Читать книгу Brama - Richard Phillips - Страница 7

ROZDZIAŁ
2

Оглавление

Stopa trafiła Marka, gdy próbował wykręcić ciało, aby uniknąć ciosu. Uderzenie w miejsce tuż pod splotem słonecznym pozbawiło go tchu. Brzuch eksplodował bólem, ale chłopak skupił go, odsuwając na bok, by przetworzyć później. Obecnie musiał po prostu przetrwać.

To zabawne. Zaledwie chwilę wcześniej koncentrował się na wygraniu tej walki. Teraz, gdy krew i pot przysłaniały mu pole widzenia, a brak powietrza pozbawiał sił, ten cel wydawał się niczym mglisty sen. Jack Gregory rozkładał go na czynniki pierwsze z łatwością, która wymykała się pojmowaniu.

Zebrawszy całą wzmocnioną neuronowo szybkość, Mark zaprzągł organizm do kopnięcia bocznego, które powinno cisnąć jego przeciwnikiem na drugą stronę pomieszczenia. Zamiast tego poczuł, że pociągnięty własnym pędem unosi się w przerzucie judo, po którym walnął plecami o podłogę, a przed oczyma zatańczyły mu białe błyski. Oślepiony i oszołomiony, Mark podciągnął kolana i w jakiś sposób udało mu się wybić, wylądować na stopach i utrzymać pozycję, choć miał wrażenie, jakby jego nogi były z gumy.

– Dość.

Głos Jacka wydawał się dobiegać z oddali, jakby z zabawkowego telefonu z puszek i sznurka, jakie w dzieciństwie robili z Heather oraz Jen.

– Wystarczy na tę sesję – ciągnął Jack, podchodząc, by stuknąć go solidnie w plecy. – Dobry trening.

Cichy chichot spod ściany sprawił, że chłopak zerknął w stronę siostry.

– Serio, Mark – zdołała wykrztusić Jen między rechotami. – Kilka razy sądziłam, że jest już zdany na twoją łaskę.

Jej brat próbował odzyskać oddech na tyle, by udzielić ciętej riposty, lecz w końcu zrezygnował z tych starań.

– Już dość, Jennifer – rzekł Jack. – Twoja kolej.

Mark chwiejnym krokiem podszedł do Heather, usiadł koło niej i zdołał się uśmiechnąć. Wprawdzie otrzymał naprawdę solidne baty, ale przynajmniej teraz miał na co popatrzeć.

Dziesięć tygodni spędzonych przez trójkę nastolatków w hacjendzie Frazier było najtrudniejszym okresem ich życia. Mark nie wiedział, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego. Jack i Janet wrzucili troje przyjaciół w bardziej intensywny program szkoleniowy niż te stosowane przez CIA. Młodzi ludzie codziennie przez dwadzieścia godzin przechodzili na zmianę przez trening fizyczny, ćwiczenia z bronią, sztuki walki oraz rozmaite zajęcia poświęcone zasadom prowadzenia tajnych operacji.

Jak dostrzec ogon. Jak zgubić ogon. Jak i kogo przekupić. Jak ustanowić bazę operacyjną w kontynentalnej Europie, USA, Wielkiej Brytanii, Indiach, Pakistanie, Afryce, Rosji, Ameryce Łacińskiej, Chinach. Jak kupić nielegalną broń, dokumenty i sprzęt. A gdy już im się wydawało, że trudniej być nie może, Gregory podkręcił tempo. Zrobiło się wyjątkowo ciężko, ale dzięki temu Mark był zbyt zajęty i zmęczony, aby martwić się innymi rzeczami, na przykład tym, przez co muszą przechodzić jego rodzice.

Choć Jack wiedział o usprawnieniach neuronowych, które otrzymali na okręcie Bandelier, chciał poznać ich ograniczenia. Poza tym Mark wiedział, że Gregory’emu zależy, aby oni sami znali granice swoich możliwości.

I wprawdzie chłopakowi podobało się, że uczyli się rzeczy, które były znane bardzo niewielkiemu gronu, jednak miał przekonanie, że gdyby nie weekendy, to chyba zdecydowaliby się na ucieczkę.

Nazywali to sobotami i niedzielami science fiction. Niemalże odgrywali na żywo odcinki „Strefy mroku”, ponieważ Jack pragnął dowiedzieć się jak najwięcej o okręcie Bandelier, jego technologii, motywacjach, a także o tym, co zrobił i wciąż robił z trójką swoich uczniów. Sesje bywały fascynujące, ale też mocno niepokojące.

Ostatnio Gregory kazał im pracować w zupełnej ciemności. Mieli pozwalać, by ich umysły przetwarzały dźwięki na obrazy w formie echolokacji, która dawała im zobrazowanie otoczenia. Im głośniejszy odgłos, tym jaśniejszy dawał widok w mentalnej wizji.

Na szczęście piątkowe i sobotnie wieczory poświęcano na odpoczynek i relaks, swoiste wyjście na przepustkę, jak to określała Janet. Można by ich wówczas niemal wziąć za rodzinę. Jack i Janet zabierali swoich gości do San Javier na spacer po mieście, kolację przy paru boliwijskich piwach, śmiechy i rozmowy.

Pewna rzecz, którą Gregory powiedział podczas jednej z sesji treningowych, wyryła się Markowi w mózgu: „Ten świat będzie próbował was pokonać. Można to przezwyciężyć wyłącznie śmiechem. Śmiech to amunicja. Często ją uzupełniajcie”.

Mark przypomniał sobie odgłos chrapliwego śmiechu Janet, który rozległ się w sali po tych, jak się okazało, celnych słowach. Jednak odkąd przed ośmioma tygodniami urodził się ich synek Robby, to Jack robił za głównego szkoleniowca.

Nawet poród został włączony w program treningu. Yachay, indiańska położna, zajmowała się sprowadzeniem dziecka na świat, lecz Mark, Jennifer oraz Heather jej asystowali. Intensywność tego doznania sprawiła, że dobrze zapamiętali wszystkie szczegóły.

Janet dzielnie zniosła osiemnaście bolesnych godzin porodu. Jack siedział przy niej, trzymając ją za rękę i prowadząc przez ćwiczenia oddechowe oparte na technice Lamaze’a. Dzięki samodyscyplinie Janet ani razu nie narzekała ani nie płakała, choć na jej czole skraplał się pot, tworząc małe strumyczki, które Jack ścierał wilgotnym ręcznikiem.

Natomiast nastolatkowie byli zajęci wypełnianiem poleceń położnej z plemienia Keczua. Gdy dziecko wreszcie się wydostało, to Mark asystował przy przecinaniu i zawiązywaniu pępowiny, choć wcześniej przeżył chwilę paniki, zastanawiając się, czy malec zacznie oddychać. Wprawdzie Mark sądził, że wszystkie noworodki krzyczą, biorąc pierwszy oddech, jednak ten nie wydał ani dźwięku. Dopiero po skarceniu przez Yachay nastolatek wyrwał się ze stanu osłupienia i wziął się do wykonywania instrukcji Indianki.

Gdy wreszcie skończyli wszystkie czynności poporodowe, troje przyjaciół nawet nie zawracało sobie głowy jedzeniem. Po prostu powlekli się do swoich pokojów, by odpocząć i odzyskać siły, bardziej zmęczeni niż po którymkolwiek z treningów.

– Heather, teraz ty.

Słowa Jacka wyrwały Marka z zadumy. Heather szła w stronę instruktora, a Jennifer chwiejnym krokiem podchodziła, by usiąść obok brata, oddychając nierówno. Choć nie krwawiła, wyraźnie znajdowała się na skraju możliwości mięśni.

Każdy piątek był dniem oceny, podczas którego Jack sprawdzał, w jakim stopniu opanowali otrzymane do tej pory lekcje. Mark miał pewność co do jednego: nigdy już nie pomyśli „piąteczek, piątunio!”. Teraz nie cierpiał tych dni.

Nagle przeniósł uwagę na środek małej, wyłożonej materacami sali gimnastycznej. Jeden z ciosów Heather zdołał przeniknąć przez osłony Jacka i drobna pięść musnęła jego podbródek. Gdy walczący zmienili pozycje, chłopakowi mignęły oczy dziewczyny. Stały się mlecznobiałe.

Cholera. Wpadła w trans i zmagała się teraz z Jackiem, a jej sawancki umysł wpatrywał się w przyszłość.

I znów się zamachnęła, lecz tym razem mężczyzna uchylił się przed uderzeniem. Przez bardzo krótką chwilę Markowi wydawało się, że w oczach Jacka błysnęła czerwień. Nagle, gdy Heather zawirowała w kopnięciu opadającym prostą nogą, Jack walnął ją mocno w splot słoneczny, sprawiając, że gwałtownie wypuściła powietrze z płuc. Heather zgięła się wpół na macie, a następnie przetoczyła na bok, jednocześnie starając się zaczerpnąć tchu i wstać. Przez moment nie udawało jej się ani jedno, ani drugie.

Mark i Jennifer zaczęli się podnosić, lecz stanowcze spojrzenie Jacka nakazało im z powrotem usiąść. Gregory stanął nad Heather, wpatrując się w nią uważnie, lecz w żaden sposób jej nie pomagając. Miesiąc wcześniej Mark nie zdołałby powstrzymać gniewu. Teraz to wszystko miało sens. Gdyby Jack zaczął niańczyć któreś z nich, oznaczałoby to, że go nie szanuje. Zanim zaczęli szkolenie, agenci wprowadzili ich w surowe założenia programu i nastolatkowie się na nie zgodzili. Teraz było za późno, by się wycofać.

Tytanicznym wysiłkiem Heather zdołała unieść się z podłogi i znów przybrać pozycję gotowości.

– Świetnie – skomentował Jack. Gestem wezwał Marka i Jennifer. – Usiądźcie wszyscy tu na macie.

Gdy wykonali polecenie, mężczyzna podszedł do szafki w rogu, zdjął z półki pudełko i usiadł naprzeciwko Heather.

– Masz wyjątkowe zdolności – powiedział jej. – Wszyscy dysponujecie rozmaitymi wspólnymi talentami dzięki wzmocnieniu neuronowym, jakie otrzymaliście poprzez opaski z okrętu Bandelier, jednak wasze umysły mają swoje indywidualne mocne strony i preferencje. Heather, obserwowałem cię przy grze w szachy. Nikt na całym świecie nie zdołałby cię pokonać, a już na pewno żaden komputer. Widzisz wszystkie możliwości i wiesz, co się najprawdopodobniej stanie przy dowolnym układzie. Właśnie dlatego przed chwilą udało ci się mnie trafić.

Jack przerwał, by wyjąć z pudełka szachownicę i położyć ją na podłodze między nimi. Mark obserwował uważnie, jak mężczyzna wyjął kilka bierek i rozstawił je w układzie końcowym, w którym każda strona miała po cztery sztuki.

Białe uwięziły króla w pierwszym rzędzie, gdzie blokowała go czarna wieża, czarny król zaś miał podobnie ograniczone możliwości ruchu w ósmym rzędzie. Czarne dysponowały kolejną wieżą i pionem, natomiast białym zostały hetman i pion.

Jack obrócił planszę, by Heather grała białymi.

– Jakie jest prawdopodobieństwo, że wygrają białe? – spytał.

– Czyj ruch? – dopytywała się Heather.

– Białych.

– Mat w jednym ruchu.

– Jakie jest prawdopodobieństwo, że wygrają białe? – spytał.

– Sto procent.

– Pokaż mi.

Mark zobaczył, że Heather zerka na niego i wzrusza ramionami, jakby chciała powiedzieć: „To zbyt łatwe”.

– Skoro nalegasz.

Gdy sięgała po białego hetmana, dłonią niechcący musnęła białego piona. Zastygła na chwilę, po czym sięgnęła po hetmana.

– Dotknęłaś piona. Zgodnie z zasadami musisz nim pójść. – Jack uśmiechnął się.

– Przypadkowe dotknięcia się nie liczą.

– Dotknęłaś go i się zawahałaś. To liczy się jako celowy dotyk.

Heather zmarszczyła brwi. Mark widział, że nie rozumiała, co właśnie się wydarzyło. Zwycięskie posunięcie właśnie stało się przegrywającym. Sięgała po hetmana, lecz coś rozproszyło jej uwagę. Mark ujrzał w jej oczach błysk, gdy obracała się ku przyjaciółce.

– Jennifer!

Jack się roześmiał.

– Zanim zezłościsz się na Jen, chcę, żebyście wszyscy zastanowili się, co się właśnie wydarzyło. Najbardziej utalentowany sawancki umysł na tej planecie obliczył, że prawdopodobieństwo wygranej w zwykłej końcówce szachowej wynosi sto procent i jest absolutnie pewne. A jednak przegrałaś. Dlaczego? Umówiłem się z Jennifer, że muśnie podświadomość Heather, gdy będzie się ona najmniej spodziewać takiej ingerencji. I tym samym spowoduje przypadkowe stuknięcie białego piona. Zrobiłem to, żeby przekazać wam zdecydowanie najważniejszą lekcję. Zanim wypuszczę was dziś wcześniej, chcę, aby wyryła się w waszych głowach. Nie ufajcie nikomu, nawet najlepszym przyjaciołom. Kochajcie ich, ale nigdy im w pełni nie ufajcie. To dlatego, że w krytycznych momentach ktoś może na nich wpłynąć, by robili rzeczy, których nie chcecie. Mark poświęciłby życie, żeby uratować Heather, choć ona znienawidziłaby go za to. Heather zrobiłaby to samo dla niego. Na swój własny sposób wszyscy zdradzilibyście się nawzajem, tak jak Jennifer zdradziła Heather w tej rozgrywce.

Twarz Marka spochmurniała.

– Moment! Jennifer jej nie zdradziła.

– Nie – rzekła Jen, spoglądając na brata z wdzięcznością. – Nie zdradziłam.

– Och, miałaś dobry powód – ciągnął Jack. – Zmanipulowałem cię, mówiąc, że to kluczowy element przekazywanej przeze mnie lekcji, ale tak naprawdę zdradziłaś ją, sprawiając, że przegrała. Przy odpowiednich powodach wszyscy byście tak zrobili. Zapamiętajcie to sobie. I zapamiętajcie też coś innego: żadne zwycięstwo nie jest absolutnie pewne. Żadna sytuacja nie jest zupełnie beznadziejna. Jeśli znajdziecie się w beznadziejnej sytuacji, zmieńcie zasady.

– Chciałeś powiedzieć: oszukujcie – powiedział Mark.

Jack wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Jak sam diabeł.

Brama

Подняться наверх