Читать книгу Szczury Wrocławia. Chaos - Robert J. Szmidt - Страница 10
Horda
ОглавлениеArtur „Dzikowy” Olchowy
Byłem dla nich niewidzialny. Tak to zjawisko określałem – niewidzialność. Oczywiście one były świadome mojej obecności: nie wpadały na mnie, reagowały na zaczepki, czasem nawet słuchały, gdy kazałem im się przesunąć lub wykonać proste zadanie. To ostatnie nie przekraczało ich możliwości, jeśli przed śmiercią poświęcały danej czynności dużo czasu i uwagi. Jak na przykład kasjerka, do której zbliżałem się wraz z każdym obsłużonym klientem. Cały rytuał oczywiście nie miał sensu. To była iluzja życia, iluzja aktywności, zarówno po stronie sprzedawczyni, jak i kupujących. Niektórzy stawiali na taśmie dwa lub trzy zupełnie przypadkowe produkty. Inni opierali się o wózki wypełnione przeterminowanymi, a nawet spleśniałymi produktami, często w zniszczonych opakowaniach. Układali je w rozsypujące się stosy i własnoręcznie przesuwali, bo taśma z braku prądu nie działała. Mijali tę górę zgnilizny i grzecznie podchodzili do siedzącej przy kasie kobiety w firmowej koszuli, z apaszką zawiązaną wokół szyi. Kasjerka wyciągała rękę, sięgając po towar, przesuwała go po upapranej szybce przykrywającej skaner i odkładała po swojej lewej stronie na taśmę, martwą jak ona sama. Spoglądała na rozbity wyświetlacz, przyjmowała od kupującego wymięty kawałek papieru i wydawała resztę. Czasami chowała te niby-pieniądze do szuflady, czasami je zjadała, kiedy indziej rzucała na podłogę.
Ja też płaciłem. Ode mnie jednak nie przyjmowała każdego papierka. Zawsze musiałem jej dać konkretny rodzaj waluty – w zależności od tego, co kupowałem. A jestem dość wybredny. Kupowałem żywność z długim terminem przydatności i której prawdopodobnie oni nie macali, czyli najczęściej kasze, konserwy, płatki kukurydziane. W sumie dało się przeżyć.
Wręczyłem nieumarłej kasjerce ulotkę cyrku, zgarnąłem zakupy, wycierając je z krwi i sosu czosnkowego, i wyszedłem, starając się omijać hordy człapiące korytarzami centrum handlowego. Niektórzy już się rozsypywali, inni przeszli przemianę całkiem niedawno, co znaczy, że albo mieli bardzo dużo szczęścia, albo byli odporni. Ja byłem, przynajmniej do tej pory.
Wyszedłem przed budynek, na parking gęsto zastawiony porzuconymi samochodami. Większość stanowiły wypalone wraki, lecz część stała zatankowana, czysta, z kluczykami w stacyjkach – nic, tylko wsiadać i jechać. Niestety nie umiałem prowadzić.
Horda oblegała budkę z kebabem. Przemaszerowałem szybkim krokiem na drugą stronę placu, do przejścia dla pieszych. Nie zauważyłem, kiedy pozbawiony nóg truposz chwycił mnie za łydkę. Uderzyłem go w rękę, a gdy to nie pomogło, kopnąłem w głowę. Usłyszałem trzask pękającej kości. Wtedy pozostali spojrzeli na mnie, szykując się do ataku. Odepchnąłem dwóch stojących najbliżej, przebiegłem przez ulicę i nie zwalniając, zniknąłem pomiędzy blokami. Na szczęście mieszkałem niedaleko, ale i tak do drzwi swojej klatki dotarłem zupełnie wykończony, a przed oczami latały mi mroczki. Wspiąłem się na drugie piętro i dopadłem drzwi. Choć ręce drżały mi ze zmęczenia, wcelowałem kluczem w zamek i w końcu dostałem się do mieszkania. Zasunąłem rygle i przez chwilę patrzyłem przez judasza, aby się upewnić, czy żaden z nich za mną nie wbiegł.
Pusto. Tym razem mi się udało.
Dwa dni później spotkałem Romka. To był poniedziałek, bo nieumarłych w markecie kręciło się znacznie mniej niż dzień wcześniej, gromadzili się za to w okolicach słupów i wiat przystankowych. Mówiłem już, że zachowali stare zwyczaje. Jedni wpatrywali się w martwe ekrany telefonów, drudzy gapili w pokryte błotem i krwią gazety. Nie odzywali się, ich twarze nie wyrażały żadnych emocji. Tylko czekali. Nigdy jakoś nie zauważyłem, gdzie potem znikali ani kiedy. Czy szli do swoich dawnych biur, czy po prostu wracali do tych miejsc, w których trwali, nie mając nic innego do roboty? Nie chciało mi się tego sprawdzać. Na początku, i owszem, bawiłem się w obserwatora, badacza tych nowych ludzi, ofiar plagi. To było wkrótce po tym, jak się przekonałem, że jestem odporny, bardziej odporny niż reszta. Wszyscy wokół mnie chorowali, popadali w amok lub apatię, a następnie przechodzili na stronę hordy. Tak jak moja dziewczyna. Wystarczył jeden kontakt z zarażonym. Patrzyłem bezsilnie, jak dusi w sobie narastający szał, jak wrzeszczy niezrozumiale, rozbija naczynia, wyrzuca przez okno różne przedmioty; jak hamuje głód, który zaspokoić mogła wyłącznie żywym, ciepłym mięsem. W końcu rzuciła się na mnie, a ja mogłem się tylko bronić. Pochowałem ją w wannie, zawijając w folię i przysypując grubą warstwą ziemi ze skrzynek balkonowych po nasturcjach i bratkach, bo na zewnątrz było już wtedy zbyt niebezpiecznie, żeby zakopać ciało na trawniku.
O dziwo, jeszcze przez kilka dni działała telewizja. Ekran coraz bardziej śnieżył, program coraz częściej przerywano, a dziennikarze występowali przed kamerą coraz gorzej wyspani i upudrowani, ale nadal ostrzegali przed wychodzeniem z domu, radzili, jak się zabezpieczyć, dodawali otuchy. Potem i oni zniknęli, chwilę po nich prąd i woda. W końcu musiałem opuścić twierdzę.
Nie mam pojęcia, który moment był przełomowy. Dla mnie chyba tamten wieczór, kiedy napotkałem gigantyczną hordę sunącą środkiem ulicy. Setki, nie, tysiące, dziesiątki tysięcy w skrwawionej, bezmyślnej i spragnionej mięsa masie; w resztkach ubrań, podartych marynarkach, zaplamionych garsonkach, w firmowych uniformach i kombinezonach roboczych. Zdrowych lub przynajmniej żywych, którzy znaleźli się w pobliżu, wciągali w głąb i rozrywali na strzępy. Po czym zadowoleni szli dalej, żując kawałki wyszarpniętej wątroby, nerki, mózgu, ogryzając pękniętą żuchwę z wystającą koroną protezy.
Wpadłem na nich przez przypadek, zaraz po wyjściu z autobusu. Na początku myślałem, że to jakiś pochód. Masa wchłonęła mnie, porwała ze sobą. Parła przed siebie nieubłaganie jak fala. Ściśnięty w tłumie ciał broniłem się, rozdawałem ciosy, waliłem pięściami, kopałem, aż w końcu się wydostałem. Kilkoro mnie goniło, ale udało mi się ukryć na klatce schodowej starej kamienicy, gdzie czekałem do późnej nocy, zmarznięty i głodny.
A miasto płonęło, tonęło we wrzaskach.
Wyglądali jak moja dziewczyna w ostatnim stadium, gdy już tylko wyła i wymachiwała rękami, starając się mnie chwycić za gardło lub przedramię i wbić mi zęby w skórę. Ostatniego dnia miotaliśmy się po całym mieszkaniu. Ja uciekałem, przewracając za sobą krzesła, zrzucając książki, zrywając szafki. Żeby mnie tylko nie dogoniła, żeby nie zrobiła mi krzywdy. Żebym ja nie musiał zrobić jej krzywdy.
W końcu dopadła mnie w kuchni, a ja sięgnąłem po nóż. Oni umierają od kilku ciosów w serce.
* * *
Romek czekał na mnie przed klatką schodową. Był młodszy ode mnie, miał może trzydziestkę. Nieźle sobie radził, co zauważyłem od razu: czyste ubranie, sprawny samochód, pełny bak. Nawet broni żadnej nie nosił.
– Po co? – wzruszył ramionami, gdy o to spytałem. – Przecież oni nie atakują odpornych. Horda to wirus. I jak każdy wirus poszukuje komórek, które będzie mogła zniszczyć, przekształcając je na swoje podobieństwo. Tylko w ten sposób potrafi się namnażać, bo tak samo jak wirusy, nie żyje.
Z Romkiem poczułem się trochę raźniej. Zamieszkał u mnie po kilku dniach, gdy już mu zaufałem. Nie tak do końca, żeby nie było. Oddałem mu do dyspozycji pokój, który wcześniej zajmowała moja dziewczyna. To znaczy zanim została moją dziewczyną i jako współlokatorka dokładała się tylko do czynszu.
Romek nie spuszczał ze mnie oka. Nie za bardzo mi się to podobało, chwilami odnosiłem wrażenie, że próbuje mnie skanować. Nieustannie coś notował lub z kimś rozmawiał, niby przez telefon, chociaż telefony już nie działały.
– Z jakiegoś powodu jesteś odporny – stwierdził po kilku dniach. – Nie zastanawia cię przyczyna? Czy ma to podłoże genetyczne, czy społeczne, a może dietetyczne? Ja też jestem odporny, mimo że bardzo się różnimy. Obserwuję cię, tak jak wcześniej obserwowałem siebie. Chcę poznać odpowiedź.
Jego wyjaśnienie było sensowne i absolutnie zrozumiałe. Pomyślałem, że we dwóch będzie nam znacznie łatwiej znaleźć rozwiązanie. Zapytałem go więc o coś, co mnie nurtowało od wybuchu epidemii.
– Skąd się wzięła horda?
– Skąd się wzięła, czym dokładnie jest... Same niewiadome – odparł.
– Ha! – wykrzyknąłem zadowolony, że znalazłem pokrewny umysł. – Badam ten temat od dłuższego czasu i mam kilka koncepcji.
Romek zmarszczył czoło i usiadł naprzeciw mnie, szykując się na dłuższą rozmowę. Zachęcony jego zainteresowaniem podszedłem do biurka, na którego blacie leżała pękata teczka z różnymi wycinkami i wydrukami. Na całe szczęście archiwizowałem informacje na papierze, nawet gdy jeszcze działał Internet. Notatki były w nieładzie, mimo że od dawna sobie obiecywałem, że je posegreguję i wypiszę główne tezy. Nie dla siebie, bo wszystko i tak miałem w głowie. Raczej dla przyszłych pokoleń – jeśli w ogóle będą jakieś przyszłe pokolenia.
– Tutaj – pokazałem pierwszy wydruk ze strony internetowej, na którą niegdyś regularnie zaglądałem – masz zdjęcie ze Strefy 51. Spójrz na ten znak – wskazałem palcem. – Zakaz zbliżania się, ale inny niż w wypadku pozostałych amerykańskich baz. To dowodzi, że Strefą zawiaduje formacja cywilna, bo nie zna wojskowych procedur dotyczących oznakowania placówek.…
Romek w milczeniu przeglądał artykuły i fotografie. Porównywał je, gestem prosił o kolejne.
– Co to jest? – spytał po chwili, gdy już przestępowałem z nogi na nogę ze zniecierpliwienia.
– Nie słyszałeś o Roswell? To tam doszło do pierwszego kontaktu. To znaczy do pierwszego incydentu, kiedy lotnictwo wojskowe zestrzeliło latający talerz. Niefortunna sprawa. Bardzo niefortunna – podkreśliłem, unosząc palec. I zamilkłem.
– Dlaczego? – spytał po dłuższej chwili. Ależ ciężko się rozmawiało z tym facetem!
– Dlatego, że Obcy musieli wprowadzić odpowiednie procedury, żeby uniknąć takich zdarzeń w przyszłości. Nagle okazało się, że ludzie są w stanie ich wykryć. Pewnie wtedy wstrzymano dalsze prace nad systemami radarowymi. Nie zauważyłeś? Do lat pięćdziesiątych co chwila pojawiał się jakiś nowy wynalazek, który faktycznie służył ludzkości, a potem mieliśmy już tylko rozwój różnych technologii emitujących promieniowanie, jak telefonia komórkowa, telewizja satelitarna, kuchenki mikrofalowe, GPS.
Romek słuchał uważnie.
– Później politycy dogadali się z Obcymi, że tamci będą mogli bez żadnych przeszkód porywać ludzi i kształtować nasz rozwój genetyczny, w zamian za co na Ziemi powstanie fasadowy rząd światowy. Od tej pory mamy rosnącą w siłę koalicję kosmitów i polityków. Dowody masz tutaj. – Podałem mu następne wycinki, wskazując palcem odpowiednie fragmenty. – Kennedy i Marylin Monroe, Zatoka Świń, Olof Palme i Jan Paweł II, Kursk i Heweliusz… Rozumiesz już?
Romek milczał. Trawił. Widziałem, że jego wyobrażenie o świecie właśnie się rozpada. A najgorsze było dopiero przed nim.
– Ale co to ma wspólnego z hordą? – spytał po dłuższej chwili.
– Wszystko! Właśnie miałem do tego przejść.
Ponownie sięgnąłem do teczki. Żałowałem, że nie przygotowałem się lepiej. Gdybym wiedział, że trafię na kogoś o umyśle tak otwartym... No cóż, mój śmietnik musiał mi wystarczyć.
– Tutaj masz niebo nad Warszawą poszatkowane przez chemtrails. – Podałem mu zdjęcie. Oglądał je przez chwilę, obracając na wszystkie strony. – Takie smugi zostawiają samoloty spalające paliwo z domieszką metali ciężkich, mutagenów, szczepionek i bakterii. Ale to jeszcze nic. Weźmy GMO. Patrz. – Kolejny artykuł powędrował w ręce Romka. – W morderstwo pracowników, którzy ujawnili te informacje, są zamieszane koncerny paliwowe. Żaden rząd nie chce się jednak przyznać do udziału w spisku. Żaden! – podkreśliłem. – A to już chyba coś znaczy, nie? Oczywiście, że znaczy! – odpowiedziałem sam sobie, bo zdumiony tymi informacjami Romek tylko skinął głową. – Rząd światowy zgodził się ograniczyć populację ludzi, ale jego członkowie najwyraźniej nie przewidzieli albo nie chcieli przewidzieć prawdziwego planu kosmitów, którym jest wybicie ludzi i kolonizacja planety. Im zatruta atmosfera ani żywność nie zaszkodzi, bo mają specjalne kombinezony. A że nie chcą brudzić sobie rąk sami, mamy wybić się we własnym zakresie. Stąd właśnie wzięła się horda. Bardzo prosty i logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy, idealny przepis na globalną katastrofę: Roswell, rząd światowy, chemtrails, promieniowanie i usuwanie niewygodnych osób, a na koniec horda, zajęcie całej planety i można przystąpić do terraformowania. Żyjemy w ostatniej fazie przed inwazją.
Chciałem podać więcej szczegółów, przytoczyć kolejne fakty i dowody, lecz mój nowy przyjaciel gestem poprosił o chwilę ciszy. Poszedłem więc do kuchni napić się wody, bo od gadania zaschło mi w gardle. Romek został w pokoju ze stosem kartek na kolanach. Przerzucał je, obracał, czytał z uwagą. Po powrocie czekałem na pytania, bo przecież musiał jakieś mieć.
– Ci kosmici… – zaczął. – Czy to ci sami co w Archiwum X?
– Nie – zaprzeczyłem. – Reptilianie. Inwazja idzie z Oriona, nie ma zatem wątpliwości, że to gady z czwartego poziomu. My jesteśmy wciąż na trzecim, dlatego dla nas są niewidzialni, choć częściej zwyczajnie się maskują, nakładając kombinezony z ludzkiej skóry.
Romek kiwał głową. W pewnej chwili sięgnął do kieszeni i wyjął długopis, ale jakiś dziwny – duży i gruby, pozbawiony skuwki. Wstał, podszedł do mnie i wbił mi go w ramię. Tak mnie to zaskoczyło, że nie zdążyłem nawet się zasłonić. Zrobiło mi się słabo. Poczułem zawroty głowy i upadłem na kanapę. Tymczasem on nachylił się nade mną i odciągnął mi powiekę. Dopiero teraz, z bliska, dostrzegłem, że ma pionowe źrenice. Spryciarz.
* * *
– Jak się czujemy? – spytał, gdy tylko się przebudziłem.
Oczy miał znów normalne, chociaż kryło się w nich coś podejrzanego. Nie potrafiłem jednak sprecyzować co. Zignorowałem pytanie i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Dopiero wtedy okazało się, że mogę poruszać wyłącznie głową. Leżałem przymocowany pasami do zaścielonego białym prześcieradłem łóżka. Wszystko wokół też było białe. Nad wezgłowiem znajdowało się małe zakratowane okno.
Romek się zmienił. Nosił zielony kitel, patrzył przez okulary. Przyjrzałem im się uważniej. Tak, to właśnie one maskowały wężowe źrenice.
– Spędzisz tu trochę czasu. Rodzina zgodziła się na umieszczenie cię w zakładzie, a sąd poparł jej wniosek, co nie dziwi, zważywszy na zawartość wanny.
Nie uśmiechał się, ale też nie wyglądał na szczególnie zmartwionego. Jego twarz wyrażała ciekawość, wręcz fascynację. Miał taką minę, jakby chciał mnie rozkroić i sprawdzić, co znajduje się w środku. Niczym nie różnił się od hordy. No, może tylko obcą aparycją.
Wychodząc, zgasił światło. Pogrążony w ciemnościach nasłuchiwałem, ale poza wyciem nieumarłych za oknem nie słyszałem nic. Żadnych rozmów, żadnych kroków – otaczała mnie szpitalna cisza, jaką pamiętałem z dawnego pobytu na oddziale ortopedii. Chociaż tam przynajmniej miałem w sali towarzystwo. Tutaj byłem sam.
Dni nie różniły się od siebie, tygodnie mijały jeden za drugim. Badania, wywiady, leki, kroplówki, przywiązywanie, odwiązywanie, zajęcia grupowe i indywidualne. Szybko się nauczyłem, że szczerość nie popłaca. I że nie warto walczyć z sanitariuszami aplikującymi prochy. Raz tylko udało mi się rozebrać kapsułkę. Wypełniały ją opiłki, które skrzyły się w świetle lampy sodowej i poruszały na mikroskopijnych odnóżach. Nazywałem je nojmanki. Poza tym kapsułka zawierała biały proszek, chyba talk.
Roman odwiedzał mnie regularnie dwa razy dziennie: rano po śniadaniu i wieczorem po kąpieli. Mówił coś, ale nie rozumiałem połowy słów, zapewne przez ten jego rozdwojony język. Za to słuch mi się wyostrzył i nocami słyszałem, jak personel szpitala odpiera ataki hordy. Jak dotąd skutecznie – lekarze i pielęgniarze chwalili wzajemnie swoje bohaterstwo.
Któregoś dnia odwiedzili mnie rodzice. Poznałem ich mimo zielonej skóry i pionowych źrenic. Syczeli, a ich palce kończyły się długimi pazurami, którymi pocięli materac na łóżku i oparcia krzeseł. W nocy ktoś wymienił meble na nowe.
Potem mi się pogorszyło. Najpierw zacząłem krwawić z nosa, a nazajutrz już kaszlałem krwią. Przychodzili coraz to nowi Obcy w fartuchach. Badali mnie, pobierali mi krew i wymazy, osłuchiwali i opukiwali. Ordynowali leki, podłączali kroplówki. Chyba w końcu przełamali moją odporność.
* * *
Hotel nie przyjmował już gości, mimo że ci mieli akredytację. Odprawieni wydzwaniali z recepcji w poszukiwaniu noclegów, przy czym najbliższe wolne pokoje były dostępne co najmniej pięćdziesiąt kilometrów od centrum konferencyjnego, gdzie właśnie rozpoczynał się kongres. Pierwszy w historii kongres psychiatrii klinicznej, który wzbudził jakiekolwiek zainteresowanie mediów i osób spoza branży. Lista referatów rosła z każdą chwilą, dlatego program rozszerzono o kilkaset godzin, co było możliwe dzięki użyczeniu pomieszczeń przez lokalny uniwersytet.
Roman Robert Jurkiewicz, doktor psychiatrii w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, miał wystąpić z wykładem inauguracyjnym, zaraz po otwarciu i powitaniu. W końcu to on udokumentował pierwszy przypadek zachorowania na schizofrenię paranoidalną o nietypowych skutkach fizjologicznych i nieznanej etiologii. Było to trzy lata temu i środowisko naukowe pokusiło się wreszcie o jakieś konkluzje, szczególnie że sytuacja stała się naprawdę niepokojąca. Liczba chorych rosła wykładniczo na całym świecie, WHO wdrożyła specjalne procedury, przepełnione placówki psychiatryczne zajmowały inne oddziały i szpitale, lecz nic z tego nie miało najmniejszego wpływu na zahamowanie lub chociaż spowolnienie rozwoju epidemii.
Trzydziestoparoletni szczupły mężczyzna stanął za mównicą zapowiedziany przez gospodarza panelu. Do wystąpienia szykował się od dłuższego czasu. Uważał możliwość przedstawienia wyników swojej pracy przed tak zacnym gronem za nawet jeśli nie szczytowe osiągnięcie, to z pewnością ważną cezurę w życiu. Gdyby tylko udało mu się sformułować wreszcie tezę, ustalić coś więcej niż tylko charakterystyczne objawy. Między innymi dlatego się tu pojawił – potrzebował pomocy. I wiedział, że za jakiś czas będą jej potrzebowali wszyscy.
Odczekał chwilę, dopóki jego wzrok nie przyzwyczaił się do świateł reflektorów. Podniósł leżącego na pulpicie pilota i uruchomił prezentację. Tytuł w trzech językach: angielskim, francuskim i niemieckim, brzmiał Pacjent Franciszek W. – studium przypadku schizofrenii paranoidalnej o nietypowym zespole objawów. Wykład miał się odbywać w języku angielskim.
Zastanawiając się nad formułą prezentacji, doktor Jurkiewicz rozważał, czy od razu przejść do sedna, czy poświęcić najpierw kilka minut na wprowadzenie. Nawet przygotował krótki wstęp, ale ostatecznie go wyciął, kiedy dowiedział się, że z powodu większej niż początkowo zakładano liczby prelegentów dostanie pół godziny zamiast czterdziestu pięciu minut.
Pierwszy slajd ukazywał sylwetkę pacjenta i składał się z szeregu fotografii – sprzed trzech lat, gdy Franciszek został hospitalizowany, i nowszych, kolejno po nasileniu objawów, nieudanej terapii farmakologicznej, nowatorskim zabiegu chirurgicznym, a także po późniejszym ataku, zgonie, odżyciu i postępującym przez kilka miesięcy rozkładzie ciała, aczkolwiek z zachowaniem podstawowych funkcji życiowych i motorycznych.
Tym natychmiast przykuł uwagę wszystkich zgromadzonych na sali.
– Pacjent miał obsesję na punkcie tak zwanych zombie, czyli żywych trupów stanowiących część współczesnej popkultury. Proszę spojrzeć na zapis z monitoringu w centrum handlowym położonym naprzeciw ówczesnego miejsca zamieszkania pacjenta…
Na puszczonym filmie mężczyzna kłócił się z kasjerką, żywo gestykulując i robiąc dziwne uniki, jakby w obronie przed ciosami innych kupujących. Po przeskoku pokazano ujęcia z kamery na zewnątrz budynku. Obraz mimo cyfrowej obróbki był niewyraźny, dlatego osoby na nim widoczne oznaczono różnymi kolorami. Otoczona żółtym konturem postać zatrzymała się przy czerwonej, siedzącej na ziemi, i po chwili wykonała gwałtowny ruch, po którym ta czerwona upadła, a żółta przebiegła przez ulicę, prawie wpadając pod przejeżdżający samochód.
– Na pierwszym filmie – wyjaśnił prelegent – widzimy pacjenta, który płaci za produkty najpierw starym paragonem, a następnie ulotką cyrku. Tak, proszę się nie śmiać – odpowiedział na chichot publiczności. – Przy tym, jak można zauważyć, przez cały czas stara się unikać dotyku innych osób obecnych w obiekcie. Drugi film nagrano tego samego dnia. Według zeznań świadków pacjent został zaczepiony werbalnie przez niepełnosprawnego ruchowo żebrzącego mężczyznę. Pacjent wyzwał go od trupów, a potem kopnął w twarz i uciekł. Zostałem powiadomiony o tych incydentach poniekąd nieoficjalnie, przez przyjaciela pracującego w policji. Objąłem Franciszka W. nadzorem lekarskim i w stosownym momencie poddałem hospitalizacji. Jak się okazało, w swoim mieszkaniu zgromadził zapasy produktów żywnościowych o długim terminie przydatności oraz zmagazynował wodę i środki farmaceutyczne. Jednakże co najbardziej wstrząsające, w wannie przez cały ten czas trzymał zwłoki swojej partnerki, przykryte folią i przysypane ziemią ogrodową. W trakcie obserwacji i wywiadu pacjent potwierdził, że pobił i okaleczył fizycznie lub zabił także kilka innych osób. Mówiąc o ofiarach, każdorazowo określał je takimi słowami, jak: horda, nieumarli, zombie, trupy lub nieodporni...
Prelekcja przeciągnęła się, lecz nikt doktorowi Jurkiewiczowi nie przerywał. Roman bardzo żałował, że nie może przedstawić żadnych nowych informacji, niepublikowanych wcześniej w specjalistycznej prasie, ale i tak poczytywał wystąpienie za sukces. Ogłosił swoją teorię, podpierając się podobnymi przypadkami, z którymi zetknął się w ciągu minionych trzech lat, a przy okazji obalił też kilka pomysłów kolegów po fachu.
– Jak państwo widzą, problem zaczyna mieć charakter epidemii. – Przełączył na ostatni slajd. – To nowość w psychiatrii, jeśli nie liczyć chorób cywilizacyjnych. W tym wypadku mamy zespół objawów wskazujących nie tyle na schizofrenię, ile raczej na zaburzenia neurologiczne podobne do wścieklizny. – Powiódł dumnym wzrokiem po sali. – Na koniec chciałbym zauważyć, że moment, w którym doszło do pierwszych incydentów, wydaje się nieprzypadkowy. Należałoby oczywiście przyjrzeć się nie tylko czynnikom medycznym, psychospołecznym i cywilizacyjnym, ale też grupom interesów, które mogą odnieść korzyść z wywołania paniki. Nie byłby to pierwszy w historii przypadek działania na szkodę współobywateli lub gatunku ludzkiego w ogóle w imię własnych partykularnych celów, że przypomnę tylko szczepionki, jedenastego września i olimpiadę w Monachium...
Mówił coraz szybciej i coraz gwałtowniej gestykulował. Na sali narastał szum, zaproszeni goście zaczynali dyskutować między sobą. Świetnie, ucieszył się Roman. Dyskusja to dobra rzecz. Muszą się wreszcie obudzić!
Rozpierała go adrenalina. Pocił się mimo wydajnej klimatyzacji, zacierał dłonie, wtrącał coraz częściej polskie słowa, gubił wątek. Liczył, że nie zdążą mu przerwać zbyt szybko. Już na początku wykładu dostrzegł wśród słuchaczy kilka gadzich pysków, ale przecież nie zaryzykują ujawnienia. Nie w tych okolicznościach, nie przy tych wszystkich ludziach. Dlatego nie schodził z podium, mimo że gospodarz panelu wduszał co rusz przycisk na nadgarstku, zapewne wzywając ochronę. Dopóki Roman tu stał, czekający na niego za kulisami agenci rządu światowego i pokraczni Reptilianie niewiele mogli mu zrobić. A miał pewność, że to na niego czyhają.
Za dużo wiedział.
Pisz–Warszawa, grudzień 2014