Читать книгу Smok odrodzony - Robert Jordan - Страница 13
Rozdział 5
ОглавлениеKoszmar na jawie
Wyskoczywszy z łóżka, Perrin pochwycił swój topór i wybiegł na zewnątrz boso, w cienkim lnie, zupełnie nie zważając na chłód. Chmury kąpały się w bladej bieli księżycowej poświaty. Dla jego oczu światła było wystarczająco dużo, nazbyt wiele: widział przemykające się pomiędzy drzewami cienie, cienie omalże tak duże jak Loial, o twarzach zniekształconych dziobami i pyskami. Na poły ludzkie głowy z rogami i pierzastymi czubami, wstrętne sylwetki poruszające się na kopytach lub szponach równie często jak na stopach odzianych w wysokie buty.
Otworzył usta, by wykrzyczeć ostrzeżenie, ale nagle drzwi szałasu Moiraine otworzyły się gwałtownie, wyskoczył z nich Lan z mieczem w dłoni, wrzeszcząc:
— Trolloki! Wstawać, jeśli wam życie miłe! Trolloki!
Odpowiedziały mu krzyki mężczyzn, którzy zaczęli wysypywać się ze swych szałasów, rozebrani jak to do snu, ale z mieczami w dłoniach. Z potwornym wyciem trolloki ruszyły naprzód, na ich spotkanie wyszła stal mieczy i bojowe okrzyki: „Shienar!” oraz „Smok Odrodzony!”.
Lan w pełni ubrany — Perrin mógłby się założyć, że Strażnik wcale nie spał — rzucił się w sam środek ciżby trolloków, jakby jego wełniana odzież była zbroją. Zdawał się tańczyć od jednego do drugiego, człowiek i miecz płynęli z gracją wody lub wiatru, a tam gdzie przeszedł, trolloki skrzeczały i umierały.
Moiraine również wyszła w noc i tańczyła swój własny taniec pomiędzy trollokami. Jedyną widoczną u niej bronią był krótki pręt, jednak tam, gdzie dotknęła nim trolloka, na jego skórze pojawiała się pręga płomienia. Wolną dłonią ciskała ogniste kule, niczym pioruny brane prosto z powietrza; te trolloki, które dosięgły płomienie, wyły i waliły się na ziemię.
Naraz drzewo stanęło w ogniu od korzeni aż po koronę, potem następne i kolejne. Trolloki darły się, gdy ich oczy raził niespodziewany blask, ale nie przestawały wymachiwać toporami o przeciwstawnym do ostrza kolcu i zakrzywionymi mieczami przypominającymi w kształcie ostrze kosy.
Nagle Perrin spostrzegł Leyę, która stanęła z wahaniem przy chacie Moiraine, w pół drogi przez nieckę od niego, i wtedy opuściły go myśli o czymkolwiek innym. Kobieta Tath’anów przycisnąwszy plecy do ściany z dłużyc, ręką trzymała się za gardło. Światło płonących drzew ukazało mu przerażenie i ból oraz wstręt obecny na jej twarzy, kiedy przyglądała się scenom rzezi.
Nad nim zamajaczył trollok, okrutnie zakrzywiony dziób miał tam, gdzie powinny być usta i nos. Czarna kolczuga nabijana kolcami osłaniała go od ramion do kolan, zamiast stóp miał jastrzębie pazury. Zamachnął się wygiętym mieczem. Pachniał potem, brudem i bólem.
Perrin przykucnął, unikając ciosu i krzyknął coś bez słów, kiedy jego topór uderzył. Wiedział, że powinien się bać, ale potrzeba chwili wyparła strach. Znaczenie miało tylko to, by zdążyć dobiec do Leyi i zabrać ją do jakiejś kryjówki, a trollok po prostu stał mu na drodze.
Trollok padł, wyjąc i ryjąc stopami ziemię, Perrin nie wiedział nawet, gdzie go trafił, czy on umiera, czy tylko został raniony. Przeskoczył przez niego i pognał w górę stoku.
Płonące drzewa rzucały niesamowite cienie na małą dolinę. Migoczący cień obok chaty Moiraine zmienił się nagle w postać trolloka o rogatym kozim pysku. Ściskając ostro zakończony topór w obu dłoniach, zamierzał właśnie zbiec na dół, by włączyć się do bitwy, kiedy jego oczy padły na Leyę.
— Nie! — krzyknął Perrin. — Światłości, nie!
Spod jego bosych stóp pryskały kamyki, nie czuł jednak skaleczeń. Topór trolloka uniósł się.
— Leyaaaaaaaa!
W ostatniej chwili trollok odwrócił się, skierował topór w stronę Perrina. Ten rzucił się na ziemię i jęknął, kiedy topór zahaczył skórę na grzbiecie. Rozpaczliwie wyciągnął dłoń, złapał kozie kopyto i szarpnął z całej siły. Trollok, jakby ziemia usunęła mu się spod nóg, upadł z łomotem, kiedy jednak zaczął ześlizgiwać się po stoku, chwycił Perrina w potężne łapy, dwukrotnie większe niż jego dłonie, i zaczęli staczać się razem. Smród potwora wypełnił mu nozdrza, mieszanina zapachów kozła i ludzkiego potu. Potężne ramiona zaciskały się wokół jego klatki piersiowej, wyduszając z niego powietrze, żebra trzeszczały, jakby za chwilę miały pęknąć. Trollok upadając, zgubił swój topór, ale białe kozie zęby wgryzły się z całej siły w jego ramię. Perrin jęknął z bólu, który go tam przeszył. Płuca walczyły o oddech, ciemność zaczynała już przysłaniać mu spojrzenie, w niejasny sposób jednak zdał sobie sprawę, że drugie ramię ma wolne, że w jakiś sposób udało mu się nie zgubić topora. Trzymał go krótko przy ostrzu, jak młotek, kolcem do przodu. Z rykiem, który wydobył resztę powietrza z jego płuc, wbił kolec w skroń trolloka.
Tamten bez jednego dźwięku znieruchomiał, jego członki rozwarły się, a Perrin skręcił w bok. Instynktownie zacisnął dłonie na stylisku topora, wyrywając ostrze z głowy trolloka, który ześlizgiwał się dalej po stoku, wciąż wstrząsany drgawkami.
Przez chwilę Perrin leżał nieruchomo, starając się złapać oddech. Rana na plecach bolała, czuł wilgoć krwi. Ramię zaprotestowało, kiedy się na nim wsparł.
— Leya?
Wciąż tam była, skulona przed szałasem, nie dalej niż dziesięć kroków od niego. I patrzyła na niego z takim wyrazem twarzy, że nie miał odwagi napotkać jej spojrzenia.
— Nie żałuj mnie! — warknął na nią. — Nie…!
Z dachu szałasu skoczył Myrddraal — zdawało się, w zwolnionym tempie — czarny płaszcz zwisał podczas leniwego spadania, jakby stwór stał nieruchomo na ziemi. Bezokie spojrzenie wbite było w Perrina. Pachniał śmiercią.
Kiedy Myrddraal tak wpatrywał się w niego, Perrin czuł, jak ziębną mu ręce i nogi. Pierś zmieniła się w lodowatą grudę.
— Leya — wyszeptał. Wszystko, co mógł zrobić, to nie uciekać. — Leya, proszę, schowaj się. Proszę.
Półczłowiek ruszył w jego kierunku, powoli, przekonany, że strach trzyma go w swym żelaznym uścisku. Poruszał się jak wąż, wyswobadzając jednocześnie zza pasa miecz, tak czarny, że tylko dzięki płonącym drzewom można było go dostrzec.
— Obetnij jedną nogę trójnogu — powiedział miękko — a cały upadnie.
Jego głos brzmiał tak, jakby ktoś kruszył zetlałą ze starości skórę.
Nagle Leya poruszyła się, skoczyła naprzód, usiłując obłapić ramionami nogę Myrddraala. Zamachnął się czarnym mieczem, jakby od niechcenia, nawet nie patrząc: Leya zgięła się wpół i osunęła na ziemię.
Perrinowi zakręciły się łzy w oczach.
„Powinienem jej pomóc… uratować ją. Powinienem… powinienem zrobić coś!”.
Ale dopóki miał na sobie to bezokie spojrzenie Myrddraala, dopóty już samo myślenie kosztowało go wiele wysiłku.
„Nadchodzimy, bracie. Nadchodzimy, Młody Byku”.
Słowa wewnątrz jego umysłu rozdźwięczały niczym serce dzwonu. Ich pogłos rozniósł się drżeniem po całym jego ciele. Razem ze słowami pojawiły się wilki, w ogromnej liczbie, zalały jego umysł tak samo, jak zalały nieckę w kształcie pucharu. Górskie wilki, sięgające człowiekowi niemal do pasa, całe w białych i szarych łatach, wyskakiwały w pełnym biegu spośród nocy i świadome zaskoczenia dwunożnych, rzucały się naprzód do gardeł Wykoślawionych. Wilki wypełniły go do tego stopnia, iż ledwie pamiętał, że kiedykolwiek był człowiekiem. Jego oczy wchłonęły światło, zaświeciły złotą żółcią. A Półczłowiek zatrzymał się, jakby stracił nagle pewność siebie.
— Pomorze — powiedział pogardliwie Perrin, ale nagle do głowy przyszło mu inne imię, podpowiedziane przez wilki. Trolloki, Wykoślawieni, stworzeni podczas Wojny z Cieniem, stanowiąc skrzyżowanie ludzi i zwierząt, byli wystarczająco paskudni, ale Myrddraale…
— Niezrodzony! — wypluł z siebie Młody Byk. Obnażył zęby, warknął i rzucił się na Myrddraala.
Ten poruszał się jak żmija, giętki i śmiertelnie groźny, czarny miecz śmignął jak błyskawica, ale on był przecież Młodym Bykiem. Tak nazywały go wilki. Młody Byk ze stalowymi rogami, którymi władał za pomocą dłoni. Był teraz jednym z wilkami. Był wilkiem, a każdy wilk chętnie zginąłby sto razy, aby zobaczyć, jak Niezrodzony umiera. Pomor cofnął się przed nim, czarne ostrze śmigało, próbując odeprzeć jego cięcia.
Ścięgno w kolanie i gardło, tak zabijały wilki. Młody Byk rzucił się nagle w bok i przyklęknął, topór przeciął tył kolana Półczłowieka. Myrddraal wrzasnął — krzykiem niczym zgrzyt metalu po kościach, krzykiem, który innym razem spowodowałby, iż włosy zjeżyłyby mu się na głowie. Półczłowiek — Niezrodzony — wciąż twardo ściskał w garści swój miecz, zanim jednak zdążył się pozbierać, topór Młodego Byka uderzył ponownie. Na pół odrąbana głowa Myrddraala zwisała mu z pleców, lecz opierając się wciąż na jednej ręce, Niezrodzony dziko wymachiwał swoim mieczem. Niezrodzeni zawsze umierali długo.
Dzięki myślom wilków, które rozgościły się w jego umyśle, a także własnym oczom, Młody Byk widział trolloki padające na ziemię, skrzeczące, mimo iż nie tknęła ich ani dłoń człowieka, ani zęby wilka. To ci, którzy złączeni byli z tym Myrddraalem — umrą, kiedy on umrze, jeżeli nikt nie zabije ich pierwej.
Potrzeba zbiegnięcia ze stoku i przyłączenia się do swych braci, zabijania razem z nimi Wykoślawionych, ścigania pozostałych Niezrodzonych była silna, jednak pogrzebana głęboko część osobowości pamiętała, że kiedyś był człowiekiem.
„Leya”.
Rzucił topór i delikatnie odwrócił ją na plecy. Krew pokrywała jej twarz, a oczy patrzyły na niego zeszklone śmiercią. Miał wrażenie, że ten wzrok go oskarża.
— Próbowałem — powiedział. — Próbowałem cię uratować. — Jej spojrzenie nie zmieniło się. — Co jeszcze mogłem zrobić? Zabiłby cię, gdybym ja go nie zabił!
„Chodź, Młody Byku. Chodź zabijać Wykoślawionych”.
Wilk rozbudził się w nim, ogarnął go. Perrin złożył Leyę z powrotem na plecach, podniósł swój topór, którego ostrze zalśniło wilgocią. Kiedy zbiegał w dół skalistego zbocza, jego oczy lśniły. Był Młodym Bykiem.
Drzewa rozsiane rzadko po dolinie w kształcie kielicha płonęły jak pochodnie. Wysoka sosna właśnie stanęła w ogniu, gdy Młody Byk przyłączył się do bitwy. Nocne niebo rozbłyskiwało błękitem poziomych błyskawic, a Lan walczył właśnie z kolejnym Myrddraalem — starożytne ostrze wykonane przez Aes Sedai spotkało czarną stal fasonowaną w Thakan’dar, w cieniu Shayol Ghul. Loial wymachiwał pałką wielkości pnia młodego drzewka, wirujące drewno nie pozwalało trollokom zbliżyć się do niego bez narażenia się na cios i upadek. Mężczyźni walczyli desperacko pośród tańczących cieni, ale Młody Byk — Perrin — z daleka zauważył, że zbyt wielu Shienaran leży już na ziemi.
Jego bracia i siostry walczyli w małych stadach po trzy, cztery sztuki, przypadając do ziemi, by uniknąć kosopodobnych mieczy i opatrzonych kolcem toporów, potem skakali, aby rozerwać ścięgno kolanowe, i rzucali się do gardła, gdy ofiara padała. Nie było żadnej godności w sposobie, w jaki walczyli, żadnej chwały, żadnej litości. Nie przybiegli tu, by stoczyć bitwę, lecz by zabijać. Młody Byk przyłączył się do jednej z małych sfor, ostrze topora zastępowało mu zęby.
Nie myślał już o całości bitwy. Liczył się tylko ten trollok, którego on i wilki — bracia — odcięli od reszty i zabili. Potem będzie następny, i następny, i następny, aż wreszcie nie zostanie żaden. Ani tutaj, ani nigdzie. Czuł przemożne pragnienie, by odrzucić topór i używać zębów, by biec na czterech łapach jak jego bracia. Biec przez wysokie górskie przełęcze. Biec zanurzony po brzuch w puszystym śniegu. Biec i czuć, jak zimny wiatr rozwiewa mu futro. Warczał razem z braćmi, a trolloki wyły ze strachu na widok jego żółtych oczu, zdjęte trwogą znacznie większą niż wobec spojrzenia zwyczajnych, wilczych ślepi.
Nagle zdał sobie sprawę, że nie ma już więcej trolloków, przynajmniej trzymających się na nogach, nigdzie, w całej niecce, choć czuł, że jego bracia gonią jeszcze tych, którzy uciekli. Stado złożone z siedmiu znalazło inną ofiarę, gdzieś w ciemnościach. Jeden z Niezrodzonych uciekł w stronę swego czworonoga — swego konia, podpowiedziała jakaś odległa część umysłu — i bracia ruszyli za nim, z nozdrzami wypełnionymi jego zapachem, istotą śmierci. Jego umysł był z nimi, widział ich oczami. Kiedy go dogoniły, Niezrodzony odwrócił się, przeklął; czarne ostrze i czarny ubiór wyglądały jak fragment nocy. Ale jego bracia i siostry polowali właśnie pośród nocy.
Młody Byk warknął, gdy pierwszy brat zginął, ból jego śmierci przeszył go jak lanca, lecz już następni zbliżali się i coraz więcej braci i sióstr umierało, ale kłapiące szczęki ściągnęły wreszcie Niezrodzonego na ziemię. Sam walczył teraz za pomocą własnych zębów, przegryzał gardła, ciął pazurami, które rozrywały skórę i ciało niczym te twarde szpony dwunożnych, jednak bracia rzucali się na nie z furią, nawet jeśli przy tym umierali. Na koniec samotna siostra podźwignęła się z wciąż kotłującego się stosu i chwiejnie odeszła na bok. Nazywano ją Poranna Mgła, ale tak jak wszystkie imiona wilków również i to oznaczało coś więcej: mroźny poranek, którego powietrze kłuło zapowiedzią śniegu, i mgła kłębiąca się grubą warstwą w dolinie, wirująca w ostrym wietrze niosącym zapowiedź dobrego polowania. Poranna Mgła uniosła łeb i zawyła do skrytego za chmurami księżyca, opłakując swoją śmierć.
Młody Byk również odrzucił głowę i zawył wraz z nią, opłakiwał wraz z nią.
Kiedy opuścił głowę, zorientował się, że Min patrzy na niego.
— Czy dobrze się czujesz, Perrin? — zapytała z powątpiewaniem.
Miała sińce na policzkach, a jeden z rękawów jej kaftana był na pół oberwany. W jednej dłoni trzymała krótką pałkę, w drugiej sztylet: jedno i drugie oblepione krwią i sierścią.
Spostrzegł, że wszyscy patrzą na niego, wszyscy ci, którzy trzymali się jeszcze na nogach. Loial, opierający się ciężko na swojej pałce, Shienaranie, którzy znosili swych rannych do miejsca, gdzie Moiraine właśnie kucała przy jednym z nich, a Lan stał przy jej boku. Nawet Aes Sedai spoglądała w jego stronę. Płonące drzewa, niczym wielkie pochodnie, rozsiewały rozkołysane cienie. Martwe trolloki leżały wszędzie. Więcej Shienaran leżało, niźli stało, a pomiędzy nimi spoczywały ciała jego braci. Tak wiele…
Perrin zorientował się, że znowu chce ma się wyć. Szaleńczym wysiłkiem odgrodził się od kontaktu z wilkami. Ale obrazy i emocje przeciekały przez mentalną barierę, próbował więc je zdławić. W końcu przestał je czuć, przestał odczuwać ich ból, ich gniew, pragnienie ścigania Wykoślawionych albo biegu… Potrząsnął głową. Rana na plecach paliła jak ogień, miał wrażenie, że ktoś wali młotem w jego poszarpane ramię. Bose stopy, podrapane i pokaleczone, pulsowały bólem. Zapach krwi zalegał wszędzie. I zapach trolloków. Oraz śmierci.
— Ja… czuję się dobrze, Min.
— Dobrze się spisałeś w walce, kowalu — powiedział Lan. Strażnik uniósł swój wciąż poczerniały od krwi miecz ponad głowę. — Tai’shar Manetheren! Tai’shar Andor!
Prawdziwa krew Manetheren. Prawdziwa krew Andoru.
Ci Shienaranie, którzy wciąż stali — jakże nieliczni — unieśli swe ostrza i przyłączyli się do wiwatu.
— Tai’shar Manetheren! Tai’shar Andor!
Loial pokiwał głową.
— Ta’veren — dodał.
Perrin spuścił oczy w zmieszaniu. Lan uratował go wprawdzie przed pytaniami, na które nie chciał odpowiadać, ale oddał mu honory, na jakie nie zasługiwał. Pozostali niczego nie rozumieli. Zastanawiał się, co by powiedzieli, gdyby znali prawdę. Kiedy Min podeszła bliżej, wymamrotał:
— Leya nie żyje. Nie dałem rady… A tak niewiele brakowało, bym zdążył na czas.
— To by nic nie dało — powiedziała cicho. — Sam dobrze wiesz. — Pochyliła się, by obejrzeć jego plecy i na jej twarzy pojawił się grymas. — Moiraine zajmie się tym. Uzdrawia, kogo może.
Perrin pokiwał głową. Plecy miał sztywne od zaschniętej krwi, całe aż do pasa, ale mimo bólu ledwie to zauważał.
„Światłości, o mało co, a byłbym tym razem nie wrócił. Nie mogę dopuścić, by to się powtórzyło. Nie mogę. Nigdy więcej!”.
Ale kiedy był z wilkami, wszystko wyglądało inaczej. Nie musiał się przejmować obcymi, którzy obawiali się go tylko dlatego, że był taki duży. Nikt nie twierdził, że on wolno myśli tylko dlatego, że starał się uważać na innych. Wilki znały się nawzajem, nawet jeśli nigdy przedtem się nie spotkały, a wśród nich był tylko jeszcze jednym wilkiem.
„Nie!”.
Jego dłonie zacisnęły się na stylisku topora.
„Nie!”.
Wzdrygnął się, gdy Masema znienacka przemówił:
— To był znak — powiedział Shienaranin, obracając się wkoło, by wszyscy go słyszeli. Na ramionach i piersiach miał krew — kiedy zaczęła się walka, był odziany tylko w spodnie — kulał, ale światło w jego oczach lśniło tak żywo jak poprzednio. Bardziej nawet. — Znak zesłany, by utwierdzić nas w wierze. Nawet wilki się pojawiły, by walczyć za Smoka Odrodzonego. W Ostatniej Bitwie Lord Smok wezwie zwierzęta z najgłębszych kniei, by walczyły po naszej stronie. To znak dla nas, że winniśmy iść dalej. Tylko Sprzymierzeńcy Ciemności odmówią przyłączenia się do nas.
Dwu Shienaran pokiwało głowami.
— Zamknij przeklętą gębę, Masema! — warknął Uno. Wydawał się nietknięty, ale Uno przecież walczył już z trollokami, zanim jeszcze Perrin przyszedł na świat. Sapał jednak ze zmęczenia, tylko wymalowane oko na przepasce zdawało się wypoczęte. — Ruszymy w cholerną drogę dopiero wtedy, gdy Lord Smok wyda nam przeklęty rozkaz, a nie wcześniej! Wy przeklęci baraniogłowi wieśniacy, macie to sobie zapamiętać!
Jednooki mężczyzna spojrzał na rząd ludzi czekających na pomoc Moiraine, wśród których niewielu było w stanie choćby usiąść, nawet po tym, jak udzieliła im pomocy, i potrząsnął głową.
— Przynajmniej mamy mnóstwo cholernych wilczych skór, by zapewnić rannym ciepło.
— Nie!
Shienaranie zdawali się zaskoczeni zapalczywością w głosie Perrina.
— Walczyły za nas i pogrzebiemy je razem z naszymi poległymi.
Uno zmarszczył brwi i otworzył usta, jakby chciał się sprzeczać, ale Perrin zmierzył go nieubłaganym, żółtookim spojrzeniem. Shienaranin pierwszy spuścił wzrok i pokiwał głową.
Perrin odkaszlnął i na powrót zmieszany słuchał, jak Uno wydaje rozkazy tym Shienaranom, którzy zostali oddelegowani do pozbierania ciał martwych wilków. Min patrzyła na niego z ukosa w taki sposób, w jaki patrzyła zawsze, gdy miała swoje wizje.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki