Читать книгу Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt - Robert Krasowski - Страница 10
„Popis”, czyli koalicja słabych
ОглавлениеNa dwa lata przed wyborami PiS i PO ogłosiły, że po wyborach będą wspólnie rządzić. Nie był to imperialny gest, obóz solidarnościowy po prostu wymierał. PO i PiS były ostatnimi dinozaurami, dookoła zaś królowały lepiej przystosowane gatunki. Bardziej drapieżne, bardziej zwinne, bardziej przebiegłe. Politycy Sojuszu, mający pełnię władzy, oraz radykałowie z Samoobrony i LPR, zbierający ponad 30 procent poparcia. Osią polskiej polityki stała się walka establishmentu Millera z radykalną kontestacją Leppera, w której obóz solidarnościowy nie miał większego znaczenia. Koalicja PO-PiS zrodziła się z lęku, nie z ambicji, była skupieniem się w stadzie, aby łatwiej przetrwać.
Po kilkunastu miesiącach wszystko się nagle zmieniło. Po upadku Millera, po sprawie Orlenu, po rozłamie w Sojuszu – PO-PiS, zwany „popisem”, stał się faworytem sondaży. Lewica dramatycznie słabła, radykałowie tracili impet, natomiast „popis” się społeczeństwu wyraźnie spodobał. Bo zdesperowane dinozaury wreszcie ruszyły do walki, nauczyły się szarpać, miażdżyć, kąsać. Bez skrupułów, bez umiaru. Ze strachu przed wymarciem zrodził się nowy gatunek, jad mu ciekł z zębów, krew spływała z pazurów. Radykałów od razu zostawił daleko za sobą. Nie było oskarżenia wobec władzy, którego „popis” by nie sformułował ostrzej, brutalniej, drapieżniej. Sojusz przelicytował z równą zaciekłością, ten w obliczu radykałów obiecywał stabilność, „popis” natomiast zapowiedział ideał. W kilka miesięcy rozpalone zostały wielkie społeczne nadzieje, a przecież „popis” nie był wielkim projektem – ani od strony haseł, ani tworzących go ludzi. Był kolejną obietnicą nowej polityki. Obietnicą patetyczną, romantyczną i populistyczną, a do tego maksymalistyczną i nierealistyczną. Oferującą wszystko – naprawę państwa, społeczeństwa, gospodarki. Wielki Gniew, który od lat w Polakach narastał, znalazł ujście w planie Wielkiej Naprawy tego, co postkomuniści zepsuli. Konkretne punkty tego planu były chaotyczne, ale nie to było ważne. Osobliwością czasu nie była siła politycznej oferty, lecz siła społecznego popytu. Nośność marzenia o lepszej Polsce. To ona sprawiła, że koncepcja „popisu” zastygła w poważny plan. Szczerze go chciał PiS, szczerze PO. Uwierzono w niego, bo zobaczono w nim drogę do zwycięstwa. Działając razem, obie partie miały pewność sięgnięcia po władzę. Nikomu się jeszcze nie śniło, że obie urosną tak bardzo, że nie będą potrzebować siebie nawzajem.
W pomyśle PO-PiS-u jedynym elementem niepewnym była osoba premiera. Oficjalnie w przypadku wygranej Platformy fotel premiera miał objąć Rokita. Wymyślił to Tusk, pewnego dnia oświadczył Rokicie: „Trzeba podzielić role: ja startuję na prezydenta, a ty bądź kandydatem na premiera”. Pomysł ogłoszono i Platforma podtrzymywała go do końca kampanii, aby wykorzystać popularność Rokity. To była największa operacja propagandowa w historii III RP, przez ponad rok Rokita odgrywał rolę przyszłego premiera. Pracował nad programem, pisał ustawy, ogłaszał w mediach przyszłe decyzje. Mówił: „ja zrobię”, „ja powołam”, „ja ustanowię”. Gdy szedł korytarzem sejmowym, otaczała go aura premiera, większy tłum dziennikarzy podbiegał do niego niż do urzędującego szefa rządu. Tusk podsycał w Rokicie marzenia, stale mu powtarzał: „Janek, razem przebudujemy Polskę”. Jednak prawdziwe plany były inne, Tusk nie chciał Rokity, nie ufał mu, bał się go. Do kluczowych rozmów z Kaczyńskim i Dornem nigdy nie był zapraszany, obok Tuska siedział zawsze Bielecki. A Tusk dawał do zrozumienia, że ta nieobecność nie jest przypadkiem, że Rokita się nie liczy.
Ale co do generalnego planu nigdy wątpliwości nie było. Miał powstać wspólny rząd PO-PiS, którego premierem zostanie polityk z partii, która wygra wybory. Gorączka wyborcza niewiele zmieniła. Owszem, odkąd PiS kilka razy wygrał w sondażach, kampania nabrała kolorów. Tusk straszył PiS-em jako recydywą socjalizmu, zaś Kaczyńscy tropili powiązania Platformy z III RP. Platforma raz występowała w imię umiaru w ocenie III RP, innym razem przebijała radykalizm rywala. Czasem było zabawnie – gdy PiS zażądał ujawnienia archiwów SB, Platforma stanęła do licytacji. PiS chciał ujawnić teczki agentów SB, więc Platforma zażądała również teczek ofiar. Postulat był absurdalny, ale nie o meritum chodziło, lecz odwrócenie ról, co się w pełni udało. Wybuchła lustracyjna wojna, w której Platforma mówiła Macierewiczem, a PiS odpowiadał Michnikiem. „Tylko prawda nas wyzwoli” – grzmiał z egzaltacją Rokita. „Jaka prawda? Prawda oficera SB?” – dramatycznie odpowiadał Lech Kaczyński, powtarzając racje wrogów lustracji. „Bez pełnego otwarcia archiwum nie będzie koalicji” – twardo odpowiadał Rokita. „Nie będzie” – wtórował Tusk. W końcu musiał się włączyć Jarosław: „My też jesteśmy za lustracją totalną” – oświadczył. „Jest zatem szansa na wspólne rządzenie” – konkludował łaskawie Rokita. Festiwale radykalizmu były grą wyborczą, która nie naruszała planu wspólnego rządzenia. Na tydzień przed wyborami do Sejmu Tusk mówił: „Nie uważam za dopust boży tego, że będę musiał naprawiać Polskę z braćmi Kaczyńskimi”.
O ile zwycięstwo centroprawicy było oczywistością, kwestia prezydentury do ostatniej chwili pozostawała otwarta. Z początku liczyły się inne nazwiska, przede wszystkim Zbigniew Religa. Kaczyński w rankingach zajmował trzecie albo czwarte miejsce. Kiedy mocno ruszył z kampanią, zdołał Religę wyprzedzić, ale wtedy do gry wszedł Cimoszewicz, który od razu wyrósł na faworyta. Jeszcze gorzej szło Tuskowi, który z wszystkimi przegrywał. Aż nagle pojawiła się seria korzystnych dla Tuska wydarzeń, za którymi mniej lub bardziej stał jego sztab. Relidze zabrakło pieniędzy na kampanię, więc przekazał poparcie Tuskowi. Cimoszewicz padł ofiarą wyborczej prowokacji, więc też się z wyścigu wycofał. Zaś Kaczyński na dwa miesiące przed wyborami zrobił sobie urlop, co Tusk wykorzystał i wysunął się na prowadzenie.
W tej serii wydarzeń najważniejsze było wycofanie się Cimoszewicza, co sprawiło, że lewica wypadła z gry. Na placu zostały tylko PiS i PO. Póki byli inni rywale, spierano się o to, kto mocniej potrząśnie establishmentem. Teraz budowa IV RP zeszła na dalszy plan. Obie partie ruszyły do walki o elektorat Cimoszewicza. PiS nie bawił się w subtelności, uderzył cepem, oskarżył Platformę o to, że chroni bogaczy, w przeciwieństwie do PiS-u, który broni biednych. Platforma nie zrozumiała siły oskarżenia, uznała je za zbyt toporne. A chwilę potem popełniła dramatyczny błąd. Dała się sprowokować, podtrzymała swoje dawne plany obniżki podatków, których nigdy nie skalkulowała. Zrobił to za nią PiS i czarno na białym pokazał, że bogaci na nich zarobią, a biedni stracą. Straszenie biedą, do której doprowadzą rządy liberałów, okazało się ciosem potężnym. Platforma wyścig do Sejmu przegrała, PiS dostał 34 procent głosów, PO 29.
Sukces był wielkim zaskoczeniem, również dla PiS-u. A przecież wybory dopiero się zaczęły, główne trofeum nadal czekało na zwycięzcę. Za dwa tygodnie była pierwsza tura prezydenckich, za cztery tygodnie druga.