­darz, przy­naj­mniej dbał o to, by dzia­łało oświe­tlenie i zamy­kały się drzwi. Wyjęła listy ze skrzynki i wspięła się na trze­cie pię­tro. Sta­rym klu­czem otwo­rzyła stary zamek sta­rych drzwi i weszła do nie­wiel­kiego miesz­kanka, które Net okre­ślił kie­dyś mia­nem pół­to­ra­po­ko­jo­wego. Rze­czy­wi­ście, miesz­ka­nie skła­dało się z małego pokoju, gdzie mie­ścił się stół, trzy krze­sła, stara szafa, fotel i kanapa, oraz z okrą­głego pół­po­koju usy­tu­owa­nego w wyku­szu. Nie było tu osob­nej kuchni, jej rolę peł­niły rząd sza­fek i zle­wo­zmy­wak na ścia­nie z lewej strony. Otwarte wąskie drzwi uka­zy­wały wej­ście do minia­tu­ro­wej łazienki. Wyko­rzy­stany był każdy, naj­mniej­szy frag­ment pod­łogi i ścian. Półeczki, sza­feczki i wie­szaki znaj­do­wały się wszę­dzie. Rower posta­wiono pio­nowo na bocz­nej ścia­nie szafy. Za lodówką, po trzech schod­kach, wcho­dziło się do pół­po­koju. Okrą­głe pomiesz­cze­nie miało może dwa metry śred­nicy. Zmie­ściło się tu małe biu­reczko, drew­niane krze­sło, wąska szafa i regały na książki. Wolne miej­sce na ścia­nach zakry­wały prze­różne obrazki.

Nika rzu­ciła torbę na kanapę, a listy poło­żyła na stole. Zdjęła za duży płaszcz i roz­tarła zmar­z­nięte dło­nie. Z jej ust uno­siły się obłoczki pary. W miesz­ka­niu było chłodno, mimo że okna uszczel­niła kocami, ścier­kami i skraw­kami gąbki. Źró­dłem cie­płej wody i ogrze­wa­nia był piec gazowy wiszący na ścia­nie od łazienki. Tyka­nie odzy­wa­ją­cego się co kilka minut licz­nika gazu było jed­nym z mniej przy­jem­nych odgło­sów, jakie znała Nika, bo bez­po­śred­nio prze­kła­dało się na wyso­kość rachunku za gaz. Klik – grosz, klik – grosz, klik – grosz… Zimą licz­nik tykał czę­ściej i szyb­ciej. Po krót­kim waha­niu dziew­czyna weszła do łazienki i prze­sta­wiła pokrę­tło regu­la­cji pieca o kilka stopni w prawo. Licz­nik gazu zare­ago­wał pal­pi­ta­cją: klik – grosz!, klik – grosz!

— Co na obiad? — zapy­tała lodówkę.

Z chle­baka wyjęła duży bochen i odkro­iła z niego kromkę. Chleb kupo­wała w ponie­dzia­łek i zazwy­czaj star­czał jej do nie­dzieli. W week­endy zawsze przy­go­to­wy­wała coś cie­płego. W zimie trzeba było jeść wię­cej, więc w tygo­dniu czę­sto robiła rosół lub risotto. Ale nie dziś, koniec mie­siąca był naj­trud­niej­szy, bo pie­nią­dze z renty taty już się skoń­czyły. Otwo­rzyła lodówkę i wyjęła napo­czętą kon­serwę z gula­szem mary­nar­skim, który w rze­czy­wi­sto­ści przy­po­mi­nał raczej pasz­tet. Roz­sma­ro­wała go rów­no­mier­nie na całej kromce, po czym sta­ran­nie wyskro­bała wnę­trze puszki i wytarła nóż o skórkę chleba. Wsta­wiła wodę na her­batę i zajęła się prze­glą­da­niem listów. Ktoś pro­po­no­wał jej kre­dyt na nowy samo­chód, bo stary na pewno już nie­do­maga; ktoś inny – wycieczkę do cie­płych kra­jów, by choć na tydzień uciec od tej nędzy za oknem; jesz­cze inny chciał, żeby zamó­wiła pizzę za trzy­dzie­ści pięć zło­tych. Czwarty z kolei leżał rachu­nek za gaz, a dokład­niej mówiąc, wezwa­nie do zapłaty zale­głego rachunku. Wes­tchnęła. Czy ta zima się ni­gdy nie skoń­czy? Wró­ciła do łazienki i cof­nęła pokrę­tło do poprzed­niej pozy­cji. Nie zapłaci prze­cież, dopóki nie przyj­dzie listo­nosz z pie­niędzmi dla taty, bo ma teraz wszyst­kiego dwa­dzie­ścia trzy złote i pięt­na­ście gro­szy.

Tata Niki nie żył od kilku lat, ale na sku­tek dziw­nego błędu w machi­nie urzęd­ni­czej nikt tego faktu nie odno­to­wał. Dzięki temu renta wciąż przy­cho­dziła, a Nika nie miesz­kała w domu dziecka. Zawsze ist­niało jed­nak nie­bez­pie­czeń­stwo, że gdzieś ktoś wycią­gnie z szafy zaku­rzoną teczkę i odkryje dawny błąd. A to będzie ozna­czało kata­strofę.

Czaj­nik zaczął gwiz­dać. Nika zapa­rzyła her­batę i wró­ciła do listów. Została jesz­cze pocz­tówka z Kra­kowa. Na odwro­cie kartki była wyka­li­gra­fo­wana prze­sad­nie sta­ran­nie krótka wia­do­mość: „Drogi Pawle! Pomy­śla­łam wła­śnie, że pora już zapo­mnieć o daw­nych nie­sna­skach. Z pozdro­wie­niami, Ame­lia”. Nika raz jesz­cze obej­rzała dokład­nie pocz­tówkę. Jej nie­ży­jący tata miał na imię Paweł, ale to jed­nak dość pospo­lite imię. Pew­nie reklama, za tydzień przyj­dzie oferta szaf roz­su­wa­nych Ame­lia, dywa­nów Ame­lia albo per­fum Ame­lia. Albo cze­goś rów­nie nie­po­trzeb­nego i zbyt dro­giego.

Odło­żyła kartkę, zapa­liła sta­ro­modną lampę z aba­żu­rem sto­jącą przy fotelu, na małym sto­liku posta­wiła talerz z kanapką i kubek her­baty, a w dłoń wzięła grubą książkę. Zapa­dła w fotel i w magiczny świat Domu Burz.

* * *

— Dzie mie w tych butach? — zapy­tała pani Pum­per­ni­kiel, opie­ra­jąc pię­ści na potęż­nych bio­drach. — Sprzą­tać potem muszem błoto z pro­tek­to­rów. Kap­cie założy.

— Dokład­nie wytar­łam buty. — Nika na dowód swo­ich słów poka­zała pode­szwy. — Zawsze dokład­nie je wycie­ram.

— Może i dokład­nie, ale to demo­ni­zuje innych. Potem każdy ben­dzie mówił, że wytar. Kap­cie założy.

Nika nie miała kapci i zaczęła roz­pacz­li­wie szu­kać wyj­ścia z sytu­acji. Wyba­wiły ją otwie­ra­jące się drzwi. Do przed­sionka wszedł Net. Spoj­rzał na Nikę, na panią Pum­per­ni­kiel i coś zaczęło mu świ­tać. Oce­nił sytu­ację i wytu­pał buty o pod­łogę obok wycie­raczki, roz­chla­pu­jąc dookoła resztki brud­nego śniegu.

— Ale tu brudno — oznaj­mił, tup­nął jesz­cze raz i prze­biegł obok sprzą­taczki.

— A ty…?

Pani Pum­per­ni­kiel odwró­ciła się za nim i chyba roz­wa­żała nawet moż­li­wość pościgu. Nika wyko­rzy­stała tę chwilę nie­uwagi i prze­mknęła chył­kiem za ple­cami sprzą­taczki.

— Odpust boży1 z tą gów­na­że­rią! — krzyk­nęła jesz­cze kobieta.

Nika dobie­gła za róg kory­ta­rza i zatrzy­mała się przy Feli­xie i Necie. Net z miną nie­wi­niątka oglą­dał z bli­ska swoje paznok­cie. Spra­wiał wra­że­nie, jakby znu­dził się sta­niem w tym miej­scu od pół godziny.

— Dzięki! — Dziew­czyna popra­wiła rude loki, które dzięki wil­got­nej pogo­dzie moc­niej się poskrę­cały. — Nie wiem, czemu się mnie cze­pia. Ja naprawdę wycie­ram buty.

— Wiemy, że te buty ze świń­skiej skóry są wyra­zem two­jej wiary w wol­ność jed­nostki. — Net poki­wał głową.

— Ja nawet nie mam kapci. To zna­czy mam stare ogryzki do cho­dze­nia po domu. Wy zresztą też nie zmie­nia­cie butów.

— Ale nasze buty wyglą­dają jak kap­cie, więc nikt się nie czep­nie. Cze­kaj, mam! Może nakła­daj na wierzch jakieś atrapy kapci. Kamu­flaż obuw­ni­czy. Gdzieś widzia­łem na wysta­wie takie różowe, z mord­kami kró­li­ków. I one nawet uszami machają w rytm kro­ków…

Nikła spoj­rzała na niego zmę­czo­nym wzro­kiem.

— Jakby odciąć pode­szwę i przy­szyć sys­tem ela­stycz­nych pasków… — zaczął Felix.

— Ja żar­to­wa­łem z tymi kró­licz­kami. — Net spoj­rzał na niego pobłaż­li­wie.

— A ja tylko sta­ra­łem się roz­wią­zać poten­cjalny pro­blem kon­struk­cyjny.

Roz­legł się dzwo­nek. Przy­ja­ciele nie­chęt­nie ruszyli w stronę sali pla­stycz­nej.

— Ale w tym samym skle­pie były takie z owiecz­kami… — powie­dział Net i uchy­lił się przed torbą Niki.

Do klasy weszli jako jedni z ostat­nich. Zuzanna Zdrój od nie­dawna uczyła ich klasę pla­styki. Była drobna, miała nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć lat i typ urody, do któ­rego naj­bar­dziej paso­wało słowo „elfi”. Blond włosy spły­wały na ramiona powy­cią­ga­nego swe­tra w kolo­rze wście­kłego różu. Do tego zało­żyła oso­bliwe gra­na­towe spodnie, które wyglą­dały jak dolna część kom­bi­ne­zonu próż­nio­wego krót­ko­no­giego przy­by­sza z Alfa Cen­tauri. Z sze­ro­kim uśmie­chem i dłońmi sple­cio­nymi jak do wyko­ny­wa­nia masażu serca cze­kała, aż wszy­scy usiądą, po czym oznaj­miła uro­czy­ście:

— Dziś zaj­miemy się sztuką.

— A to ci! — szep­nął Net. — A ja myśla­łem, że będziemy file­to­wać kar­pie.

— Czemu jej nie lubisz? — zapy­tała Nika.

— Mam jedną taką w domu. Zna­czy, lep­szą wer­sję. Ale z podob­nymi odpa­łami.

— Dziś zaj­miemy się sztuką — powtó­rzyła pla­styczka. — Każdy nama­luje lub nary­suje coś, co uważa za praw­dziwą sztukę. Niech nie ogra­ni­czają was kon­wen­cje i kon­we­nanse. Otwórz­cie swoje wewnętrzne ja i wyzwól­cie jego ener­gię. Prze­lej­cie ją na papier w czy­stej, nie­ska­la­nej racjo­na­li­zmem for­mie. Niech to będzie wyraz waszych naj­głęb­szych pra­gnień i emo­cji.

— Mogę nary­so­wać Venus z Milo? — zapy­tał Lucjan.

— Tak, jeśli będzie w bluzce.

— Eee, to nie. To nary­suję głowę meduzy.

— Meduza nie ma głowy — mruk­nął pod nosem Net i zaga­pił się w pustą kartkę for­matu A2. — Nie­ska­lana racjo­na­li­zmem forma… — Spoj­rzał na sie­dzą­cego przy sąsied­nim stole Felixa, który z wysu­nię­tym języ­kiem już coś szki­co­wał. — Co rysu­jesz?

— Aston Mar­tin DB9. Nie­za­prze­czalne dzieło sztuki.

— Dobre! — Net pod­wi­nął rękawy. — To ja machnę Bugatti Vey­ron.

Wyjął z ple­caka lap­top i uru­cho­mił prze­glą­darkę. Ledwo wpi­sał w wyszu­ki­warkę „Bugat…”, pani Zdrój zamknęła klapkę lap­topa i oznaj­miła:

— Maluj, co ci w duszy gra. To ma być szczere, wewnętrzne. Aaach… Przy­po­mi­nają mi się dawne czasy. Mówi­ły­śmy: „Zróbmy coś dziw­nego, coś naj­głup­szego i naj­bar­dziej nie­zro­zu­mia­łego” i robi­ły­śmy to. Nowe szaty króla! Kry­tycy dora­biali do tego sens, a ciemny lud wszystko kupo­wał. Kocham sztukę nowo­cze­sną. Uch! Pomyśl, co jest twoim celem, i podą­żaj w jego stronę.

— Moim celem jest trója — mruk­nął Net, gdy nauczy­cielka ode­szła. — Czwórką też nie pogar­dzę, rzecz jasna.

Klasa wolno i z opo­rami zabie­rała się do dzieła. Nika zaczęła szki­co­wać coś, co przy­po­mi­nało kolumnę Zyg­munta; Oskar wybrał Grób Nie­zna­nego Żoł­nie­rza, choć rów­nie dobrze mogły to być kra­kow­skie Sukien­nice; Lucjan zmie­nił zda­nie i ryso­wał war­szaw­ską Nike. Zuzanna Zdrój stra­ciła zain­te­re­so­wa­nie klasą i dała się ponieść swoim naj­głęb­szym pra­gnie­niom i emo­cjom, pokry­wa­jąc kar­ton, przy­cze­piony do sto­ją­cych obok tablicy szta­lug, gąsz­czem różo­wych klek­sów. Net usi­ło­wał sobie przy­po­mnieć, ile szcze­bel­ków ma atrapa chłod­nicy Bugatti. W poszu­ki­wa­niu natchnie­nia rozej­rzał się po sali. Klau­dia szki­co­wała dzie­sięć pół­kul.

— Poprzed­nio też to malo­wa­łaś — zauwa­żył Net. — Paznok­cie, prawda?

Klau­dia przy­tak­nęła:

— Ale tym razem to są paznok­cie u nóg.

— A jak trzeba będzie nama­lo­wać abs­trak­cję, to po pro­stu nama­lu­jesz dwa­na­ście paznokci?

Dziew­czyna zasta­no­wiła się.

— Dzięki! Może się przy­dać.

Felix pod­szedł do tematu tech­nicz­nie i pokry­wał papier dzie­siąt­kami linii, w tym rów­nież tych nie­wi­docz­nych z punktu widze­nia obser­wa­tora. Naszki­co­wał nawet drzwi po nie­wi­docz­nej stro­nie. Net zer­kał na to, aż wresz­cie nie wytrzy­mał i stwier­dził:

— To wygląda jak dwu­dzie­sto­me­trowy pomnik samo­chodu pod­czas budowy. Te cien­kie linie to rusz­to­wa­nia.

— Tata tak robi, kiedy coś pro­jek­tuje — wyja­śnił Felix. — To rysu­nek archi­tek­to­niczny. Naj­pierw rysu­jesz struk­turę: bryły, osie, zarysy; a potem pogru­biasz widoczne kon­tury. Nie wolno niczego ście­rać. W ten spo­sób odda­jesz praw­dziwą naturę obiektu. Ty, na przy­kład, zwa­li­łeś per­spek­tywę przed­niego koła.

— Poważ­nie? — Net spoj­rzał na swoje koślawe Bugatti. — Załóżmy, że ktoś przy­grzmo­cił w kra­węż­nik.

Zuzanna Zdrój wyko­nała kilka zama­szy­stych mach­nięć pędz­lem i zmę­czona, zro­biła prze­rwę, by zła­pać oddech. Odwró­ciła się i drgnęła, widząc szkolną salę pełną uczniów. Chyba wła­śnie przy­po­mniała sobie, że jest nauczy­cielką pla­styki i trwa lek­cja. Odło­żyła pędzel i zaczęła się prze­cha­dzać mię­dzy sto­łami. Na dłu­żej zatrzy­mała się nad Gil­ber­tem, który pokry­wał papier frak­ta­lem skła­da­ją­cym się z wyra­sta­ją­cych z sie­bie rąk z ołów­kami.

— Co to ma być?

— Rysuję moją prawą rękę, rysu­jącą moją prawą rękę, rysu­jącą moją prawą rękę, rysu­jącą… no i tak dalej, do dzwonka.

Pla­styczka patrzyła na to sze­roko otwar­tymi oczami. Po chwili się otrzą­snęła i oce­niła:

— Tak, to jest sztuka. Zapę­tle­nie arty­sty z two­rzy­wem.

Prze­szła dalej, aż dotarła do stołu Neta.

— Oj! — Zasło­niła twarz dłońmi, zosta­wia­jąc na policz­kach pio­nowe nie­bie­skie kre­ski. — Samo­chód.

— Bugatti Vey­ron — potwier­dził dum­nie Net. — Tylko… wła­ści­ciel przy­kra­węż­ni­czył.

— Samo­chód to nie sztuka. To jak mięso mie­lone na kilo­gramy. — Prze­nio­sła wzrok na pracę Felixa i wzdry­gnęła się. — Uuuch…! Rysu­nek archi­tek­to­niczny. Obrzy­dli­stwo. Zabie­raj to stąd.

Machała ręką, jakby odga­niała brzydki zapach wydo­by­wa­jący się z papieru.

— To po pro­stu inna szkoła rysunku — pró­bo­wał opo­no­wać Felix.

— Nie dość, że ta obrzy­dliwa tech­nika, to jesz­cze samo­chód!

— To źle?

— Och, tech­nicz­ność jest zła, bo zabija artyzm. Dach śmiet­nika jest tech­niczny. Prze­dłu­żacz elek­tryczny i podaj­nik taśmowy też. Nie, nie, nie! Pomy­li­łeś lek­cje. Kro­kusy, krowy, krem­pliny. Sztuka. Artyzm. Wyzwól się ze śru­bek. Toster nie ist­nieje w tej prze­strzeni.

Nauczy­cielka unio­sła dło­nie i wyko­nała coś na kształt piru­etu, po czym pobie­gła do swo­jego obrazu. Felix i Net nie­chęt­nie odsu­nęli rysunki samo­cho­dów i wzięli nowe kartki. Net przy­niósł wodę, otwo­rzył pudełko z akwa­re­lami i mach­nął na środku arku­sza zie­lony kwa­drat. Felix wpa­try­wał się w pustą kartkę, potem zer­k­nął w poszu­ki­wa­niu inspi­ra­cji na powsta­jące dzieło przy­ja­ciela.

— Co to ma być?

— Taka eko­lo­giczna krowa, rośnie na niej trawa.

— I to ma być sztuka? To tro­chę głu­pie.

— Głu­pie? To jest tak durne, że aż na szóstkę.

Felix zasta­no­wił się, po czym zaczął ryso­wać. Tym razem zain­te­re­so­wał się Net.

— A to będzie?

— Aston Mar­tin DB9, tyle że inną metodą.

— Ale wiesz, że to nie jest kie­ru­nek na suk­ces oce­nowy.

— Pro­jek­to­wa­nie samo­cho­dów to sztuka, więc się zga­dza z tema­tem lek­cji.

Przez resztę zajęć Gil­bert nary­so­wał jesz­cze osiem dłoni; Lucjan skoń­czył bazgro­lić Nike i dory­so­wał jej buty spor­towe; Aure­lia stwo­rzyła coś pośred­niego mię­dzy war­szaw­ską Syrenką a posą­giem Pił­sud­skiego. Net zdą­żył dokoń­czyć zie­loną krowę, którą na znak soli­dar­no­ści z przy­ja­cie­lem sym­bo­licz­nie nazwał DB10; Nice udało się jesz­cze dory­so­wać chmury za kolumną Zyg­munta; a Felix nawet pocie­nio­wał śruby w kołach.

— Będziesz dumny i blady z powodu jedynki w dzien­niku — pod­su­mo­wał Net. — A mogłeś ryso­wać na przy­kład wyeman­cy­po­wany bez­kres błę­kitu poprzecz­nego.

* * *

Dyrek­tor sie­dział za biur­kiem w swoim gabi­ne­cie i machi­nal­nie bawił się kla­wi­szem „caps lock”, na co kom­pu­ter reago­wał dwoma podob­nymi piśnię­ciami. Dyrek­tor miał poważny dyle­mat – nie lubił mówić nie­mi­łych rze­czy, a to wła­śnie cze­kało go za kilka minut. Spoj­rzał na zega­rek. Do dzwonka zostało dzie­więć­dzie­siąt pięć sekund. Prze­stał się bawić przy­ci­skiem i jesz­cze raz prze­biegł wzro­kiem po ekra­nie, na któ­rym wyświe­tlił się sta­tus szkol­nego ser­wera. Z pod­ręcz­ni­ków, które prze­czytał ostat­nio, jasno wyni­kało, że żaden z sys­te­mów ochron­nych nie jest popraw­nie skon­fi­gu­ro­wany. Wła­ści­wie wyglą­dało to tak, jakby ktoś zain­sta­lo­wał cały soft i po pro­stu puścił w ruch.

Dyrek­tor klik­nął przy­cisk komu­ni­ka­tora, na któ­rego ekra­nie miał tylko jed­nego adre­sata, i wpi­sał wia­do­mość: „Kocha­nieńka, możesz pójść do sali infor­ma­tycz­nej i popro­sić Jurka, żeby do mnie wpadł?”.

Pisa­nie tego „kocha­nieńka” wydało mu się nagle dosyć głu­pie. Kiedy to mówił, wycho­dziło jakoś tak natu­ral­nie, ale czarno na bia­łym… Wpa­try­wał się w miga­jący kur­sor, lecz odpo­wiedź nie nad­cho­dziła. Pani Helenka. Sekre­tarka była bar­dzo odporna na kom­pu­te­ry­za­cję. No, banal­nie pro­stą obsługę komu­ni­ka­tora prze­cież jej wytłu­ma­czył: napi­sać, naci­snąć „enter”. Pro­ste. Gdy do dzwonka zostało dwa­dzie­ścia sześć sekund, dyrek­tor zre­zy­gno­wał z cze­ka­nia i wci­snął przy­cisk inter­komu.

— Kocha­nień… Helenko, jesteś tam?

Jestem panie dyrek­to­rze — padło w odpo­wie­dzi z gło­śnika.

— Czy ści­szy­łaś dźwięk w kom­pu­te­rze?

Ści­szy­łam, bo wyda­wał dziwne odgłosy. Coś nie tak, panie dyrek­to­rze?

Dyrek­tor dotknął dło­nią czoła. Te dziwne odgłosy to dźwięki ode­bra­nia wia­do­mo­ści, które wysy­łał jej od rana.

— Nie, nic. Zupeł­nie nic. Możesz pójść do sali infor­ma­tycz­nej i popro­sić tu Jurka?

Już idę.

Cie­kawe, czy ta wia­do­mość w ogóle wyświe­tliła się na jej ekra­nie. Dyrek­tor, pchany cie­ka­wo­ścią, odcze­kał pięt­na­ście sekund, wstał i otwo­rzył drzwi do sekre­ta­riatu. Spoj­rzał na biurko sekre­tarki i ze zdzi­wie­nia uniósł brwi. Jego wia­do­mość migała na środku ekranu i z pew­no­ścią nie spo­sób było jej prze­oczyć. Migały tam rów­nież pozo­stałe wia­do­mo­ści, które wysy­łał pani Helence od rana. A skoro migały, były nie­prze­czy­tane. A były nie­prze­czy­tane, bo kom­pu­ter stał odwró­cony o sto osiem­dzie­siąt stopni, czyli ekra­nem do drzwi. Tak więc pani Helenka, sie­dząc przy swoim biurku, widziała tył obu­dowy.

Dyrek­tor patrzył na to dłuż­szą chwilę i pró­bo­wał odgad­nąć, czemu jego sekre­tarka odwró­ciła kom­pu­ter. Poka­zy­wała coś komuś i zapo­mniała prze­krę­cić ponow­nie? Nie­moż­liwe. To się tro­chę rzuca w oczy, jak się ma przed nosem tył obu­dowy. Pod­szedł, usta­wił kom­pu­ter w nor­mal­nej pozy­cji i wró­cił do gabi­netu. Takie dro­bia­zgi nie powinny roz­pra­szać umy­słu dyrek­tora całej szkoły. Czym prę­dzej usiadł za biur­kiem, by wyglą­dać tak, jak powi­nien wyglą­dać dyrek­tor całej szkoły pod­czas poważ­nej roz­mowy. Pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, co na taką oka­zję prze­wi­dy­wał Porad­nik natu­ral­nego przy­wódcy, ale nic z tego nie wycho­dziło. Musiał odło­żyć książkę w poło­wie lek­tury, żeby zająć się pod­ręcz­ni­kami doty­czą­cymi kom­pu­te­rów.

Ogar­nął jesz­cze wzro­kiem biurko i prze­zor­nie wsu­nął pod kilka kar­tek tom Od zera do hac­kera. Wię­cej czasu na zasta­no­wie­nie nie miał, do gabi­netu wszedł bowiem Eftep. Wszedł bez puka­nia, ale nale­żało mu wyba­czyć – wie­dział, że drzwi są obite od środka dermą i gąbką, więc i tak nie sły­chać puka­nia. Wła­ści­wie, jak się lepiej zasta­no­wić, to może i pukał, lecz dyrek­tor tego nie usły­szał.

— Chcia­łeś się ze mną widzieć?

Jerzy Wier­szew­ski, zwany potocz­nie Efte­pem, w Gim­na­zjum Numer Trzy­na­ście uczył infor­ma­tyki. Ucznio­wie, któ­rzy mieli jakie takie poję­cie o tym przed­mio­cie, wie­dzieli, że Eftep jest z tej infor­ma­tyki, deli­kat­nie mówiąc, kiep­ski. Na pierw­szy rzut oka widać było rów­nież, że ma kiep­ski gust. Był wysoki i chudy, a zakła­da­jąc czarne rur­ko­wate jeansy i pła­skie skó­rzane buty tylko to wra­że­nie pogłę­biał. Fatal­nego wra­że­nia dopeł­niał czer­wony polar.

— Taaak… — Dyrek­tor wahał się pomię­dzy przy­ję­ciem pozy pro­fe­sjo­nal­nego szefa a sta­rego przy­ja­ciela. Szef może mówić nie­przy­jemne rze­czy i jest to w sumie natu­ralne, z kolei przy­ja­ciel może być szczery, co też uła­twia takie roz­mowy. Zde­cy­do­wał się wresz­cie na szefa i przy­ja­ciela w jed­nym. Więc lewa ręka w kie­szeni spodni, a prawą wypa­da­łoby klep­nąć infor­ma­tyka w ramię. Nie, to jed­nak tro­chę głu­pie. Wystar­czy ta ręka w kie­szeni. Prawą… prawą można gesty­ku­lo­wać.

— Zauwa­ży­łem — wstał i wło­żył lewą rękę do kie­szeni — że kopia bez­pie­czeń­stwa danych ze szkol­nego ser­wera nie była wyko­ny­wana… ni­gdy.

— Kopia bez­pie­czeń­stwa… Mpfff… — Eftep spoj­rzał w okno. — Kopia bez­pie­czeń­stwa… Aha! Mówisz o kopii bez­pie­czeń­stwa! No wła­śnie, ta kopia mogłaby zostać wykra­dziona i dane by wypły­nęły. Lepiej, jak jej nie ma. Tak jest bez­piecz­niej.

— Ale w ten spo­sób — dyrek­tor wyszedł zza biurka, by zade­mon­stro­wać lewą rękę w kie­szeni spodni — jeśli nastąpi awa­ria dysku, stra­cimy wszyst­kie dane.

— Kopia bez­pie­czeń­stwa jest… yyy… w dzien­ni­kach. Tak, no i w tych, segre­ga­to­rach, w sekre­ta­ria­cie. Czyli wszystko w porządku.

— Zauwa­ży­łem też, że mamy małe pro­blemy z zabez­pie­cze­niem dostępu do ser­wera.

Eftep spoj­rzał na dyrek­tora z wyra­zem twa­rzy mówią­cym: „Skąd znasz takie słowa?”, a potem jego wzrok padł na biurko zawa­lone pod­ręcz­ni­kami. Prze­łknął ślinę.

— O jakich pro­ble­mach mówisz? — zapy­tał ostroż­nie, a na końcu języka miał pyta­nie „Skąd ty to wła­ści­wie wiesz?”.

— Jeśli wej­dziesz do panelu kon­fi­gu­ra­cyj­nego naszego ser­wera, zoba­czysz je bez trudu. — Dyrek­tor sta­nął na tle okna, co według Porad­nika natu­ral­nego przy­wódcy miało mu dać kilka punk­tów prze­wagi. Nie było to teraz potrzebne, ale natu­ralny przy­wódca powi­nien wyko­rzy­sty­wać każdą oka­zję do pod­kre­śle­nia swo­jej przy­wód­czo­ści. — To te pozy­cje pod­świe­tlone na czer­wono.

Eftep nie mógł już uciec wzro­kiem w okno, więc zaczął stu­dio­wać swoją linię życia na wewnętrz­nej stro­nie dłoni, a w szcze­gól­no­ści linię kariery, jeśli oczy­wi­ście coś takiego ist­nieje.

— A… ha. No tak, wszystko się zga­dza. Są pod­świe­tlone na czer­wono wła­śnie po to, żeby yyy… nie zapo­mnieć ich zmie­nić. Prze­cież ten czer­wony się rzuca w oczy. Yyy… Mam to zapla­no­wane, eee… na jutrzej­sze popo­łu­dnie. Tak, mam zapla­no­wane prze­kon­fi­gu­ro­wa­nie wszyst­kiego. Dobrze, że mi, yyy… przy­po­mnia­łeś, to prze­łożę to na dziś. — Infor­ma­tyka zaczęły nagle swę­dzieć dło­nie, a przy­naj­mniej tak to wyglą­dało, nie prze­sta­wał ich bowiem inten­syw­nie pocie­rać. — To oczy­wi­ście jest nie­zwy­kle istotne, żeby, yyy… skon­fi­gu­ro­wać tę kon­fi­gu­ra­cję. To… eee… to w zasa­dzie, to całe to kon­fi­gu­ro­wa­nie jest ele­men­tar­nie konieczne… A jak wła­ści­wie się zalo­go­wa­łeś? Nie zakła­da­łem ci konta.

Zasłu­chany w rwany potok słów, wypły­wa­ją­cych z ust infor­ma­tyka, dyrek­tor nie­chcący wyjął rękę z kie­szeni. Szybko popra­wił się, wepchnął ją z powro­tem i wyja­śnił przy­wód­czym tonem:

— Login „Admi­ni­stra­tor”, hasło „Admi­ni­stra­tor”.

— Cza­sem te naj­prost­sze roz­wią­za­nia są, eee… naj­sku­tecz­niej­sze. — Infor­ma­tyk roz­ło­żył ręce. — Praw­dziwy hac­ker ni­gdy by tego nie zro­bił, bo to jest… eee… za pro­ste dla zawo­dowca. Spraw­dzałby wszyst­kie moż­liwe kom­bi­na­cje, ale tę jedną na pewno by pomi­nął. Dla­tego wła­śnie ją wyko­rzy­sta­łem. Jeżeli uwa­żasz, że należy to zmie­nić, to oczy­wi­ście, eee… zajmę się tym.

— Pomy­śla­łem sobie, że nie będę cię dłu­żej obar­czał tym cię­ża­rem. — Dyrek­tor z całej mocy swo­jego jeste­stwa zebrał się w sobie i oznaj­mił tonem nie­umyśl­nie nie­mal prze­pra­sza­ją­cym — mamy nowego admi­ni­stra­tora sieci.

* * *

— Mamy nowego admi­ni­stra­tora sieci — stwier­dził Net, gdy klasa druga „a” zajęła miej­sca w pra­cowni infor­ma­tycz­nej.

Stoły z kom­pu­te­rami były zesta­wione w wielką wyspę, a na jej końcu znaj­do­wało się nieco wyż­sze biurko nauczy­ciela. Dzwo­nek na lek­cję wybrzmiał już trzy minuty temu, a Eftep wciąż się nie poja­wił, choć zwy­kle był punk­tu­alny. Felix wyko­rzy­stał ten czas na krótką wymianę SMS-ów. Nika uda­wała, że tego nie widzi, choć wie­działa, że zwy­kle Felix wysyła jeden SMS na kilka dni. Dziś ta czę­sto­tli­wość wzro­sła do kilku na godzinę. Wresz­cie Felix scho­wał tele­fon i uśmiech­nięty, zain­te­re­so­wał się tym, co robi Net. A Net kli­kał w kla­wia­turę z taką szyb­ko­ścią, że nie było sensu pró­bo­wać za nim nadą­żyć. Na ekra­nie poja­wiały się i zni­kały kolejne okna. Wresz­cie Net uniósł dło­nie i oznaj­mił rado­śnie:

— Eftep wyle­ciał z roboty! — Widząc zain­te­re­so­wane spoj­rze­nia kole­gów z klasy, dodał spo­koj­niej — no nie cał­kiem, ale tak czę­ściowo. Nie jest admi­ni­stra­to­rem sieci.

— E, to żaden news — prych­nął Oskar. — Będzie nas męczył tak jak przed­tem.

— Głów­nie to męczy mnie — przy­po­mniał Net, po czym dodał już nie­mal szep­tem, by usły­szeli to tylko Felix i Nika — z jed­nej strony się cie­szę, ale z dru­giej, zabez­pie­cze­nia szkol­nej sieci zna­cząco się popra­wiły. Jakby to bar­dziej obra­zowo ująć w pro­stych sło­wach… — spoj­rzał na Nikę. — Ktoś wpadł na pomysł, żeby zamknąć drzwi na zamek.

— Może to i lepiej — powie­działa Nika. — Nie będzie cię kusiło.

— I tu się mylisz. — Uniósł zna­cząco palec wska­zu­jący. — To jest jak wyzwa­nie, jak wir­tu­alna ręka­wica.

— Po co ci dostęp do szkol­nej sieci?

— Na razie po nic, ale, jakby to powie­dział Felix: „Kiedy się pali, za późno na kupo­wa­nie gaśnicy”. Jest w tym jakaś ukryta mądrość, prawda?

— Wyczu­wam też nie­ukrytą iro­nię — wtrą­cił Felix. — Ja bym zacze­kał, aż dowiemy się cze­goś wię­cej.

Do sali wszedł Eftep, zamknął ener­gicz­nie drzwi i bez słowa dotarł za swoje biurko. Zapa­dła cisza, wszy­scy czuli, że nauczy­ciel nie zacho­wuje się natu­ral­nie. Eftep otwo­rzył lap­top i scho­wał się na dłuż­szą chwilę za jego ekra­nem. Kli­kał, kli­kał, wresz­cie wes­tchnął i wstał. Lewą rękę wło­żył do kie­szeni i obszedł salę, odpro­wa­dzany wzro­kiem wszyst­kich obec­nych w kla­sie. Sam jed­nak patrzył ponad gło­wami uczniów, jakby zajęty był spra­wami wyż­szymi niż banalna lek­cja infor­ma­tyki. Sta­nął przy oknie i zapa­trzył się na bez­listne topole, jak ktoś bar­dzo mądry, kto chce powie­dzieć coś jesz­cze mądrzej­szego niż zwy­kle. Wresz­cie odwró­cił się i oznaj­mił:

— Dzi­siej­sza lek­cja będzie poświę­cona cięż­kiej pracy infor­ma­ty­ków i nie­wdzięcz­no­ści ich sze­fów.

* * *

Trzy ude­rze­nia drew­nia­nego młotka o pod­ręcz­nik do histo­rii wzbiły nowe dro­biny kurzu. Sie­dzący w pierw­szym rzę­dzie Net pomy­ślał, że następ­nym razem warto by tam pod­ło­żyć kilka kapi­szo­nów. Eryka Suro­wiec, tym razem zaopa­trzona w lap­top, powio­dła wład­czym wzro­kiem po kilku oso­bach zgro­ma­dzo­nych w sali 102 i oznaj­miła ofi­cjal­nym tonem:

— W imie­niu sądu uczniow­skiego samo­rządu Gim­na­zjum Numer Trzy­na­ście imie­nia Ste­fana Kusz­miń­skiego w War­sza­wie otwie­ram dru­gie posie­dze­nie w spra­wie o dewa­sta­cję witryny skle­piku szkol­nego Łakoć. Skład sądu: prze­wod­ni­czący – Eryka Suro­wiec, pierw­szy zastępca – Maryla Stru­szew­ska, drugi zastępca i ste­no­ty­pistka – Klau­dia Szyma… Zapi­suj to wszystko, bo pój­dziesz na geo­gra­fię.

— Pożycz lap­topa, to będzie łatwiej — popro­siła Klau­dia. Na gło­wie miała nową fry­zurę – loki jesz­cze jaśniej­sze i jesz­cze bar­dziej poskrę­cane niż zwy­kle.

— To mój lap­top i regu­la­min zabra­nia mi go uży­czać komu­kol­wiek. A poza tym… to mój lap­top. — Spoj­rzała na Neta i Felixa. — Oskar­żeni, pro­szę wstać.

Felix i Net nie­chęt­nie wstali.

— Wszy­scy oskar­żeni, pro­szę wstać! — powtó­rzyła groź­nie Eryka.

Zgro­ma­dzeni na sali, czyli Nika i Oskar, rozej­rzeli się, ale nikogo wię­cej nie było. To zna­czy był Gil­bert, który jak poprzed­nio kli­kał w kla­wia­turę lap­topa i zda­wał się cał­ko­wi­cie wyłą­czony z rze­czy­wi­sto­ści.

— Kto kon­kret­nie ma wstać? — zapy­tał Oskar.

— Nika Mic­kie­wicz. — Eryka uśmiech­nęła się z satys­fak­cją. — Oskar­że­nie doty­czy Felixa Polona, Neta Bie­lec­kiego i Niki Mic­kie­wicz.

— Ale ja… — Zasko­czona Nika wstała. — Ale ja sta­łam wtedy za rogiem. Kamera mnie nie widziała.

— Ona niczego nie nakle­jała — przy­znał Net. — Szcze­rze mówiąc, to nawet nas znie­chę­cała i mówiła, że to się źle skoń­czy. No i wykra­kała, pro­szę naj­wyż­szego sądu.

— Wystar­czy „wyso­kiego sądu”.

— Po cóż się tak ogra­ni­czać? W tym wieku jesz­cze się rośnie. Na luzie dobi­jesz do metra sześć­dzie­się­ciu.

Eryka wyko­nała serię wście­kłych ude­rzeń mot­kiem, co Net od razu pod­su­mo­wał:

— Po raz trzeci! Słoik hor­monu wzro­stu sprze­dany za sto fun­tów.

Sędzina zaci­snęła usta, a Oskar oparł się czo­łem o stół i zaczął ude­rzać w niego otwartą dło­nią.

— Dobre! Dobre! — powta­rzał, chi­cho­cząc w blat.

— Nie bądź cha­mem — syk­nęła do Neta Nika.

— Nie bądź ruda — odsyk­nął.

Eryka zamach­nęła się młot­kiem, ale zre­zy­gno­wała. Odwró­ciła lap­top do publicz­no­ści i wysy­czała z mściwą satys­fak­cją:

— Tym razem dowód mam tu. Czarno na bia­łym.

Na ekra­nie lap­topa widać było nagra­nie z kamery w szkol­nym hallu.

— Raczej zie­lono na czer­wo­nym — zauwa­żył Net.

Obraz rze­czy­wi­ście był zie­lono-czer­wony i odwró­cony w lustrze. Na witry­nie skle­piku Łakoć wid­niały trzy hasła „Tak smacz­nie”, „Tak zdrowo” i „Tak tanio”. Felix, Net i Nika sami je wczo­raj nakle­ili.

— Dokle­ili­śmy trzy razy „tak”, żeby zre­se­to­wać winę — powie­dział Net. — Skoro za trzy „nie” chcesz nam dowa­lić pod­le­wa­nie papro­tek, to po tych trzech „tak” co naj­mniej wycho­dzimy na zero. A jak dokle­imy coś jesz­cze, to już chyba paprotki będą musiały pod­le­wać nas.

Net chciał dodać jesz­cze coś dow­cip­niej­szego, ale chwilę póź­niej już mu nie było do śmie­chu.

— Coś tu się nie zga­dza… — mruk­nął Felix.

Oto do czer­wo­nego skle­piku pode­szła trójka zie­lo­nych przy­ja­ciół, przy czym zro­bili to w oso­bliwy spo­sób, bo tyłem. Następ­nie bar­dzo dziw­nymi, mecha­nicz­nymi ruchami odkle­ili z witryny trzy napisy „tak” i rów­nież tyłem, wyszli z kadru.

— Prze­cież to jest pusz­czone od tyłu! — wykrzyk­nął Net.

— To by było za pro­ste! — rzu­ciła Eryka. — A może oskar­żeni pode­szli do sklepu tyłem, żeby potem się tłu­ma­czyć, że film jest pusz­czony od tyłu?

— Po co mie­li­by­śmy odkle­jać te litery? — zapy­tała Nika. — Prze­cież wiemy, że tam jest kamera.

— Na przy­kład po to, żeby zro­bić na złość sądowi.

— Pro­szę wyso­kiego sądu — powie­dział Net. — Oskar­ża­nie nas o dzia­ła­nie pod wpły­wem tak niskich pobu­dek to jest jed­nak gruba prze­sada!

Eryka wal­nęła młot­kiem w książkę i krzyk­nęła pra­wie:

— Głos ma oskar­ży­ciel, czyli Oskar.

Oskar wstał i z głu­pią miną popa­trzył na oskar­żo­nych, a w szcze­gól­no­ści na Nikę.

— Muszę zadać to pyta­nie: zro­bi­li­ście to?

— Tak, ale odwrot­nie — odparła Nika.

— Nakle­ili­śmy te napisy — dodał Felix.

— Ja im wie­rzę — powie­dział do Eryki Oskar i szybko usiadł.

— Rolą oskar­ży­ciela jest oskar­żać, a nie bro­nić — przy­po­mniała sędzina. — Oddaję głos obrońcy… Czy obrońca mnie słu­cha? Co obrońca wła­ści­wie robi?

Gil­bert pod­niósł głowę.

— Piszę sie­ciowy Porad­nik uprzej­mego robota — odparł. — Będzie na to wzię­cie za kilka lat. Z reklam sfi­nan­suję sobie stu­dia.

— Nawet nie chcę pytać, co to za porad­nik… Co sądzisz o fil­mie?

— Fil­mie? Jakim fil­mie? Gra Bruce Wil­lis?

Eryka opu­ściła z rezy­gna­cją głowę, obró­ciła lap­top i puściła film ponow­nie. W tym momen­cie zabrzmiał dzwo­nek koń­czący lek­cje. Felix dys­kret­nie zer­k­nął na zega­rek.

— Na fil­mie wszy­scy cho­dzą tyłem — orzekł Gil­bert, gdy film się skoń­czył. — Ktoś zma­ni­pu­lo­wał dowód.

— To jest dowód i jako dowód nie może być pod­wa­żany — orze­kła Eryka. — To by stwo­rzyło pre­ce­dens, i potem można by pod­wa­żyć każdy inny dowód.

Gil­bert zro­bił minę tak mądrą i doro­słą, że przy­ja­ciele, mimo mało przy­jem­nej sytu­acji, z tru­dem powstrzy­mali się od śmie­chu. Gil­bert uniósł brodę i zapa­trzył się w okno, za któ­rym, po dru­giej stro­nie patio, mgli­ście maja­czyło skrzy­dło szkoły.

— Musimy więc uznać, że aktu wan­da­li­zmu dopu­ściły się cho­dzące tyłem zie­lone ludziki, ubrane w bio­ska­fan­dry wzo­ro­wane na Feli­xie, Necie i Nice — powie­dział wresz­cie. — Całe zda­rze­nie miało zapewne zwią­zek z Czer­woną Pla­netą, czyli z Mar­sem. Jak powszech­nie wia­domo, tam w atmos­fe­rze nie wystę­puje tlen, co powo­duje, że niebo ma czer­woną barwę. Mar­sja­nie pró­bo­wali sko­lo­ni­zo­wać hall naszej szkoły, wypom­po­wu­jąc z niego tlen. Dla­tego zro­bił się czer­wony. Ura­to­wały nas, jak sądzę, wyłącz­nie nie­szczelne okna. Dla­tego obcy zmie­nili tak­tykę i posta­no­wili zafał­szo­wać istotny prze­kaz z witryny skle­piku. — Gil­bert zało­żył ręce z tyłu i zaczął się prze­cha­dzać w tę i z powro­tem przed sto­łem sędziow­skim. — Dziś obiek­tem ataku padł skle­pik Łakoć, jutro może to być Zgro­ma­dze­nie Gene­ralne ONZ. Usu­nię­cie tych trzech „tak” to począ­tek mię­dzy­pla­ne­tar­nej wojny infor­ma­cyj­nej. Tylko od nas zależy, jak zare­agu­jemy, czy sta­niemy na wyso­ko­ści zada­nia, czy zapew­nimy godny byt następ­nym poko­le­niom Zie­mian. Chyba pora ogło­sić mobi­li­za­cję, nim ode­tną nam łącz­ność. Taką pety­cję skła­dam na barki wyso­kiego sądu. Dzię­kuję.

Eryka gapiła się na niego sze­roko otwar­tymi oczami. Oskar pra­wie wje­chał pod stół, usi­łu­jąc opa­no­wać śmiech, przy­ja­ciele par­skali i pry­chali, rów­nież z tru­dem się powstrzy­mu­jąc od ryk­nię­cia śmie­chem. Maryla dostała czkawki. Tylko Klau­dia zacho­wała powagę i nie nadą­żała z zapi­sy­wa­niem.

— Co ty, kurna, wyga­du­jesz? — zdo­łała wresz­cie wydu­sić Eryka.

— Tylko to przy­szło mi do głowy na uza­sad­nie­nie tak wia­ry­god­nego dowodu, jakim są cho­dzący tyłem zie­loni ludzie na czer­wo­nym tle.

— Mógł­byś powtó­rzyć od słowa „mię­dzy­pla­ne­tar­nej”, bo się pogu­bi­łam — popro­siła Klau­dia.

— Nie zapi­suj tego! — skar­ciła ją Eryka.

— Prze­cież sama chcia­łaś, żebym wszystko zapi­sy­wała.

— Ale nie takie głu­poty. — Eryka pokrę­ciła z rezy­gna­cją głową. — Czy obrona ma coś poważ­nego do doda­nia? Coś, w czym nie będzie Mar­sjan?

— Mam też drugą linię obrony — przy­znał Gil­bert.

— Mam pisać? — upew­niła się Klau­dia.

— Oczy­wi­ście! — wark­nęła na nią Eryka. — Prze­cież ci mówi­łam, żebyś wszystko zapi­sy­wała.

— Jak widać na nagra­niu, wszystko jest odwró­cone w lustrze — zaczął Gil­bert. — Podej­rze­wam więc, że sprawa nie doty­czy moich klien­tów, obec­nych tu Felixa, Neta i Niki, tylko ich lustrza­nych odbić. I te ich odbi­cia powin­ni­śmy ści­gać z całą suro­wo­ścią i z całą wyso­ko­ścią sądu. Co do tego nie mam naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Musimy zacząć od zna­le­zie­nia lustra wystar­cza­jąco dużego, by dało się przez nie swo­bod­nie przejść na drugą stronę…

— „… z całą suro­wo­ścią…” — powtó­rzyła Klau­dia.

— No co ty! — krzyk­nęła Eryka. — Nie pisz tego!

— To skąd mam wie­dzieć, co pisać, a czego nie?

— Trafne pyta­nie — wtrą­cił Net.

— Dla­czego oskar­żeni znów sie­dzą? — zapy­tała Eryka, a gdy z ocią­ga­niem wstali, spoj­rzała na Neta i wykrzyk­nęła — aha! — Sama też wstała i pode­szła do Neta. Chwy­ciła jego dłoń i pod­nio­sła. — Oto nie­zmy­walny dowód.

Za paznok­ciami Neta były wyraźne resztki zie­lo­nej farby. Eryka trium­fal­nie poka­zała dłoń Neta resz­cie składu sędziow­skiego.

— Malo­wa­łem krowę — wyja­śnił Net, wyszar­pu­jąc rękę.

— Na zie­lono?

— A o zie­lo­nej kro­wie mam napi­sać? — zapy­tała Klau­dia.

— Nie wiem! — Eryka zaci­snęła pię­ści. — Sąd uda się na naradę. To możesz zapi­sać.

— Ni­gdzie nie idę. — Maryla wycie­rała łzy śmie­chu. — Jestem za cał­ko­wi­tym unie­win­nie­niem.

— Sąd jest od ska­zy­wa­nia! — Eryka usia­dła i spoj­rzała groź­nie na Klau­dię. — Jeśli też będziesz za unie­win­nie­niem, skre­ślę cię ze składu sądu i będziesz musiała cho­dzić na fizykę i geo­gra­fię. Nie pisz tego!

— Dobrze, już dobrze. — Klau­dia rzu­ciła dłu­go­pis, jakby zaczął ją parzyć. — Jestem za wyro­kiem ska­zu­ją­cym.

— Wobec tego sąd ogłosi wyrok…

W tym momen­cie drzwi otwo­rzyły się na oścież i sta­nęła w nich pani Pum­per­ni­kiel z wia­drem i mopem.

— Pro­szę wypróż­nić salę — zażą­dała. — W gra­fiku jest tu sprzą­ta­nie.

— Wystar­czą nam dwie minuty — odparła Eryka.

Sprzą­taczka jakby w ogóle tego nie usły­szała i przy­stą­piła do zmy­wa­nia pod­łogi.

— No i skoń­czyło się sędzio­wa­nie — pod­su­mo­wał Net.

— Więc w skró­cie. — Eryka zamknęła lap­top i unio­sła nogi, uni­ka­jąc zamo­cze­nia butów przez mop. — Dzie­sięć godzin prac porząd­ko­wych na tere­nie szkoły.

Pani Pum­per­ni­kiel zamarła w pół ruchu i spoj­rzała na Erykę.

— Zna­czy w moją para­fię wcho­dzą?

— Są pani pod­wład­nymi przez dzie­sięć godzin. — Eryka scho­wała lap­top i papiery do torby. — Przez godzinę codzien­nie po lek­cjach.

— Po lek­cjach?! — wykrzyk­nął Net. — Jak to po lek­cjach? Prze­cież po lek­cjach jest po lek­cjach…

— Zaczy­na­jąc od dziś — dodała Eryka i wyszła z sali.

Przy­ja­ciele odpro­wa­dzili ją nie­do­wie­rza­ją­cym wzro­kiem.

— Od dziś…? — Felix przy­gar­bił się jakby.

Oskar roz­ło­żył tylko ramiona, a Gil­bert powie­dział:

— Nie mogłem zro­bić nic wię­cej.

— Hę… — potwier­dził ponuro Felix. — Muszę… Muszę zadzwo­nić.

Odszedł w róg sali i nachy­lił się do tele­fonu.

— Ale po lek­cjach? — wciąż nie mógł uwie­rzyć Net.

— To jest efekt tych pry­wat­nych wycie­czek pod adre­sem jej wzro­stu — stwier­dziła Nika, patrząc na Neta.

— Hej! To ona zaczęła wycieczki pod adre­sem naszego spo­sobu spę­dza­nia wol­nego czasu. Myśli­cie, że gdy­by­śmy zało­żyli kościół wyznaw­ców nakle­ja­nych liter, to dałoby się ją zaskar­żyć o obrazę uczuć reli­gij­nych? A może zróbmy jakąś insty­tu­cję samo­rzą­dową, która będzie się cze­piać obcia­cho­wych fry­zur? No prze­cież musi być jakiś para­graf na tę jej grzywkę ciętą od ron­dla. Co za cha­rak­ter w ogóle! Eryka płyn­nie prze­po­czwa­rzy się z uczen­nicy w nauczy­cielkę. Po pro­stu pew­nego dnia usią­dzie za biur­kiem i otwo­rzy dzien­nik, a wszy­scy stwier­dzą, że tak wła­śnie ma być.

— Prze­mę­czymy się — powie­działa Nika. — Może nie będzie tak źle.

A potem napo­tkała spoj­rze­nie pani Pum­per­ni­kiel. Sprzą­taczka uśmie­chała się od ucha do ucha.

1 Rzecz jasna, pra­wi­dłowo powinno być „dopust”, ale cały słow­nik pani Pum­per­ni­kiel jest wielce nie­po­prawny. [wróć]

Felix, Net i Nika

Подняться наверх