Читать книгу Szczury Wrocławia. Chaos - Robert J. Szmidt - Страница 6

2

Оглавление

piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 20:10

Komenda Wojewódzka MO, ul. Podwale 31–33

W gabinecie zastępcy komendanta, którą to funkcję sprawował obecnie kapitan Łukasz Brandys, panował przyjemny półmrok. Nad centrum miasta nadciągnęły pod wieczór gęste chmury, zerwał się też mocniejszy wiatr, pierwszy zwiastun nadchodzącej burzy. Była to bardzo miła odmiana po całym tygodniu nieznośnych upałów, co cieszyło na równi gospodarza nieformalnego spotkania, jak i jego trzech gości – podobnych jemu młodych i ambitnych aktywistów.

Krzysztof Niesyto był pewnym siebie, wiecznie uśmiechniętym mężczyzną o lekko pociągłej twarzy, szarych oczach, które z rzadka krył za okularami, i krótkich rudawych włosach okalających wysokie jak na jego wiek czoło. Myliłby się jednak ten, kto brałby go za lekkoducha. Jeszcze nie skończył studiów, a już pracował w Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej jako zastępca przewodniczącego i z jego ramienia uczestniczył w pracach Rady Epidemiologicznej.

Obok niego siedział gładko ogolony major Bartosz Biedrzycki, w tym gronie najwyższy nie tylko stopniem. Syn znanego warszawskiego ortopedy i ojciec dwojga dzieci. Większość współpracowników postrzegała go jako człowieka aroganckiego, a nawet opryskliwego, potrafił być bowiem wyniosły i nie krył niechęci do ludzi, którzy jego zdaniem nie zasługiwali na inne traktowanie. Brandys miewał czasem wrażenie – zwłaszcza gdy spoglądał w piwne oczy majora – że sam jest przez niego ledwie tolerowany. Nie zmieniało to faktu, że Biedrzycki dobrze wpasował się w ten zespół i znakomicie go uzupełniał. Znalazł się w wąskim gronie sojuszników Łukasza, gdyż od kilku tygodni dowodził powołaną na osobistą prośbę towarzysza Piłatowskiego grupą specjalną, której zadaniem była ochrona w trakcie kryzysu najważniejszych urzędów, komitetów partii i kompleksu Rady Narodowej. Był to jedyny wyjątek od zastosowanej przez władze reguły – członkowie KC przyglądali się uważnie rozwojowi sytuacji na Dolnym Śląsku, nie angażując MON-u w bezpośrednie działania zapobiegawcze, aczkolwiek wszystkie jednostki wojskowe stacjonujące w okolicach Wrocławia zostały już dawno postawione w stan podwyższonej gotowości bojowej. „Na wszelki słuczaj”, jak stwierdził dowódca okręgu, towarzysz generał Waryszak, podczas pierwszego nieformalnego spotkania z lekarzami należącymi do ROB-u.

Trzecim z gości był brodaty szatyn o pucołowatej twarzy, Jeremiasz Bremer, młody protegowany pierwszego sekretarza KW. Noszący wielkie okulary autor udanych fraszek i człowiek do specjalnych poruczeń, obecnie dbający o to, by Komitet Wojewódzki miał dla władz centralnych jak najaktualniejsze informacje o postępach na froncie walki z epidemią. Był kimś w rodzaju cywilnego odpowiednika Brandysa, z tą tylko różnicą, że korzystający z tych samych źródeł kapitan gromadził nieco inną wiedzę na potrzeby szefów pionów SB i MO.

– Nasze nieustające zdrowie. – Gospodarz uniósł kieliszek wypełniony z meniskiem wypukłym.

Stuknęli się z nim nad blatem wielkiego poniemieckiego biurka, które niejedno już widziało. Kilka kropel skapnęło na mebel, ale reszta alkoholu szybko trafiła w gardła młodych wilków. Skrzywili się jak jeden mąż, a najmocniej major, który wolał piwo od wódki. Wszyscy o tym wiedzieli, gdyż przy każdej okazji mawiał, że czystą zwykł pijać tylko na weselach.

– Jak tak dalej pójdzie – zagaił rozanielony Brandys, gdy tylko przekąsił chlebem ze smalcem i kiszonym ogórkiem – czarna ospa otworzy przed nami perspektywy pięknych awansów.

– Na co ci awans, Łukaszu… – Niesyto dopił to, czego nie przełknął za pierwszym razem, i dopiero wtedy odstawił kieliszek obok pustej flaszki po wyborowej. Jednej z trzech stojących w kącie blatu. Tak luksusowo się bawili, nie gorzej od elit Berlina, Paryża i Nowego Jorku. Eksportowa wódka była o niebo lepsza od żytniej, krakusa i innych berbeluch, które przeciętny obywatel tego kraju nabywał w sklepach i na melinach. – Masz gabinet, jakiego nie powstydziłby się żaden z moich przełożonych, a ta twoja sekretarka, wiesz, ta z włosami jak miedź… Podobno na koniku lubi… pojeździć?

– Podoba ci się moja Ania, stary lubieżniku. – Łukasz pogroził mu palcem. Krzysztof poprawił tylko okulary, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Za wysokie progi jak na was, towarzyszu młodszy asystencie… – zasmucił go zaraz kapitan, sięgając po kolejną butelkę.

Zanim zdążył ją otworzyć, ktoś zapukał do drzwi. Najpierw delikatnie, potem bardziej zdecydowanie. Brandys spojrzał przepraszająco na gości, ale nie zareagował.

– To może być coś ważnego – zauważył trzeźwo Biedrzycki.

Natręt nie przestawał się dobijać. Zrezygnowany kapitan odstawił więc butelkę, po czym wyprostowawszy się na krześle, zawołał:

– Wejść!

W progu stanęła sekretarka, o której przed momentem rozmawiali. Szczupła młoda kobieta o pociągłej twarzy i długich falistych włosach, które w blasku słabych żarówek wyglądały jak żywe płomienie. W półmroku nie widzieli dobrze jej twarzy, ale jedno nie budziło wątpliwości: minę miała niewyraźną.

– Coś się stało? Komendant dzwoni? – zainteresował się Brandys, zaniepokojony wizją niespodziewanej kontroli. Gdy na oba pytania otrzymał niemą przeczącą odpowiedź, warknął gniewnie: – Towarzyszko Głuszczyńska, czy nie wyraziłem się wystarczająco jasno? Nie ma mnie dla nikogo oprócz towarzysza komendanta. A wy wyjdziecie z pracy, dopiero jak skończymy obrady, czyli nieprędko – dodał, uświadomiwszy sobie po fakcie, co może być prawdziwą przyczyną kwaśnej miny sekretarki.

– Wiem, towarzyszu kapitanie – bąknęła Ania. – Ale…

– Nie ma żadnego ale – wpadł jej w słowo. – Nie widzicie? My tu z towarzyszami – wskazał ręką na gości – sztab kryzysowy mamy. Radzimy, jak miasto ratować. Wszystko inne musi poczekać.

– Ale… – Kobieta nie dawała za wygraną.

– Nie ma żadnego ale – powtórzył Brandys, sięgając po flaszkę. – Odmaszerować!

Głuszczyńska nie wróciła jednak do sekretariatu. Ku zaskoczeniu obecnych mężczyzn pokręciła zdecydowanie głową i zrobiła krok do przodu. Zdziwiony jej zachowaniem kapitan z wrażenia nie trafił do podstawionych kieliszków.

– Czy ja seplenię? A może po niemiecku gadam? – dopytywał z przekąsem, zerkając na kałużę zdobiącą wypolerowany na wysoki połysk mahoń. Sekretarka nadal stała przed nim jak wmurowana. – Niech wam będzie – skapitulował w końcu, wiedząc, że dalsze zbywanie tej służbistki nie ma sensu. – Mówcie, o co chodzi, i znikajcie.

– Dzwoni sierżant Mielech.

– Kto?

– Dowódca posterunku przy izolatorium na Psim Polu. Ten z problemem alko… – Głuszczyńska przełknęła nerwowo ślinę, ruchem głowy wskazując baterię flaszek. – Melduje, że doszło tam do incydentu. Są ofiary śmiertelne. Zgłasza też próbę ucieczki…

Brandys zbladł; ledwie napoczęta butelka natychmiast powędrowała w kąt blatu. Ofiary śmiertelne? Próba ucieczki? A wieczór tak miło się zaczął…

– Łączcie tutaj, towarzyszko, i znajdźcie mi jego teczkę – rzucił oficjalnym tonem. Gdy sekretarka wyszła, zamykając za sobą drzwi, odchrząknął i zaraz po pierwszym dzwonku podniósł słuchawkę. – Kapitan Brandys przy telefonie. Co tam się dzieje? – Słuchał uważnie przez dłuższą chwilę, od czasu do czasu rzucając „rozumiem” albo zdawkowe „aha”. Głuszczyńska w tym czasie przyniosła mu cieniutką teczkę osobową, którą przejrzał pobieżnie w trakcie rozmowy. Nagle uśmiechnął się szeroko, czym wzbudził zdumienie obserwujących go mężczyzn. Potem poprosił sierżanta o cierpliwość i przesłoniwszy mikrofon dłonią, szepnął rozbawiony: – Musicie tego posłuchać.

Zachęceni przez niego sięgnęli po „szpiegówki”, jak nazywano dodatkowe słuchawki umieszczone w ebonitowych krążkach podłączonych niezbyt długimi przewodami do korpusu ciężkiego aparatu telefonicznego. Niestety były tylko dwie na ich trójkę, Niesyto z Bremerem zawiśli więc ucho w ucho nad zmoczonym blatem.

– Wybaczcie, towarzyszu sierżancie – podjął Brandys, gdy grono słuchaczy się poszerzyło. – Moglibyście powtórzyć, co przed chwilką powiedzieliście?

– Nie ma czasu na czcze gadki, towarzyszu kapitanie. Sytuacja jest poważna. Potrzebujemy natychmiastowego wsparcia. – Mielech mówił bełkotliwie, urywanie, jak człowiek bardzo zdenerwowany, wyczerpany skrajnym wysiłkiem albo…

– Pozwolicie, towarzyszu sierżancie, że ja to ocenię – skarcił go Brandys, z trudem kryjąc wesołość. – Referujcie od początku, ale tym razem spokojnie i po kolei, żebym mógł notować.

– Ale…

– Nie ma żadnego ale. Referujcie!

– Tak jest! Chwilę po dwudziestej doszło w izolatorium do poważnego incydentu. Podczas obchodu zauważyłem podejrzane zachowanie na jednym z bloków. Po udaniu się na miejsce byłem świadkiem wypchnięcia przez okno pielęgniarki, towarzyszki Iny Młocickiej. Zaatakowano ją w ambulatorium pawilonu numer pięć, na piętrze. W podobny sposób zginął chwilę później lekarz, towarzysz Grzegorz Skornowicz.

– Rozumiem… – Brandys pokiwał głową, puszczając oko do gości.

Widząc malujące się na ich twarzach coraz większe zaskoczenie, uniósł dłoń, jakby chciał im powiedzieć: tylko spokojnie, poczekajcie.

– No i wtedy… – Głos w słuchawce zadrżał. – Wiem, że trudno wam w to uwierzyć, towarzyszu kapitanie, ale daję słowo, na własne oczy widziałem, jak towarzyszka Młocicka wstaje z ziemi mimo skręconego karku. Bo wiecie, głowa zwisała jej jak popsutej lalce… – Mielech zamilkł na moment. – A potem rozpętało się piekło. Wspólnie z towarzyszem Skornowiczem wzięli i zabili…

– Zaraz, czekajcie! – przerwał mu kapitan. – Mówiliście przecież, że Skornowicz zginął.

– Tak jest. Wypadł przez okno na piętrze, tak samo jak towarzyszka Młocicka, tyle że razem z atakującym go napastnikiem – relacjonował pośpiesznie sierżant. – Widziałem wszystko jak na dłoni, spadli na ziemię kilka metrów ode mnie, głowami w dół.

– Jesteście pewni, że doktor Skornowicz zginął?

– Absolutnie, towarzyszu kapitanie. Żaden człowiek nie przeżyłby takiego upadku.

– Chcecie zatem powiedzieć, że zginął, a potem ożył?

– Tak jest.

– I razem z tą Młocicką zabili kogoś jeszcze?

– Tak, Agnieszkę… To znaczy siostrę Krokowicz. Normalnie rozerwali ją gołymi rękami.

– Rozumiem.

– Wiem, co sobie myślicie, towarzyszu kapitanie, ale to nie tak. Tu dzieje się coś niewytłumaczalnego. Na innych blokach też doszło do podobnych ataków. Nie wiem, ilu izolowanych zginęło, ale odmieńców…

– Odmieńców?

– Tak roboczo nazwałem napastników – wyjaśnił sierżant. – Może niezbyt trafnie, ale niczego lepszego nie umiałem wymyślić. Naliczyłem ich ze dwudziestu, może trzydziestu, tylu przynajmniej widzieliśmy naraz, kiedy dołączył do mnie Latarnik.

– Latarnik? Jaki znowu latarnik?

– Ten z Jastarni. – Zdenerwowany Mielech plątał się coraz bardziej.

– Co tam, do kurwy nędzy, robił jakiś latarnik?

– Przysłaliście go w zeszłym tygodniu.

– My? – zdębiał Brandys.

– A kto niby?… Ale to akurat najmniej ważne. Jego też dopadli. Tak mi się wydaje. Ja zdążyłem wspiąć się na deskę, a on chyba z niej spadł.

– Rozumiem, rozumiem… Latarnik spadł z deski. Kontynuujcie.

– Przed chwilą musieliśmy rozwalić ogórkiem bramę…

– Co takiego?! – Wszyscy czterej zasłonili usta dłońmi. – Jakim znowu ogórkiem? Takim zielonym?

– Nie. Niebieskim.

– Macie tam niebieskie ogórki?

– A skąd. Ten przyjechał z miasta o dwudziestej…

– Czym do was przyjechał?

– Konwojem…

– Słuchajcie no, zostawcie tego ogórka w spokoju i skupcie się na temacie. Co z tą bramą?

– Musieliśmy ją rozwalić, towarzyszu kapitanie, nie było innego wyjścia. Duch zgubił klucz, a zapasowy miał przy sobie Latarnik.

– Twierdzicie, że jakiś duch zgubił wasz klucz?

– Nie nasz, swój.

– Możecie mi wytłumaczyć, po co duchowi klucz do bramy?

W tym momencie Niesyto nie zdołał się opanować i parsknął głośno. Sierżant natychmiast zamilkł. Brandys zgromił wzrokiem rozbawionego gościa, choć sam z najwyższym trudem powstrzymywał się od śmiechu.

– Drzwi zaskrzypiały. Przeciąg tu mamy, bo burza idzie – wyjaśnił pośpiesznie. – Mówcie, sierżancie, mówcie – zachęcił Mielecha.

– Moi ludzie robią właśnie barykadę z sienników, żeby opóźnić tych… odmieńców.

– Rozumiem. Robicie barykadę z sienników, żeby chronić pacjentów przed krwiożerczymi odmieńcami, którzy rozrywają ludzi gołymi rękami…

– Tak jest.

– A co z resztą izolowanych?

– Zdecydowana większość jest już poza izolatorium.

– Jak to: poza izolatorium?

– Czy wy mnie w ogóle słuchacie, towarzyszu kapitanie?! – wydarł się nagle sierżant. – Tu ludzie giną, a wy sobie podśmiechujki urządzacie! Przełączcie mnie natychmiast do kogoś kompetentnego!

– Nie podniecajcie się jak Malinowski pralką, sierżancie. Nikt was nigdzie nie przełączy. Ja tu jestem szczytem kompetencji.

– Towarzyszu kapitanie, wy nic nie rozumiecie…

– I tu was, Mielech, zaskoczę. – Brandys rozparł się wygodniej. – Doskonale wiem, co jest grane. Cztery tygodnie temu wyszliście z odwyku, po tym jak… – sięgnął po teczkę, żeby zacytować: – …jak biegaliście nocą po Rynku, strzelając na oślep, ponieważ ścigaliście krasnoludka w mundurze majora i pomarańczowej czapeczce, rzekomo wykrzykującego hasła godzące w przewodnią siłę narodu. – Ze słuchawki dobiegał już tylko chrapliwy oddech Mielecha, dzięki czemu w tle dało się wychwycić stłumione wrzaski. – Trzeba mieć nieźle nasrane pod berecikiem, żeby wymyślić coś tak absurdalnego.

– Ale ja… – bąknął zaskoczony Patryk.

Tymczasem Brandys dopiero się rozkręcał.

– Myślicie, że z kim macie do czynienia? – zagrzmiał. – Milicja Obywatelska to oczy i uszy narodu, a my tu, na komendzie, wiemy wszystko. Módlcie się, żeby to było zwykłe delirium tremens, bo jeśli dowiem się rano, że wychlaliście skonfiskowaną gorzałę i wypuściliście w pijanym widzie choć jednego izolowanego… – zawiesił znacząco głos, żeby jego słowa zapadły rozmówcy w pamięć.

– Kurwa mać… – tyle zdążył wydukać sierżant, zanim połączenie zostało nagle przerwane.

Brandys odłożył słuchawkę, śmiejąc się w głos. Pozostali wtórowali mu zgodnym chórem.

– Kto wpadł na pomysł, żeby powierzyć tak ważne zadanie jakiemuś alkoholikowi? – zapytał Biedrzycki, gdy cała czwórka przestała się śmiać.

– W pierwszych dniach epidemii ludzie bali się izolatoriów jak przysłowiowy diabeł święconej wody – wyjaśnił kapitan. – Chcieliśmy wysłać tam ochotników, ale mimo wielu apeli nikt się nie zgłosił. Wtedy komendant kazał wyznaczyć podpadniętych. Nie było czasu na przemyślaną selekcję. Poza tym Psie Pole to jedno wielkie zadupie. Wokół same nieużytki i łąki. Nikt nie przypuszczał, że meliniarzom będzie się chciało przemycać gorzałę na teren izolatoriów…

– Racja! – wyrwał się Niesyto, osobiście zaangażowany we wstępne prace nad tym projektem.

– Mimo wszystko… Nie sprawdzisz tego, Łukaszu? – zapytał major Biedrzycki, sięgając po nadgryzioną pajdę chleba ze smalcem.

Brandys zaprzeczył zdecydowanie.

– Ludzie z poukręcanymi głowami, odmieńcy rozrywający innych gołymi rękami, bramy wyłamywane ogórkiem, duchy gubiące klucze, barykady z sienników… Latarnik z Jastarni – wybuchnął śmiechem. – Chyba nie sądzisz, że warto tracić czas na coś takiego?

Biedrzycki zastanawiał się przez chwilę.

– Wiem, że to wygląda na typowe pijackie urojenia, ale wysłałbym tam paru ludzi z najbliższego komisariatu. Tak na wszelki wypadek. Jeśli wszyscy wartownicy się pochlali, mogli narobić niezłego burdelu.

– Bartek ma rację – poparł go Bremer. – Zadzwoń do waszych na Psie Pole, niech podeślą patrol na Kiełcowską. Dla świętego spokoju.

Kapitan sięgnął po słuchawkę. Zanim jednak zdążył przyłożyć ją do ucha, drzwi gabinetu otworzyły się z trzaskiem. W progu stanęła wystraszona sekretarka. Była blada, oczy miała okrągłe jak spodki.

– Właśnie dzwonili z Labiryntu… – wymamrotała. – Proszą o pomoc. W izolatorium wybuchła panika. Podobno ludzie wyskakują tam z okien! – dokończyła, wpadając w histeryczny ton.

Z sekretariatu dobiegł przenikliwy odgłos dzwonka telefonicznego. Wszyscy spojrzeli w tamtym kierunku.

– Odbierzcie, do cholery! – wrzasnął Brandys, nerwowo przeczesując krótkie włosy.

Ania obróciła się na pięcie. Zniknęła za ścianą, zostawiając otwarte drzwi. Słyszeli, jak podnosi słuchawkę, przedstawia się – i milknie w pół słowa. Moment później wyjrzała zza węgła jeszcze bledsza i spocona jak ruda mysz.

– To były Pracze Odrzańskie… Niewiele zrozumiałam z wrzasków doktora Wolańskiego, ale wygląda na to, że tam też coś się dzieje…

– Zostawcie nas! – polecił jej kapitan.

Gdy za kobietą zamknęły się drzwi, sięgnął po nową flaszkę, odbił ją, otworzył i pociągnął spory łyk prosto z gwinta.

– Co radzicie? – zapytał kolegów. – Bartek, może by tak wojsko…

Nie musiał kończyć, major już kręcił głową.

– Wyprowadzenie żołnierzy na ulice miasta bez zgody ministra obrony narodowej nie wchodzi w grę, a jej uzyskanie będzie możliwe dopiero jutro rano. Spychalski sam nie podejmie takiej decyzji, musi mieć poparcie egzekutywy, a że pora jest już późna…

– Kurwa, kurwa, kurwa… – Brandys podniósł butelkę do ust po raz drugi, ale zreflektował się i odłożył ją z hukiem na blat. – Trzeba obstawić wszystkie izolatoria. Gdzie ja znajdę po nocy tylu wolnych funkcjonariuszy?

– A ZOMO? – ocknął się Bremer.

Kapitan natychmiast sięgnął po słuchawkę. Głuszczyńska odebrała dopiero po dłuższej chwili.

– Dajcie spokój – uciszył bezceremonialnie jej lamenty. – Łączcie mnie z Zahorskim. – Odczekał chwilę, bębniąc palcami o blat. – Rafał, tak, to ja. Słuchaj, zarządzam alarm najwyższego stopnia. Podziel swoją kompanię na plutony. Trzy udadzą się w trybie pilnym do istniejących izolatoriów, a ostatni będzie czekał na dalsze rozkazy. Tylko pamiętaj, chcę funkcjonariuszy w pełnym rynsztunku. Niech biorą wszystko, co mają na stanie. Nawet broń palną i granaty z gazem łzawiącym. Armatki wodne? A na cholerę im armatki wodne? Dobra, dobra… jak wszystko, to wszystko. – Brandys odłożył słuchawkę, znów sięgnął po wyborową i raz jeszcze zrezygnował.

– Panowie! – Niezręczną ciszę przerwał spanikowany Niesyto. – Czas otworzyć dupochrony. Dzwonimy do zwierzchników.

Nie czekając na reakcję kolegów, rzucił się do telefonu.

– Chwila! – powstrzymał go Biedrzycki. – Najpierw ustalmy wspólną wersję zdarzeń. W izolatoriach doszło do niespodziewanych incydentów. Dowiedzieliśmy się o tym podczas roboczej narady na komendzie, po wieczornym spotkaniu Rady Epidemiologicznej, i od razu podjęliśmy stosowne działania. Wszystkie dostępne jednostki ZOMO już są w terenie, ale do rozwiązania pozostaje wciąż problem uciekinierów.

Gdy wszyscy obecni pokiwali zgodnie głowami, major przeszedł do omówienia planu.

– Ty – wskazał Bremera – zadzwonisz do Rady Epidemiologicznej, niech dyżurni z Zespołu Kwarantanny przygotują listy izolowanych. Powiedz, że do godziny ktoś się po nie zgłosi.

– Co nam po tych listach? – zainteresował się Brandys.

– Roześlemy po mieście patrole, które zwiną wszystkich jeszcze tej nocy. Jak myślicie, dokąd zbiegowie teraz idą? Dokąd sami byście poszli?

– Do domu.

– Właśnie.

– Ale to w sumie ponad tysiąc osób – wymamrotał Niesyto. – Skąd wziąć tyle patroli?

Biedrzycki pokręcił z politowaniem głową.

– W izolatoriach siedziało prawie dwa tysiące osób – poprawił kolegę. – Ale nie zapominajcie, że zazwyczaj obejmowaliśmy kwarantanną mieszkańców całych domów czy kamienic. To znacznie zmniejszy liczbę miejsc do sprawdzenia. Nie mówiąc już o tym, że sporą część uciekinierów z LZN-u możemy zatrzymać, zanim dotrą do centrum.

– Jak? – zapytali unisono pozostali.

– Na mostach – odparł spokojnie major, podchodząc do wiszącego naprzeciw okien wielkiego planu miasta. – Wystarczy wzmocnić posterunki na Końcowym i Warszawskim. – Wskazał palcem obie przeprawy.

– Na wszelki wypadek zablokujmy też Trzebnicki i Osobowicki – zaproponował milczący od pewnego czasu Bremer.

– Bez przesady – zaoponował Niesyto. – Dziadygi z KW wezmą nas za sensatów i panikarzy.

Brandys posłał mu lekceważące spojrzenie.

– Krzysiu, przyjacielu, jeśli dobrze to rozegramy, jutro wszyscy będziemy bohaterami. Dlatego roześlę ludzi na wszystkie mosty, nawet na Swojecki i Bartkowski. Tym sposobem odetniemy Psie Pole od reszty miasta.

– Psie Pole to najmniejszy z naszych problemów – wypalił Niesyto, spoglądając na zegarek. – Dwie trzecie izolowanych znajduje się po tej stronie Odry, a to znaczy, że mamy najwyżej osiem godzin na przeczesanie całego centrum i wyłapanie ponad tysiąca uciekinierów.

– Dlaczego tylko osiem? – zapytał Bremer.

– O piątej zaczyna się szczyt komunikacyjny. Ludzie wychodzą z domów, by dojechać do zakładów pracy. Jeśli nie wyłapiemy izolowanych przed tą godziną, rozpłyną się w tłumie. Wyobrażacie sobie panikę, jaka wybuchnie, gdy ktoś zauważy, że w zatłoczonych autobusach i tramwajach roi się od potencjalnych nosicieli wirusa ospy?

Ten argument przemówił do nich wszystkich.

– Ile patroli możesz rzucić na miasto? – zapytał Niesyto, spoglądając w kierunku ocierającego czoło kapitana.

– Niech sprawdzę… – Brandys złapał za słuchawkę. – Towarzyszko Głuszczyńska, ustalcie mi, kogo możemy ściągnąć na służbę w ciągu najbliższej godziny.

Moment później sekretarka zajrzała do gabinetu przez uchylone drzwi.

– Oficer dyżurny mówi, że jest w stanie zorganizować stu funkcjonariuszy. Ale na pewno nie w godzinę. Potrzebuje co najmniej dwa razy więcej czasu.

– No to mamy przesrane – jęknął Niesyto.

– Niekoniecznie – rzucił Biedrzycki, wciąż przyglądając się mapie.

– Bądź poważny, człowieku – obruszył się protegowany pierwszego sekretarza. – Jeśli nawet dodasz do tej liczby wszystkich będących teraz na służbie, to i tak nie wystarczy nam ludzi do obstawienia choćby głównych ulic. Nie mówiąc już o tym, że dysponujemy co najwyżej trzydziestoma samochodami. Nie zlikwidujemy przecież blokad wokół Wrocławia…

Bremer rzucił pytające spojrzenie kapitanowi, a ten prędko skinął głową. Sprzęt był największą bolączką milicji, a konieczność rozstawienia zmotoryzowanych posterunków na każdej drodze wylotowej wymagała zaangażowania sporej części parku samochodowego.

– Wszystko prawda – potaknął major – ale patrolowanie centrum akurat możemy sobie darować.

– O czym ty mówisz?

– Pomyślcie sami. Uciekinierzy wydostali się z izolatoriów, w których doszło do… serii bliżej niesprecyzowanych ataków. Są przerażeni i za wszelką cenę chcą dotrzeć w bezpieczne miejsce. A to znaczy, że naszych patroli będą unikać jak ognia.

Brandys przyznał mu rację. Zdaniem zbiegów milicja tylko czyhała, by odstawić ich w to samo miejsce, z którego uciekli.

– Co zatem proponujesz? – zapytał Bartka.

– Pozwólmy im spokojnie wrócić do domów. Jak znam życie, zamkną się na cztery spusty i nie wystawią nosa, dopóki po nich nie przyjdziemy.

– Tak, to dość prawdopodobne.

– Choć nie stuprocentowo pewne. – Krzysztof pozostawał sceptyczny.

– Człowieku… – Bremer położył mu rękę na ramieniu. – Nie jesteśmy w stanie zorganizować wystarczającej ilości sprzętu i ludzi, by ich wszystkich wyłapać. Jeśli rozstawimy na mieście posterunki, tylko ich niepotrzebnie spowolnimy. Dlatego najlepiej im nie przeszkadzać, niech znikną z ulic, zanim rozpocznie się poranny szczyt. A od jutra zaczniemy ich wyciągać z nor, spokojnie i systematycznie. Dobrze mówię?

Obaj mundurowi przytaknęli z przekonaniem.

– Reasumując – podjął Biedrzycki. – Informujemy przełożonych o sytuacji w izolatoriach, sugerujemy dyskretnie, żeby nie wkraczać do akcji i pozwolić zbiegom na jak najszybsze dotarcie do miejsc zamieszkania. Jest noc, zatem nikogo niczym nie zarażą, nawet jeśli są chorzy. Łukasz powiadamia pułkownika o wysłaniu na miejsce zdarzeń zmotoryzowanych odwodów i prosi o autoryzację tego rozkazu. Jeremiasz, Komitet Wojewódzki musi zażądać od wojska udostępnienia dodatkowego sprzętu: ciężarówek, autobusów, wszystkiego, co ma koła i może nam pomóc w szybszym wyłapaniu zbiegów. Ja postaram się przekonać do tego pomysłu generała Waryszaka. Jeśli uzna, że to tylko użyczenie na potrzeby bieżącej sytuacji, nie będzie musiał konsultować decyzji z Warszawą. Krzysztof, dzwoń do profesora Iwaszkiewicza i lekarzy z ROB-u. Trzeba natychmiast uruchomić oba rezerwowe izolatoria, to przy Stadionie Olimpijskim i w internacie Zespołu Szkół Żeglugi Śródlądowej. Zasugeruj mu też, że przydałoby się wytypować kolejne lokalizacje. Tylko pamiętajcie, prowadźcie rozmowy tak, aby zwierzchnicy mieli wrażenie, że to oni podjęli ostateczne decyzje.

To było pierwsze prawo ich własnego kodeksu szybkiej ścieżki kariery: nie brać za nic odpowiedzialności.

Niesyto poprawił nerwowo okulary.

– Kujmy żelazo, póki gorące, panowie.

Ciąg dalszy w wersji pełnej.

Szczury Wrocławia. Chaos

Подняться наверх