Читать книгу Smok odrodzony - Robert Jordan - Страница 12
Rozdział 4
ОглавлениеSny pełne cienia
Mimo ognia płonącego na długim, kamiennym kominku, główną salę gospody wypełniał chłód. Perrin zatarł dłonie przy ogniu, ale nie potrafił ich rozgrzać. Zimno dostarczało jednak dziwnej otuchy, jakby stanowiło jakąś tarczę, aczkolwiek nie potrafił wymyślić, przeciwko czemu owe tarcze miałyby go chronić. W zakamarku umysłu coś mu cicho mruczało, cichym, ledwie słyszalnym dźwiękiem, jakby coś tam drapało, usiłując dostać się do środka.
— Tak więc zrezygnujesz z niego. Tak będzie dla ciebie najlepiej. Chodź tu. Usiądź, to porozmawiamy.
Perrin odwrócił się, by spojrzeć na mówiącego. Okrągłe stoły rozproszone bezładnie po izbie były puste, tylko przy jednym z nich, w rogu, pogrążony w cieniu siedział samotny człowiek. Pozostała część wnętrza wydawała się w jakiś sposób zamglona, jakby była raczej wrażeniem niż miejscem, szczególnie wszystko, co nie znajdowało się dokładnie na wprost przed oczyma. Obejrzał się z powrotem na ogień, który płonął teraz na palenisku z cegieł. Z jakiegoś powodu w ogóle się tym wszystkim nie przejął.
„Choć powinienem”.
Ale nie potrafił powiedzieć dlaczego.
Mężczyzna skinął dłonią i Perrin podszedł bliżej stołu. Kwadratowego stołu. Stoły były kwadratowe. Zmarszczył brwi i już miał dotknąć blatu palcem, ale cofnął rękę. W tym narożniku pomieszczenia nie było żadnych lamp i pomimo że reszta sali była jasno oświetlona, mężczyzna oraz stół, przy którym siedział, byli niemalże niedostrzegalni, nieomal pomieszani z ciemnością.
Perrin miał uczucie, że zna tego człowieka, ale było to wrażenie niejasne, jak widok chwytany kątem oka. Był w średnim wieku, przystojny i zbyt dobrze ubrany, jak na wiejską gospodę, w ciemny, czarny niemalże, aksamit z białą koronką u kołnierza i mankietów. Siedział sztywno, niekiedy przyciskając dłoń do piersi, jakby najdrobniejsze poruszenia bolały. Ciemne oczy, które wbił w twarz Perrina, wyglądały jak roziskrzone punkty wśród cieni.
— Z czego mam zrezygnować? — zapytał Perrin.
— Z niego, oczywiście. — Człowiek kiwnięciem głowy wskazał topór, wiszący mu u pasa. Wyglądał na zaskoczonego, jakby rozmowę tę prowadzili już wcześniej, jakby na nowo musiał rozpoczynać starą kłótnię.
Perrin nie zdawał sobie dotąd sprawy, że ma przy sobie topór, nie czuł jego ciężaru obciągającego pas. Przesunął dłonią po ostrzu w kształcie półksiężyca i równoważącym je grubym kolcu. Stal pod dotykiem sprawiała wrażenie… materialnej. Bardziej niż wszystko, co go otaczało. Być może była nawet bardziej materialna niż on sam. Pozostawił więc rękę przyciśniętą do ostrza po to, by czuć coś realnego.
— Myślałem o tym — powiedział — ale chyba nie jestem w stanie. Jeszcze nie.
„Jeszcze nie?”.
Gospoda zdawała się migotać, a w jego głowie znowu rozbrzmiał tamten pomruk.
„Nie!”.
Pomruk ucichł.
— Nie? — Człowiek uśmiechnął się zimnym uśmiechem. — Jesteś kowalem, chłopcze. I to zupełnie niezłym, jak słyszałem. Twoje dłonie stworzone zostały do młota, nie do topora. Stworzone do tego, by tworzyć, nie żeby zabijać. Wróć do tego, zanim będzie za późno.
Perrin zorientował się, że kiwa głową.
— Tak. Ale jestem również ta’veren.
Nigdy dotąd nie powiedział tego na głos.
„Ale od dawna już to wiedziałem”.
Był tego pewien, ale nie mógł zrozumieć, skąd brała się ta pewność.
Uśmiech mężczyzny na chwilę zamienił się w grymas, ale zaraz potem powrócił, wyraźniejszy, silniejszy jeszcze niż przed chwilą.
— Wszystko można zmienić, są na to sposoby, chłopcze. Są sposoby nawet na uniknięcie przeznaczenia. Usiądź, to o tym porozmawiamy.
Cienie zdawały się przesuwać i gęstnieć, wyciągać macki.
Perrin zrobił krok do tyłu, starając się pozostawać w świetle.
— Chyba nie mam ochoty.
— Przynajmniej napij się ze mną. Za lata, które minęły, i za te, które nadejdą. Proszę, po tym będziesz widział jaśniej pewne rzeczy.
Kubek, który mężczyzna popchnął po blacie stołu w jego kierunku, jeszcze przed chwilą nie istniał. Teraz lśnił czystym srebrem, a ciemne wino koloru krwi wypełniało go aż po brzegi.
Perrin przyjrzał się twarzy swego rozmówcy. Nawet mimo ostrego wzroku niewiele widział, cienie spowijały niczym kirem rysy tamtego równie skutecznie jak płaszcz Strażnika. Coś było w jego oczach, coś, co powinien był sobie przypomnieć, gdyby się bardziej postarał. Mruczenie powróciło.
— Nie — powiedział do cichego dźwięku, który rozbrzmiewał pod jego czaszką, ale kiedy usta mężczyzny zacisnęły się w gniewie, błysku wściekłości, stłumionym równie szybko, jak się pojawił, stwierdził, że równie dobrze mogłoby się to odnosić do propozycji napicia się wina.
— Nie jestem spragniony.
Odwrócił się i popatrzył na drzwi. Kominek zbudowany był teraz z okrągłych rzecznych kamieni, kilka długich stołów z ławami przysuniętymi do dłuższych boków wypełniało dokładnie pomieszczenie. Nagle zapragnął znaleźć się na zewnątrz, gdziekolwiek, byle dalej od tego człowieka.
— Nie będziesz miał wielu szans. — Człowiek odezwał się za jego plecami, jego głos był twardy. — Trzy wątki splecione razem dzielą wspólne przeznaczenie. Kiedy jeden zostanie przecięty, z pozostałymi też się tak stanie. Los może cię zabić, o ile nie uczyni z tobą czegoś jeszcze gorszego.
Perrin poczuł nagle podmuch gorąca na plecach, podmuch, który równie nagle rozwiał się, jakby na moment otwarto drzwi wielkiego paleniska do wytapiania metali, a potem je błyskawicznie zamknięto. Zaskoczony obejrzał się za siebie, pomieszczenie było puste.
„To tylko sen” — pomyślał i zadrżał z zimna, a wtedy wszystko się zmieniło.
Spojrzał w lustro, po części nie pojmując tego, co widzi, po części zaś akceptując wszystko bez zastrzeżeń. Pozłacany hełm, odrobiony na kształt łba lwa, tkwił na jego głowie, jakby nosił go przez całe życie. Złote liście pokrywały zdobnie wykuty napierśnik, złoto zdobiło płyty i kolczugę na ramionach oraz nogach. Tylko topór przy boku był zwyczajny. Głos — własny głos — szeptał w głowie, iż przedkłada go nad każdą inną broń, że walczył nim w setce bitew.
„Nie!”.
Chciał zdjąć tę zbroję, odrzucić ją.
„Nie mogę!”.
W jego głowie rozbrzmiał głos, głośniejszy niż mruczenie, nieomal zrozumiały.
— Człowiek przeznaczony do zdobycia chwały.
Odskoczył od lustra, aby stwierdzić, że patrzy na najpiękniejszą kobietę, jaką w swym życiu widział. Reszta otoczenia mogłaby równie dobrze dla niego nie istnieć, interesowała go tylko ona. Jej oczy były niczym dwa nocne jeziora, skóra kremowobiała i bez wątpienia delikatna, bardziej gładka niż suknia z białego jedwabiu. Kiedy podeszła bliżej, zaschło mu w ustach. Zdał sobie sprawę, że wszystkie kobiety, jakie kiedykolwiek spotkał, były niezgrabne i niezdarne. Zadrżał, zastanawiając się, dlaczego tak mu zimno.
— Mężczyzna powinien chwytać swe przeznaczenie oboma rękoma — powiedziała, uśmiechając się. Ten uśmiech niemalże spowodował, że zrobiło mu się cieplej. Była wysoka, brakowało jej mniej niż dłoni, by mogła spojrzeć mu prosto w oczy. Srebrne grzebienie spinały włosy czarniejsze niż skrzydło kruka. Szeroki pas srebrnych ogniw otaczał talię, którą mógłby objąć dłońmi.
— O tak… — wyszeptał.
Przepełniające go zaskoczenie ścierało się z akceptacją. Nie miałby żadnego pożytku ze sławy. Ale kiedy ona to powiedziała, nie pragnął już niczego więcej.
— Chcę…
Pomruk wbił mu się w czaszkę.
„Nie!”.
Pomruk ucichł, po chwili również gdzieś się podziała akceptacja. Prawie. Podniósł dłoń na wysokość głowy, dotknął pozłacanego hełmu, zdjął go.
— Nie… nie sądzę, abym go chciał. Nie należy do mnie.
— Nie chcesz go? — Zaśmiała się. — A czegóż mógłby chcieć mężczyzna, w którego żyłach płynie choć odrobina krwi, jak nie sławy? Takiej samej sławy, jaką byś zyskał, gdybyś zadął w Róg Valere.
— Nie chcę — powtórzył, czując, jak coś w nim wrzeszczy, że to kłamstwo. Róg Valere.
„Róg zagrał i rozpoczęła się dzika szarża. Śmierć jechała u jego boku, a mimo to ona na niego czekała. Jego kochanka. Jego zagłada”.
— Nie! Jestem kowalem.
Uśmiechnęła się z politowaniem.
— To doprawdy niewiele, jak na przedmiot marzeń. Nie wolno ci słuchać tych, którzy będą starali się odwieść cię od twego przeznaczenia. Będą cię chcieli poniżyć, upodlić. Zniszczyć cię. Walka z przeznaczeniem przynieść może jedynie ból. Dlaczego wybierać ból, skoro możesz mieć sławę? A imię twoje będzie pamiętane obok imion wszystkich bohaterów legend.
— Nie jestem bohaterem.
— Nie wiesz nawet w połowie, kim jesteś. Czy kim możesz się stać. Chodź, napij się ze mną, za przeznaczenie i chwałę. — W jej dłoniach zalśnił srebrny kubek, wypełniony czerwonym jak krew winem. — Pij.
Patrzył na kubek i marszczył brwi. Było w nim coś… znajomego. Mruczenie wypełniło mu cały umysł.
„Nie!”.
Walczył z nim, nie miał zamiaru go słuchać.
„Nie!”.
Podała mu złoty kubek.
— Pij.
„Złoty? Sądziłem, że kubek był… był…”.
Reszta myśli nie pojawiła się. Ale w jego pomieszanie wciąż wdzierał się ten głos, wręcz wgryzał, żądając posłuchania.
— Nie — powiedział. — Nie! — Popatrzył na złoty hełm w swoich dłoniach i odrzucił go na bok. — Jestem kowalem. Jestem…
Głos we wnętrzu głowy walczył z nim, wysilał się, by być słyszany. Otulił głowę ramionami, aby go z niej przegnać, ale tylko uwięził go w środku.
— Jestem człowiekiem! — wykrzyknął.
Ogarnęła go ciemność, ale jej głos szedł za nim, szepcząc.
— Zawsze zapada noc, a sny przychodzą do wszystkich ludzi. Szczególnie do ciebie, mój dzikusie. A ja zawsze będę w twoich snach.
Cisza.
Opuścił ramiona. Na powrót ubrany był w swój kaftan i spodnie, mocne i zgrabnie uszyte, nawet jeśli proste. Odpowiednia odzież dla kowala czy innego człowieka ze wsi. Jednakże ledwie je zauważył.
Stał na kamiennym moście z niską balustradą, gnącym się łukiem od jednej szerokiej, płaskodachej kamiennej iglicy do drugiej; iglice wyrastały z głębi, która nawet dla jego oczu okazała się niemożliwa do przeniknięcia. Dla wszystkich innych oczu światło byłoby mętne, nie umiał stwierdzić, skąd dobiegało. Po prostu było. Gdziekolwiek spojrzał, na prawo czy lewo, w górę czy w dół, widział kolejne mosty, następne iglice i rampy bez balustrad. Wydawało się, że nie mają końca i że ich układ jest zupełnie pozbawiony jakiegokolwiek planu. Co gorsza, niektóre z ramp dochodziły do wierzchołków iglic, znajdujących się dokładnie ponad tymi, od których odchodziły. Odgłos spadającej wody, zdający się dochodzić zewsząd naraz, rozchodził się echem. Zadrżał z zimna.
Nagle kątem oka pochwycił jakiś ruch; nie myśląc, przykucnął za niską balustradą. Dać się zobaczyć oznaczało niebezpieczeństwo. Nie wiedział dlaczego, wiedział jednak, że to prawda. Po prostu wiedział.
Ostrożnie wyglądając przez balustradę, szukał wzrokiem źródła ruchu. Na odległej rampie zamigotał rozbłysk bieli. Kobieta, tego był pewien, ale nie potrafił zobaczyć jej dokładnie. Kobieta w białej sukni, spiesząca dokądś.
Na moście znajdującym się odrobinę niżej niż ten, na którym stał, i dużo bliżej niźli ten, na którym zobaczył kobietę, pojawił się nagle jakiś mężczyzna, wysoki, ciemny i szczupły; czarne włosy przetykane srebrem nadawały mu dystyngowany wygląd, ciemnozielony płaszcz był gęsto wyszywany złotymi liśćmi. Złocenia pokrywały jego pas i sakwę, klejnoty na pochwie sztyletu rozsiewały wokół iskry światła, złote frędzle otaczały cholewy wysokich butów. Skąd on się tu wziął?
Kolejny mężczyzna wszedł z drugiej strony na most, po którym szedł tamten, jego pojawienie się było równie raptowne jak tego pierwszego. Czarne pasy biegły w dół bufiastych rękawów czerwonego kaftana, grube koronki zdobiły kołnierz i mankiety. Jego buty były tak gęsto naszywane srebrem, że ledwie widać było skórę. Był niższy niż człowiek, któremu szedł na spotkanie, bardziej krępy, krótko ostrzyżone włosy lśniły taką samą bielą jak jego koronki. Mimo iż na pozór stary, w najmniejszej mierze nie wyglądał słabo czy krucho. Kroczył przed siebie z tą samą arogancką siłą, którą manifestował idący mu naprzeciw mężczyzna.
Obaj zbliżali się do siebie, zachowując daleko posuniętą ostrożność.
„Jak dwaj handlarze koni, z których każdy wie, iż drugi ma na sprzedaż kulawą klacz” — pomyślał Perrin.
Mężczyźni zaczęli rozmawiać. Perrin natężał słuch, ale we wszechobecnym odgłosie spadającej wody słyszał tylko niewyraźne mamrotanie. Grymasy, spojrzenia i gwałtowne ruchy, jakby zatrzymane w połowie uderzenia. Ci dwaj nie ufali sobie wzajem. Pomyślał, że w istocie mogą się nawet nienawidzić.
Spojrzał w górę, w poszukiwaniu kobiety, ale okazało się, że zniknęła. Kiedy ponownie skierował spojrzenie na dół, do dwu mężczyzn dołączył trzeci. I w jakiś sposób, skądś, Perrin niemalże poznał go w przebłysku zaćmionej pamięci. Przystojny mężczyzna ubrany w czarne aksamity i białe koronki.
„Gospoda — pomyślał. — I jeszcze coś, co zdarzyło się wcześniej. Coś…”.
Coś, co się zdarzyło przed wielu laty, tak mu się przynajmniej zdawało. Wspomnienia jednak nie powróciły.
Pierwsi dwaj stali teraz ramię w ramię, tworząc niewygodne przymierze wywołane obecnością nowo przybyłego. Krzyczał na nich i wygrażał im pięścią, a oni nerwowo szurali nogami, starając się nie patrzeć mu w oczy. Jeśli nawet się wzajem nienawidzili, to tamtego bali się bardziej.
„Jego oczy — pomyślał Perrin. — Co jest dziwnego w tych oczach?”.
Wysoki, ciemny mężczyzna zaczął sprzeczać się z tamtym, najpierw powoli, potem z rosnącą zapalczywością. Mężczyzna o białych włosach przyłączył się i nagle ich czasowe przymierze pękło. Wszyscy trzej krzyczeli naraz, każdy na zmianę na obu pozostałych. Naraz mężczyzna w czarnych aksamitach rozrzucił szeroko ramiona, jakby domagając się zakończenia kłótni. I w tym momencie objęła ich i skryła w sobie kula ognia, która rosła, z każdą chwilą stając się coraz większa.
Perrin nakrył głowę ramionami, po czym dopadł do kamiennej balustrady i skulił się tam, a wiatr szarpał nim i wydymał jego ubranie, wiatr gorący jak ogień. Wiatr, który był ogniem. Nawet mając zamknięte powieki, widział płomień przewalający się falą przez wszystko, płomień przeszywający wszystko. Płomienista burza runęła na niego; czuł ją na swym ciele, czuł, jak pali i szarpie, pragnąc go pochłonąć i rozproszyć popioły. Zawył, usiłując wczepić się desperacko w siebie, wiedząc jednocześnie, że to nie wystarczy.
I nagle, między jednym uderzeniem serca a drugim, wiatr ucichł. Nie było żadnego przejścia: w jednej chwili płomień walił się na niego, w następnej zapanował doskonały spokój. Echo spadającej wody stanowiło jedyny słyszalny dźwięk.
Usiadł powoli i obadał dokładnie swe ciało. Rzeczy, które miał na sobie, były całe, bez najmniejszego śladu ognia, odsłonięta skóra nienaruszona. Tylko pamięć żaru pozwalała mu uwierzyć, że wszystko zdarzyło się naprawdę. Wspomnienia te były jednak tylko wspomnieniami umysłu, ciało nie pamiętało niczego.
Ostrożnie spojrzał przez balustradę. Z mostu, na którym stali mężczyźni, pozostało tylko po kilka stóp stopionych wsporników z każdej strony. Po mężczyznach nie było nawet śladu.
Włosy zjeżyły mu się na karku, obejrzał się za siebie. Na rampie znajdującej się nieco wyżej, po prawej stronie, stał kudłaty, szary wilk i patrzył na niego.
„Nie! — Poderwał się na równe nogi i rzucił do ucieczki. — To jest sen! Koszmar! Chcę się obudzić!”.
Biegł, ledwie coś widząc — przed oczyma wirowały mu plamy. Bzyczenie wypełniło jego uszy, potem ścichło, a wtedy migotanie przed oczyma również zniknęło.
Zadrżał z zimna i po raz pierwszy zrozumiał, bez najmniejszych wątpliwości, że to naprawdę jest sen. Niejasno był świadom jakichś mglistych wspomnień snów, które poprzedzały ten, ale ten sen znał dokładnie. Był już w tym miejscu, podczas wcześniejszych nocy, i mimo że nic z tego nie rozumiał, wciąż traktował wszystko jako sen. Tym razem przynajmiej wiedza niczego nie zmieniała.
Otwartą przestrzeń, na której stanął, otaczały ogromne kolumny z wypolerowanego czerwonego kamienia, sklepiony sufit znajdował się pięćdziesiąt lub więcej stóp ponad jego głową. Nie byłby w stanie objąć tych kolumn ramionami, nawet gdyby miał do pomocy drugiego mężczyznę równie barczystego jak on sam. Posadzka wyłożona była wielkimi płytami z jasnoszarego kamienia, mocno wytartymi przez niezliczone stopy wielu generacji.
A pośrodku, pod kopułą, znajdowała się przyczyna, dla której wszyscy ci ludzie przychodzili do tej komnaty. Miecz, wiszący w powietrzu, rękojeścią w dół, na pozór niezawieszony na niczym, w miejscu gdzie, wydawałoby się, każdy mógł po niego sięgnąć i ująć go. Obracał się powoli, jakby pochwycony tchnieniem powietrza. Z tym, że nie był to naprawdę miecz. Wyglądał, jakby go zrobiono ze szkła, czy raczej kryształu, ostrze, rękojeść i jelec żywiły się niejako mglistym światłem, rozsyłając je w postaci tysiąca błysków i lśnień.
Podszedł do niego i wyciągnął dłoń, tak jak to czynił tyle razy wcześniej. Dokładnie pamiętał, jak to się działo. Rękojeść wisiała dokładnie naprzeciw jego twarzy, w zasięgu ręki. W odległości stopy od lśniącego miecza jego dłoń odbiła się od pustego powietrza niczym od kamienia. Wiedział zresztą, że tak się stanie. Nacisnął mocniej, ale równie dobrze mógłby usiłować przewrócić mur. Miecz obrócił się i zalśnił iskrami światła, odległy jedynie o stopę, a jednocześnie równie niedosiężny, jakby znajdował się po drugiej stronie oceanu.
„Callandor”.
Nie wiedział, skąd dobiegł ten szept, czy z jego głowy, czy z zewnątrz, zdawał się odbijać echem pośród kolumn, równie cichy jak wiatr, dobiegający ze wszystkich stron naraz, naglący.
„Callandor. Kto włada mną, włada przeznaczeniem. Weź mnie i rozpocznijmy ostatnią podróż”.
Cofnął się o krok, nagle przestraszony. To usłyszał po raz pierwszy. Śnił ten sen dotąd czterokrotnie — nawet teraz sobie to przypominał, cztery noce, jedną po drugiej — a teraz, po raz pierwszy szept powiedział mu coś innego.
„Nadchodzą Wykoślawieni”.
To był inny szept, szept, którego źródło znał; drgnął nerwowo, jakby poczuł na sobie dotknięcie Myrddraala. Pomiędzy kolumnami stał wilk, górski wilk, sięgający mu niemalże do pasa, porośnięty kudłatą biało-szarą sierścią. Wpatrywał się w niego z napięciem, oczyma żółtymi jak jego własne.
„Nadchodzą Wykoślawieni”.
— Nie — zgrzytnął zębami Perrin. — Nie! Nie wpuszczę cię! Nie-pozwolę-ci!
Przemocą wyrwał się ze snu i usiadł na pryczy, trzęsąc się ze strachu, zimna i gniewu.
— Nie pozwolę — wyszeptał ochryple.
„Nadchodzą Wykoślawieni”.
Myśl uformowała się wyraźnie w jego głowie, nie była to jednak jego własna myśl.
„Nadchodzą Wykoślawieni, bracie”.