Читать книгу Smok odrodzony - Robert Jordan - Страница 10

Rozdział 2

Оглавление

Saidin

Z twarzą zupełnie pozbawioną wyrazu kobieta Tuatha’anów popatrzyła na ponownie obwisły sztandar, potem przeniosła swą uwagę na ludzi zgromadzonych wokół ognia. Jej wzrok zatrzymał się szczególnie długo na zaczytanej postaci, półtora raza wyższej i dwakroć potężniej zbudowanej od Perrina.

— A więc jest też z wami ogir. Nie sądziłam… — Potrząsnęła głową. — Gdzie znajdę Moiraine Sedai?

Wyglądało na to, że dla niej sztandar Smoka równie dobrze mógłby nie istnieć.

Perrin wskazał gestem prosty szałas, który stał najwyżej ze wszystkich na stoku, przy przeciwległym końcu niecki. Jego ściany i pochyły dach zbudowano z nieokorowanych bali, był również największy, choć sam w sobie przecież wcale nie taki wielki. Na tyle duży, być może, aby zasługiwać na miano chaty, nie zaś szałasu.

— Tam mieszka. Ona i Lan. Lan jest jej Strażnikiem. Jeżeli chciałabyś napić się czegoś ciepłego…

— Nie. Muszę porozmawiać z Moiraine.

Nie był zaskoczony. Wszystkie kobiety, które przyprowadzał do obozu, nalegały na natychmiastową możliwość porozmawiania z Moiraine, i na dodatek w cztery oczy. Wieści, które tamta z kolei decydowała się im przekazać, nie zawsze były szczególnie ważne, ale kobiety miały w sobie napięcie myśliwego, który poluje na ostatniego na tym świecie królika, by nakarmić nim swą głodującą rodzinę. Na poły zamarznięta żebraczka nie chciała ani owinąć się w koce, ani kosztować gorącego gulaszu, tylko powlokła się zaraz do szałasu Moiraine, boso w padającym wciąż śniegu.

Leya zeskoczyła z siodła i wręczyła wodze Perrinowi.

— Dopatrzysz, aby ją nakarmiono? — Poklepała chrapy swej klaczy. — Piesa nie jest przyzwyczajona do podróżowania po tak dzikich okolicach.

— Z paszą jest teraz dosyć kiepsko — odpowiedział jej Perrin — ale dopilnuję, by dostała wszystko, co tylko mamy najlepszego.

Leya pokiwała głową i bez zbędnych słów zaczęła pospiesznie wspinać się po stoku, podkasawszy swą zieloną suknię. Haftowany błękitami czerwony płaszcz falował za nią na wietrze.

Perrin zsiadł z siodła, zamienił kilka słów z mężczyznami, którzy odeszli od ogniska, by zająć się końmi. Łuk oddał temu, który wziął wodze Steppera. Nie, oprócz jednego kruka nie widzieli niczego, tylko kobietę Tuath’anów i góry. Tak, kruk został zabity. Nie, nie powiedziała im nic o tym, co dzieje się w świecie poza górami. Nie, nie ma najmniejszego pojęcia, czy wkrótce wyruszą.

„O ile w ogóle” — dodał w myślach.

Moiraine trzymała ich tutaj przez całą zimę. Pozornie nie wydawała im tutaj żadnych rozkazów, przynajmniej Shienaranie tak nie uważali, ale Perrin wiedział, że Aes Sedai w jakiś sposób zawsze doprowadzały do tego, by sprawy szły po ich myśli. A szczególnie Moiraine.

Kiedy konie zostały odprowadzone do naprędce skleconej, długiej stajni, jeźdźcy podeszli do ognia, by się ogrzać. Perrin odrzucił swój płaszcz na ramiona i z wdzięcznością wyciągnął dłonie ku płomieniom. Wielki kociołek, na pierwszy rzut oka robota z Baerlon, rozsiewał wokół zapachy, od których ślina nieprzerwanie napływała mu do ust. Wyglądało na to, że ktoś miał dzisiaj szczęście podczas polowania, a dookoła drugiego ogniska leżały jakieś duże bulwy, wydające aromat, który przypominał pieczoną rzepę. Zmarszczył nos i postanowił skupić się na gulaszu. Ostatnimi czasy coraz częściej miał ochotę posilać się samym tylko mięsem.

Kobieta w męskim ubraniu powiodła wzrokiem w ślad za Leyą, która znikała właśnie w szałasie Moiraine.

— Co widzisz, Min? — zapytał.

Podeszła bliżej i stanęła przy jego boku, w jej ciemnych oczach malowało się zmartwienie. Nie rozumiał, dlaczego uparła się nosić spodnie zamiast sukien. Sam ją znał i być może właśnie dlatego nie pojmował, jak ktoś mógłby na nią spojrzeć i zobaczyć nazbyt przystojnego młodzieńca miast ładnej młodej kobiety.

— Kobieta Druciarzy niedługo umrze — powiedziała cicho, jednocześnie spoglądając na zgromadzonych wokół ognia mężczyzn. Żaden nie znajdował się na tyle blisko, by słyszeć.

Zamarł bez ruchu, widząc w myślach delikatną twarz Leyi.

„Och, Światłości! Druciarze nigdy nikomu nie wyrządzają krzywdy! — Nagle poczuł chłód, którego nie mogły rozproszyć płomienie ogniska. — Niech sczeznę, żałuję, że w ogóle spytałem”.

Nawet te nieliczne Aes Sedai, które wiedziały o wszystkim, nie pojmowały tego, co robiła Min. Czasami widziała obrazy i aurę otaczającą ludzi, a niekiedy rozumiała nawet, co one oznaczają.

Pojawił się Masuto, by zamieszać gulasz długą, drewnianą łyżką. Spojrzał na nich, potem przyłożył palec do długiego nosa i uśmiechnął się szeroko, nim odszedł.

— Krew i popioły! — wymamrotała Min. — Zapewne uznał nas za parę zakochanych, szepczących sobie przy ognisku.

— Jesteś pewna? — Spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami, więc dodał pośpiesznie: — Jeśli chodzi o Leyę.

— Tak ma na imię? Wolałabym nie wiedzieć. Przez to zawsze jest jeszcze gorzej, wiedzieć i nie być w stanie… Perrin, widziałam jej twarz unoszącą się w powietrzu nad jej ramieniem, pokrytą krwią, z wytrzeszczonymi oczyma. Przy takiej wizji nie może być pomyłki, wszystko jest jasne. — Zadrżała i szybko zatarła ręce. — Światłości, jak ja żałuję, że nie jest mi dane oglądać bardziej szczęśliwych rzeczy. Wydaje się, że wszelka radość zniknęła już z tego świata.

Otworzył usta, by zaproponować ostrzeżenie Leyi, ale zaraz zamknął je ponownie. W tym, co Min widziała i wiedziała, nie mogło być najmniejszej pomyłki, niezależnie od tego, czy były to dobre rzeczy czy złe. Jeżeli była pewna tego, co mówi, zdarzenie następowało.

— Krew na jej twarzy — mruknął. — Czy to znaczy, że padnie ofiarą przemocy?

Skrzywił się, jakoś zbyt łatwo przyszło mu powiedzieć coś takiego.

„Ale co mogę zrobić? Jeżeli powiem Leyi, jeżeli w jakiś sposób przekonam ją, że mówię prawdę, przeżyje swe ostatnie dni w strachu, a mnie i tak nie uda się niczego zmienić”.

Min przytaknęła krótkim skinieniem głowy.

„Jeżeli ona zginie na skutek przemocy, oznaczać to może atak na obóz”.

Ale przecież każdego dnia rozsyłano zwiadowców, a straże stały dzień i noc. Poza tym Moiraine ze swej strony osłoniła miejsce ich pobytu pasem ochronnym; twierdziła, że z zewnątrz nie dostrzeże ich żaden stwór Czarnego. Pomyślał o wilkach.

„Nie!”.

Zwiadowcy odkryją każdego człowieka lub potwora, który postanowił podkraść się do obozu.

— Czeka ją długa droga powrotna do swego ludu — powiedział na poły do siebie. — Druciarze nie mogliby dojechać swymi wozami dalej niż do podnóży gór. Kiedy będzie wracała, wszystko może się zdarzyć.

Min pokiwała ze smutkiem głową.

— A nie ma nas wystarczająco wielu, żeby przydzielić jej chociaż jednego strażnika. Nawet gdyby to mogło coś pomóc.

Opowiedziała mu, jak to z nią było — usiłowała ostrzegać ludzi o niedobrych rzeczach, które ich czekały, kiedy, w wieku lat sześciu lub siedmiu, po raz pierwszy zrozumiała, że nie wszyscy widzą to, co widzi ona. Nie powiedziała nic więcej, miał jednak wrażenie, że jej ostrzeżenia pogarszały tylko bieg wypadków, o ile w ogóle ktoś jej wierzył. Przekonanie się do wizji Min wymagało pewnego wysiłku, jeśli nie miało się dowodu.

— Kiedy? — zapytał.

Własne słowo zabrzmiało w jego uszach odgłosem zimnym i twardym niczym stalowy rezonans.

„Dla Leyi nic zrobić nie mogę, ale być może uda mi się jakoś dociec, czy grozi nam atak”.

Min aż wyrzuciła ręce w górę, kiedy usłyszała jego pytanie, przemówiła jednak ściszonym głosem.

— To nie jest tak. Nigdy nie potrafię powiedzieć, kiedy coś się zdarzy. Wiem tylko, że tak będzie, jeśli w ogóle rozumiem, co to ma być. Ty tego nie pojmujesz. Widzenia nie pojawiają się wtedy, gdy chcę, podobnie jest ze zrozumieniem. Po prostu przydarzają mi się, a czasami wiem, co oznaczają. Coś wiem. Niewiele. To po prostu dzieje się samo. — Próbował wtrącić jakieś słowo pocieszenia, ale nie dała mu dojść do głosu, myśli wylewały się z niej strumieniem, którego nie potrafił zatamować. — Jednego dnia jestem w stanie zobaczyć rzeczy otaczające człowieka, ale następnego wszystko znika, albo na odwrót. Zazwyczaj wokół nikogo niczego nie widzę. Rzecz jasna z wyjątkiem Aes Sedai, którym zawsze towarzyszą obrazy, podobnie zresztą jak Strażnikom, chociaż wizje dookoła nich są zawsze dużo trudniejsze do zrozumienia niż w przypadku innych ludzi. — Obdarzyła Perrina na poły ukradkowym, przenikliwym spojrzeniem. — Do niektórych innych odnosi się to również.

— Nie mów tylko, co widzisz, kiedy patrzysz na mnie — zaprotestował ochrypłym głosem, potem wzruszył potężnymi ramionami.

Nawet jako dziecko był mocniej zbudowany od swoich rówieśników, szybko nauczył się więc, jak łatwo można zrobić ludziom krzywdę, choćby w wyniku prostego przypadku, tylko dlatego, że jest się od nich większym. Stał się więc szczególnie uważny i ostrożny, kiedy zaś zdarzało mu się okazać gniew, zawsze potem tego żałował.

— Przepraszam, Min. Nie powinienem warczeć na ciebie. Naprawdę nie chciałem zrobić ci przykrości.

Rzuciła mu zaskoczone spojrzenie.

— Nie czuję się urażona. Niewielu ludzi chciałoby znać to, co ja widzę. Światłość jedna wie, że ja najchętniej pozbyłabym się tego daru, gdyby był ktoś inny, kto potrafiłby to robić.

Nawet Aes Sedai nie słyszały nigdy o kimś, kto miałby taki talent jak ona. Uważały, że to „dar”, nawet jeżeli ona myślała inaczej.

— A ja po prostu tak strasznie żałuję, że nie mogę nic zrobić dla Leyi. W przeciwieństwie do ciebie nie potrafię tak tego zostawić, wiedzieć i nie być w stanie niczego zrobić.

— Dziwne — powiedziała cicho — jak ty bardzo wydajesz się troszczyć o Tuatha’anów. Oni są skrajnie spokojni, a zawsze widziałam tyle przemocy wokół…

Odwrócił głowę, a ona przerwała w pół słowa.

— Tuatha’anie? — Doleciał ich głęboki głos, przypominający bzyczenie gigantycznego trzmiela. — O co chodzi z Tutaha’anami?

Ogir podszedł, aby przyłączyć się do nich przy ognisku, zaznaczając miejsce w czytanej książce palcem wielkości sporej kiełbasy. Z fajki, którą trzymał w drugiej dłoni, unosiła się cienka smużka dymu. Jego kaftan z wysokim kołnierzem, uszyty z ciemnobrązowej wełny, zapinał się po samą szyję, u dołu zaś rozszerzał nad zwiniętymi cholewami wysokich butów. Perrin ledwie sięgał mu do piersi.

Twarz Loiala mogła przerazić niejedną osobę — nos tak szeroki, że przypominał zwierzęcy pysk, nazbyt wielkie usta. Oczy wielkości spodków i grube brwi, niczym wąsy opadające niemal na policzki, uszy porośnięte długim włosem i zakończone pędzelkami. Ci, którzy nigdy wcześniej nie widzieli ogira, brali go za trolloka, chociaż trolloki dla większości z nich były w równym stopniu legendą co ogirowie.

Szeroki uśmiech Loiala przygasł odrobinę; zamrugał, kiedy zdał sobie sprawę, że im przeszkodził. Perrin zastanawiał się, jak ktokolwiek mógłby obawiać się ogira, poznawszy go choć odrobinę bliżej.

„A jednak niektóre dawne opowieści widzą w nich srogich i nieubłaganych wrogów”.

Nie potrafił w to uwierzyć. Ogirowie nie byli niczyimi wrogami.

Min opowiedziała Loialowi o przyjeździe Leyi, ale ani słowa o tym, co widziała. Zazwyczaj nie dzieliła się z nikim informacjami na temat swoich wizji, szczególnie wówczas, gdy były niepomyślne. Zamiast tego dodała:

— Powinieneś wiedzieć, jak ja się czuję, Loial, pochwycona znienacka pomiędzy Aes Sedai i tych ludzi z Dwu Rzek.

Loial mruknął coś wymijająco, ale Min najwyraźniej wzięła to za wyraz zgody.

— Tak — ciągnęła dalej, wymawiając dobitnie słowa. — Żyłam sobie spokojnie w Baerlon i odpowiadało mi takie życie, kiedy nagle pochwycono mnie za skórę na karku i rzucono Światłość jedna wie dokąd. Cóż, równie dobrze mogę znajdować się tutaj. Moje życie nie należy już do mnie, odkąd spotkałam Moiraine i tych wieśniaków z Dwu Rzek. — Zwróciła oczy w kierunku Perrina, wydymając wargi. — Wszystko, czego pragnę, to żyć tak, jak mi się podoba, zakochać się w mężczyźnie, którego wybiorę… — Jej policzki pokraśniały nagle, musiała odkaszlnąć. — Chciałam powiedzieć, cóż złego jest w pragnieniu życia bez tych wszystkich wstrząsów dookoła?

Ta’veren… — zaczął Loial. Perrin gestem dał mu znak, żeby przestał, ale ogirowi niełatwo było przeszkodzić, a powstrzymanie go graniczyło niemal z niemożliwością, kiedy porywał go jeden z charakterystycznych dlań napływów entuzjazmu. Dla jego ziomków, z właściwym im poglądem na życie, zachowanie Loiala było przykładem skrajnej pochopności. Teraz więc urwał jedynie na krótki moment, włożył książkę do kieszeni kaftana i wymachując swoją fajką, ciągnął dalej: — My wszyscy, całość naszych żywotów, wpływa na życie innych, Min. Kiedy Koło Czasu wplata nas do Wzoru, nici naszych żywotów ciągną i szarpią nici tych, którzy nas otaczają. W przypadku ta’veren jest tak samo, tylko z mocą nieporównanie większą. Ta’veren pociąga za sobą cały Wzór, przez pewien czas, rzecz jasna, zmuszając, by kształtował się wokół niego. Im bliżej jesteś więc z nim związana, tym bardziej wszystko dotyczy cię osobiście. Powiedziane jest, że ci, którzy znajdowali się w jednym pokoju z Arturem Hawkwingiem, mogli czuć wręcz namacalnie, jak Wzór się przekształca. Nie wiem, w jakim stopniu jest to prawdą, czytałem jednak, że tak było. Sami ta’veren wplatani są ściślej we Wzór niż większość z nas, ich możliwości wyboru są znacznie ograniczone.

Perrin skrzywił się.

„Doprawdy są bardzo skromne, przynajmniej jeśli chodzi o te, które mają jakieś znaczenie”.

Min potrząsnęła głową.

— Po prostu chciałabym, żeby oni nie byli takimi… takimi przeklętymi ta’veren przez cały czas. Ta’veren ciągną w jedną stronę, a Aes Sedai wtrącają się od drugiej. Jakie szanse może mieć kobieta między nimi?

Loial wzruszył ramionami.

— Bardzo niewielkie, jak mniemam, a tym mniejsze, im dłużej pozostaje w bliskości ta’veren.

— Jakbym mogła wybierać… — westchnęła Min.

— Ty miałaś to szczęście, lub, jeśli wolisz, nieszczęście, że spotkałaś się nie z jednym, lecz aż z trzema ta’veren. Randem, Matem i Perrinem. Ja przynajmniej uważam to za wielkie szczęście i uważałbym tak nawet wówczas, gdyby nie byli moimi przyjaciółmi. Sądzę, że mógłbym nawet… — Ogir popatrzył na nich znienacka zawstydzony, zastrzygł uszami. — Obiecujecie, że nie będziecie się śmiali? Sądzę, że mógłbym napisać o tym książkę. Zbieram już notatki.

Min uśmiechnęła się przyjaznym, ciepłym uśmiechem i Loialowi znowu wyprężyły się uszy.

— To wspaniale — powiedziała mu. — Jednak niektórzy z nas czują się tak jak tańczące marionetki, których sznurki pociągają ci ta’veren.

— Ja się o to nie prosiłem — wybuchnął Perrin. — Wcale tego nie chciałem.

Nie zwróciła na niego uwagi.

— Czy to właśnie stało się z tobą, Loial? Czy dlatego podróżujesz z Moiraine? Wiem, że wy, ogirowie, prawie nigdy nie opuszczacie swoich stedding. Czy jeden z tych ta’veren pociągnął cię za sobą?

Loial przez chwilę przyglądał się dokładnie swej fajce.

— Chciałem po prostu zobaczyć gaje, które kiedyś zasadzili ogirowie — wymamrotał. — Tylko to i nic więcej.

Spojrzał na Perrina, jakby prosił o pomoc, ale tamten tylko się uśmiechnął.

„Zobaczmy, jak ta podkowa pasuje do twojego kopyta”.

Nie znał całej historii, ale wiedział, że Loial uciekł od swoich. Miał dziewięćdziesiąt lat, nie był jednak wystarczająco dorosły, według norm ogirów, by samodzielnie opuszczać stedding — udawać się do Zewnętrznego Świata, jak oni to nazywali — bez zezwolenia Starszych. Loial twierdził, że Starsi nie będą szczególnie zadowoleni, gdy wreszcie dostaną go w swe ręce. Dlatego najwyraźniej miał zamiar odwlekać ten moment tak długo, jak tylko się da.

Pomiędzy Shienaranami dostrzegł jakieś poruszenie, ludzie podnosili się z ziemi. To Rand wyszedł z szałasu Moiraine.

Nawet z takiej odległości Perrin widział go wyraźnie. Młody człowiek z rudawymi włosami i szarymi oczyma. Był w tym samym wieku co Perrin, a kiedy stawali ramię w ramię, okazywało się, że jest jakieś pół głowy wyższy i znacznie szczuplejszy, mimo że równie barczysty. Po rękawach czerwonego kaftana z wysokim kołnierzem pięły się haftowane złotem kolczaste gałęzie, na piersiach ciemnego płaszcza pyszniła się ta sama istota, którą można było zobaczyć na sztandarze — wąż o czterech nogach, ze złotą grzywą. Rand i on przyjaźnili się już od dziecka.

„Czy wciąż jeszcze jesteśmy przyjaciółmi? Czy to w ogóle możliwe? Teraz?”.

Shienaranie skłonili się jak jeden mąż, nie opuszczając głów, tylko kładąc ręce na kolanach.

— Lordzie Smoku — zawołał Uno — jesteśmy gotowi. Służenie tobie to zaszczyt.

Uno, który niemalże nie potrafił wypowiedzieć jednego zdania, by nie wtrącić jakiegoś przekleństwa, odzywał się teraz z najgłębszym szacunkiem. Pozostali powtórzyli jak echo:

— Służenie tobie to zaszczyt.

Masema, który we wszystkim dopatrywał się czegoś złego, patrzył teraz oczyma płonącymi oddaniem, Ragan i wszyscy pozostali czekali tylko na rozkaz, gdyby Randowi przyszła ochota jakiś wydać.

Rand patrzył na nich przez chwilę ze zbocza, potem odwrócił się i zniknął między drzewami.

— Znowu kłócił się z Moiraine — powiedziała cicho Min. — Tym razem trwało to cały dzień.

Perrin nie był zaskoczony, a jednak przeżył lekki wstrząs. Kłócić się z Aes Sedai. Nagle przypomniały mu się te wszystkie opowieści, które usłyszał w dzieciństwie. Aes Sedai, które sprawiały, że trony i ludy tańczyły wedle poruszeń trzymanych przez nie, niewidzialnych sznurków. Aes Sedai, których podarunki zawsze kryły w sobie jakiś haczyk, które kazały płacić sobie zawsze mniej, niż mógłbyś pomyśleć, ale zawsze okazywało się, że cena ta przekracza wszystko, co mógłbyś sobie wyobrazić. Aes Sedai, których gniew potrafił poruszyć ziemię i ściągnąć grom. Niektóre z tych opowieści okazały się nieprawdziwe, teraz już o tym wiedział. I jednocześnie nie przekazywały nawet połowy prawdy.

— Lepiej będzie, jak pójdę za nim — oznajmił. — Po takiej kłótni zawsze potrzebuje kogoś, z kim mógłby porozmawiać.

Oprócz Moiraine i Lana tylko oni troje — Min, Loial i on sam — nie gapili się na Randa tak, jakby wywodził się z jakichś królów. No i z całej trójki Perrin znał go najdłużej.

Ruszył w górę zbocza, zatrzymując się tylko na tyle, by rzucić okiem na zamknięte drzwi szałasu Moiraine. W środku musiała być Leya i Lan. Strażnik rzadko oddalał się na dłużej od boku Aes Sedai.

Dużo mniejszy szałas Randa położony był niżej, dokładnie ukryty pośród drzew i w pewnym oddaleniu od reszty. Z początku próbował nawet żyć wśród innych ludzi obozujących na samym dnie niecki, ale przegnał go stamtąd ich bezustanny lęk. Teraz przestawał właściwie wyłącznie z samym sobą. Zbyt dużo samotności, osądził Perrin. Wiedział jednak, że Rand nie skierował się teraz do swojego szałasu.

Perrin szybko poszedł do miejsca, gdzie jeden ze stoków kielicha doliny nagle zamieniał się w ostre urwisko, wysokości pięćdziesięciu kroków, zupełnie gładkie z wyjątkiem mocnych krzaków, tu i ówdzie nieustępliwie wczepionych w gołą skałę. Wiedział dokładnie, gdzie znajduje się szczelina w kamiennej ścianie, przejście niewiele szersze od jego barków. Gdy miało się nad głową jedynie wstęgę nieba, przygasającego późnym wieczorem, wejście w nią przypominało zagłębianie się w tunel.

Szczelina ciągnęła się na pół mili, potem znienacka otwierała na wąską dolinę, niezbyt długą, której dno pokrywały skały i głazy, a strome zbocza porastało skórzane drzewo, sosna i jodła. Zachodzące za górami słońce rzucało długie cienie. Poza szczeliną, którą przyszedł, ściany doliny były całkowicie niedostępne i tak strome, jakby wyrzezało ją uderzenie jakiegoś gigantycznego topora. Można by bronić jej jeszcze łatwiej niż niecki, w której rozbili obóz, jednak nie miała ani strumienia, ani źródła. Nikt tutaj nie chadzał, z wyjątkiem Randa, gdy pokłócił się z Moiraine.

Rand stał blisko wejścia, opierając się o szorstki pień skórzanego drzewa i wpatrując we wnętrza swoich dłoni. Perrin wiedział, że przyjaciel ma na obu wizerunek czapli, wypalony aż do żywego mięsa. Rand nie poruszył się, kiedy buty Perrina zachrzęściły na kamieniach.

Nagle Rand zaczął cicho recytować, nie odrywając wzroku od swych dłoni:

Dwakroć podwójnie będzie naznaczony,

dwakroć na życie, dwakroć na śmierć.

Raz czaplą, która drogę mu wyznaczy.

Drugi raz czaplą, by miano zyskać prawdziwe.

Raz Smokiem przez pamięć utraconą.

Drugi raz Smokiem, przez cenę, którą musi zapłacić.

Zadrżał i zaplótł ręce na piersiach.

— Ale jeszcze nie Smokiem. — Zaśmiał się ochryple. — Jeszcze nie.

Przez chwilę Perrin tylko mu się przyglądał. Człowiek, który potrafił przenosić Jedyną Moc. Mężczyzna. Mężczyzna skazany na szaleństwo od skazy na saidine, męskiej połowie Prawdziwego Źródła, który miał zniszczyć wszystko i wszystkich dookoła. Mężczyzna — potwór! — którego nienawidzić i lękać się uczono wszystkich od dzieciństwa. Tylko… nie potrafił pod tym wszystkim nie widzieć chłopca, z którym razem dorastał.

„Czy można tak po prostu przestać być czyimś przyjacielem?”.

Perrin wybrał mały głaz z płaskim wierzchem i usiadł na nim, czekając.

Po chwili Rand odwrócił głowę i spojrzał na niego.

— Myślisz, że z Matem wszystko w porządku? Kiedy ostatni raz go widziałem, wyglądał na bardzo chorego.

— Do tej pory na pewno zdążył wydobrzeć.

„Powinien być już w Tar Valon. Tam go Uzdrowią. A Nynaeve i Egwene będą utrzymywać go z dala od kłopotów”.

Egwene i Nynaeve, Rand, Mat i Perrin. Niewielu ludzi z zewnątrz przybywało do Dwu Rzek, wyjąwszy okazjonalne wizyty handlarzy albo kupców, którzy raz do roku przybywali po wełnę oraz tytoń. Niemalże nikt stamtąd nie wyjeżdżał. Zanim Koło nie wybrało swoich ta’veren, sprawiając, że pięcioro prostych ludzi ze wsi nie mogło dłużej pozostać tam, gdzie dotąd żyli. Nie mogli już dłużej być tym, czym byli przedtem.

Rand pokiwał głową, ale się nie odezwał.

— Ostatnio zdarza mi się marzyć, że wciąż jestem kowalem. — powiedział Perrin — Czy ty… czy ty też wolałbyś dalej być pasterzem?

— Obowiązek — odmruknął Rand. — Śmierć jest lżejsza od pióra, obowiązek cięższy niż góra. Tak mówią w Shienarze… „Czarny się wierci. Nadchodzi Ostatnia Bitwa. A Smok Odrodzony musi stawić czoło Czarnemu podczas Ostatniej Bitwy, bo w przeciwnym razie Cień pokryje wszystko. Koło Czasu pęknie. I odtąd wszystkie Wieki zostaną przerobione wedle obrazu Czarnego”. A ja jestem sam. — Zaczął się śmiać jakimś bezradosnym śmiechem, ramiona mu drżały. — Mam obowiązki, ponieważ nie ma nikogo innego, nieprawdaż?

Perrin poruszył się niespokojnie. W śmiechu Randa brzmiał jakiś przykry ton, pod wpływem którego przeszły go ciarki.

— Jak rozumiem, znowu pokłóciłeś się z Moiraine. Poszło o to samo, co zawsze?

Rand wciągnął długi, urywany oddech.

— Czy nie jest tak, że zawsze kłócimy się o to samo? Oni są tutaj, na Równinie Almoth, i Światłość jedna wie, gdzie jeszcze. Są ich setki. Tysiące. Opowiedzieli się za Smokiem Odrodzonym, ponieważ ja wzniosłem ten sztandar. Ponieważ ja pozwoliłem nazwać się Smokiem. Ponieważ nie miałem innego wyboru. I teraz umierają. Walczą, poszukują, modlą się do człowieka, który rzekomo miał ich poprowadzić. Umierają. A ja siedzę tutaj, w górach, przez całą zimę. Ja… jestem coś im winien.

— Myślisz, że to mi się podoba? — Perrin pokręcił z rozdrażnieniem głową.

— Ty zgadzasz się na wszystko, co ona ci każe. — Rand zazgrzytał zębami. — Ani razu się jej nie sprzeciwiłeś.

— Dużo dobrego przyszło ci z tych sprzeciwów. Kłóciłeś się przez całą zimę i całą zimę siedzieliśmy tutaj, jak jakieś owce w zagrodzie.

— Ponieważ ona ma rację. — Rand ponownie roześmiał się tym mroźnym śmiechem. — Niech mnie Światłość spali, ma rację. Oni rozproszyli się w małych grupkach po całej równinie, jak Tarabon i Arad Doman długie i szerokie. Gdybym przyłączył się do jednej z nich, wówczas Białe Płaszcze, armia Domani oraz Tarabonianie natychmiast rzuciliby się na taką jak wilk na owcę.

Perrin nieomal sam się roześmiał, chcąc pokryć zmieszanie.

— Jeżeli zgadzasz się z nią, to dlaczego, na Światłość, przez cały czas się z nią kłócisz?

— Ponieważ muszę coś zrobić. Albo… albo wybuchnę jak zgniły melon!

— Co chcesz zrobić? Jeśli będziesz słuchał tego, co ona ci mówi…

Rand nie pozwolił mu powiedzieć, że będą tu tkwili do końca życia.

— Moiraine mówi! Moiraine mówi! — Wyprostował się, ściskając głowę w dłoniach. — Moiraine ma coś do powiedzenia na każdy temat! Powiada, że nie wolno mi iść do ludzi, którzy w moim imieniu umierają. Twierdzi, że będę wiedział, co mam robić, ponieważ Wzór mnie do tego zmusi. Moiraine mówi! Ale nie mówi mi, w jaki sposób się tego dowiem. O, nie! Tego to ona nie wie. — Opuścił ręce i odwrócił się w stronę Perrina, z przekrzywioną głową i zmrużonymi oczyma. — Czasami mam wrażenie, że Moiraine prowadzi mnie do przodu jak jakiegoś kapryśnego, taireniańskiego rumaka, krok za krokiem. Czy odniosłeś kiedyś takie samo wrażenie?

Perrin przeczesał dłonią kudłate włosy.

— Ja… Cokolwiek nas popycha albo ciągnie, ja wiem, kim jest wróg, Rand.

— Ba’alzamon — powiedział cicho Rand. Starodawne imię Czarnego. W mowie trolloków oznaczało Serce Ciemności. — A ja muszę stawić mu czoło, Perrin. — Przymknął oczy, na jego twarzy pojawił się dziwny grymas, na poły uśmiech, na poły boleść. — Światłości, pomóż mi, przez połowę czasu pragnę, aby to się już stało, aby minęło, dokonało się, a przez drugą połowę… Jak często mam być zdolny do… Światłości, to mnie tak przyciąga. A co, jeśli nie… Co, jeśli…

Ziemia zadrżała.

— Rand? — przemówił z niepokojem Perrin.

Rand zadrżał, pomimo chłodu na jego twarzy błyszczał pot. Powieki miał wciąż zaciśnięte.

— Och, Światłości! — jęknął — to tak przyciąga.

Nagle ziemia zafalowała pod Perrinem, a po dolinie poniósł się echem głuchy łomot. Wyglądało to tak, jakby ziemia wyrwała mu się spod stóp. Upadł, a może to grunt podźwignął się ku niemu. Dolina zatrzęsła się, jakby jakaś ogromna dłoń sięgnęła z niebios, chcąc wyrwać ją z otaczających gór. Przylgnął do podłoża, mimo iż potrząsało nim jak lalką. Kamienie przed jego oczyma podskakiwały i toczyły się, a tumany kurzu wirowały w powietrzu.

— Rand! — Jego wezwanie pochłonął głuchy ryk.

Rand stał wyprostowany, z głową odrzuconą do tyłu, powieki miał wciąż zaciśnięte. Wydawało się, że nie zwraca uwagi na kołyszącą się ziemię, która podtrzymywała go raz pod takim kątem, za drugim razem pod innym. Nawet na moment nie stracił równowagi, niezależnie od tego, jak gwałtowne były przechyły. Perrin, sam targany wstrząsami, nie mógł być pewien, ale zdało mu się, iż na twarzy tamtego widzi uśmiech. Drzewa pochyliły się ku ziemi, a skórzane drzewo znienacka pękło na dwoje, większy fragment jego pnia runął na ziemię nie dalej jak trzy kroki od Randa. Nie zwrócił na to większej uwagi niźli na resztę otoczenia.

Perrin z wysiłkiem nabrał powietrza do płuc.

— Rand! Na miłość Światłości, Rand! Przestań!

Wszystko skończyło się równie nagle, jak zaczęło. Spróchniała gałąź odpadła od karłowatego dębu z głuchym trzaskiem. Perrin powoli podnosił się, kaszląc. Kurz wisiał w powietrzu, lśniąc niczym skrzydła ciem w promieniach zachodzącego słońca.

Rand wpatrywał się w jakiś nieistniejący punkt, pierś unosiła mu się ciężko, jak po dziesięciomilowym biegu. Coś takiego jeszcze nigdy dotąd się nie wydarzyło, w istocie rzeczy nigdy nie zdarzyło się nic, co choćby odlegle przypominało skalą wydarzenia sprzed chwili.

— Rand — powiedział ostrożnie Perrin — co…?

Rand wciąż zdawał się spoglądać w dal.

— To jest zawsze obecne. Wzywa mnie. Przyciąga mnie. Saidin. Męska połowa Prawdziwego Źródła. Czasami nie mogę się powstrzymać, by do niego nie sięgnąć. — Wykonał taki ruch, jakby łapał coś frunącego przez powietrze, potem przeniósł spojrzenie na zaciśniętą pięść. — Mogę wyczuć skazę, jeszcze zanim jej dotknę. Skazę Czarnego, niczym cienką powłokę zła usiłującą zakryć Światłość. Powoduje, że żołądek wywraca mi się na drugą stronę, ale nic nie mogę na to poradzić. Nie potrafię sobie pomóc. Nie umiem! Tylko czasami się zdarza, że tam sięgam i jest tak, jakbym chwytał powietrza. — Rozwarł gwałtownie pustą dłoń i zaśmiał się gorzko. — A co będzie, jeśli tak się stanie, gdy nadejdzie Ostatnia Bitwa? Co, jeśli sięgnę i nie pochwycę niczego?

— Cóż, tym razem bez wątpienia ci się udało — powiedział Perrin ochrypłym głosem. — Co ty właściwie zrobiłeś?

Rand rozejrzał się dookoła, jakby widział wszystko po raz pierwszy. Obalone drzewo skórzane i połamane gałęzie. Perrin dopiero teraz stwierdził, że wszystko skończyło się na zaskakująco małych zniszczeniach. Spodziewał się zobaczyć raczej szczeliny ziejące w ziemi. Ściana drzew wyglądała na niemal nienaruszoną.

— Nie chciałem tego. To było tak, jakbyś chciał tylko odkręcić kurek, a zamiast tego wyrwał cały szpunt z beczki. To… mnie wypełniło. Musiałem jakoś się tego pozbyć, bo inaczej bym spłonął, ale… nie chciałem zrobić tego wszystkiego.

Perrin potrząsnął głową.

„Czy jest sens prosić go, by więcej tego nie robił? O tym, co robi, wie niewiele więcej niż ja”.

— Dostatecznie wielu jest takich, którzy chcieliby widzieć ciebie i nas wszystkich wśród martwych, żebyś miał wykonywać za nich ich robotę.

Rand zdawał się go nie słuchać.

— Lepiej wracajmy do obozu. Wkrótce zrobi się ciemno, a nie wiem jak ty, ale ja jestem głodny.

— Co? Aha. Idź, Perrin. Ja wrócę później. Chcę jeszcze chwilę być sam.

Perrin zawahał się, potem niechętnie zawrócił w kierunku szczeliny w ścianie niecki. Zatrzymał się, gdy Rand przemówił ponownie.

— Czy miewasz sny, kiedy śpisz? Dobre sny?

— Czasami — odpowiedział ostrożnie Perrin. — Ale nie pamiętam większości tego, o czym śnię.

Nauczył się strzec swoich snów.

— Moje sny nieprzerwanie czyhają — rzekł Rand, tak cicho, że Perrin ledwie dosłyszał. — Być może przekazują nam coś. Coś prawdziwego.

Stał w milczeniu, pochylony.

— Kolacja czeka — powtórzył Perrin, ale Rand zatopił się głęboko we własnych myślach. Na koniec Perrin odszedł, zostawiając go stojącego samotnie.

Smok odrodzony

Подняться наверх