Читать книгу Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt - Robert Krasowski - Страница 9

Dwaj ekscentryczni panowie

Оглавление

Jarosław Kaczyński i Donald Tusk mieli do polityki stosunek szczególny – nie pragnęli władzy. Bycie szefami partii zaspokajało ich polityczne ambicje, a w jeszcze większym stopniu ich życiowe potrzeby. Władzę ma się przez chwilę, partie ma się dłużej. Ta różnica była dla nich zasadnicza, byli przecież politykami zawodowymi, polityka była nie tylko ich pasją, lecz również pomysłem na życie. Miejscem pracy, źródłem dochodów. Poza polityką nigdy niczego nie robili i robić nie potrafili. Nie mieli wielkich oczekiwań bytowych, ale cenili bezpieczeństwo i niezależność, jakie daje posiadanie partii. Postępowali jak właściciele sklepu czy restauracji, dla których biznes nie musi być wielki, ważne, żeby własny. Dla obu przełomowym doświadczeniem była utrata partii w połowie lat 90. Musieli wejść do większych formacji, posmakowali zależności od innych, poznali lęk przed wypadnięciem za burtę. Dotarło do nich, że ich upadek będzie bardziej bolesny niż większości kolegów. Tamci nie zmarnowali szansy, przeszli przez instytucje państwa, co otworzyło im drogę do karier w biznesie, bankowości czy w unijnych instytucjach. Tusk i Kaczyński tej perspektywy nie mieli. Dlatego gdy znowu byli na swoim, gdy założyli kolejne partie, skupili się na nich bez reszty. Nie myśleli o władzy państwowej, myśleli tylko o partyjnym przywództwie. Swoje partie traktowali jak nikt wcześniej – jak własność. Dawniej partie miały liderów, teraz liderzy mieli swoje partie. Status właścicieli budowali z pełną świadomością.

Bycie liderem wystarczało Tuskowi, bo w polityce lubił tylko jej taktyczne aspekty – grę, manewry, dominacyjne rozgrywki. Władzy nie pragnął, bo była męcząca. Nie znosił długiego dnia pracy, nudy państwowych spraw, ciężaru odpowiedzialności. Był typem wiecznego studenta, z głęboką niechęcią do poważnego wysiłku, systematyczności, rutyny. Będąc wicemarszałkiem Senatu, potrafił zasnąć, prowadząc obrady. Gdy nie spał, oglądał mecze na specjalnym ekranie. Kilka razy spotkał go wówczas Kaczyński. „Co robisz?” – pytał Jarosław. „Nic nie robię – odpowiadał Tusk – przecież jestem marszałkiem Senatu”. W świecie ambitnych mężczyzn marzących o władzy Tusk był wyjątkowy. Kilka razy mógł zawalczyć o wejście do rządu, nigdy nie spróbował. Gdy dostał ofertę ministra edukacji w rządzie Suchockiej, odmówił od razu. Tłumaczył koledze: „Czy ty sobie wyobrażasz, żebym codziennie rano wstawał, chodził do jakiegoś ministerstwa, spotykał się z jakimiś ludźmi? Ja bym pierdolca dostał”. Nawet gdy premierem był Bielecki, partyjny kolega, w Tusku się nie zbudziła większa ambicja. Często dopadała go frustracja, że inni zaszli dalej, ale nie mógł się przemóc, stale opóźniał swoje przejście w polityczną dojrzałość.

Ożywiał się wtedy, gdy musiał bronić partyjnej pozycji, przez resztę czasu zadowalał się wegetacją, którą posłowie nazywają polityką, czyli zabijaniem czasu w barze sejmowym. Gdy został wicemarszałkiem, przestał chodzić do baru, odtąd przesiadywał w swoim gabinecie, gdzie z grupą przybocznych snuł marzenia o lepszych czasach. Na te spotkania przy winie trawił cały czas, z przerwą na drzemkę i piłkę nożną. Ostentacyjne lenistwo sprawiło, że świat widział w nim chłopca, tyleż uroczego, co niedojrzałego. Ale nie było to prawdą. Na politykę spoglądał zimno i trzeźwo. Widział w niej bezwzględną walkę o prymat, w której wszyscy wszystkich próbują wykończyć. Niby każdy polityk to wie, on jednak tę prawdę rozumiał wyraźniej. Nie widział w niej jednej z politycznych zasad, lecz zasadę jedyną. Zawsze go fascynowała brutalność politycznego rzemiosła. Lech Kaczyński, który Tuska lubił i znał, już w latach 90. powtarzał mu, że jest jak „cukierek w truciźnie maczany”. Tusk śmiał się, lecz nie protestował. Wiedział, że swoją wizją polityki odbiega od inteligenckich wyobrażeń: bardzo idealistycznych, bardzo merytorycznych. Ukształtowały go inne przeżycia, wychował się na gdańskim podwórku, formacyjnym doświadczeniem były dla niego uliczne awantury oraz ojciec, prosty człowiek, dla którego jedynym narzędziem wychowawczym był pasek od spodni. Tusk był dumny ze swojej bolesnej przeszłości, uważał, że dzięki niej lepiej zrozumiał świat. W polskiej polityce cenił jedynie Wałęsę, a potem Millera. Choć zdobył staranne wykształcenie, nie lubił inteligenckich natur, ich miękkości, ich niezdarności w działaniu, ich naiwności w myśleniu. W szczególności nie znosił warszawskiej elity, jej napuszonych polityków, jej przemądrzałych publicystów. Uważał, że z polityki nie rozumieją nic. Gardził nimi głęboko, nawet gdy go popierali. Gardził nimi zarówno jako chłopak z podwórka, ale również jako historyk. Narzucali polityce liryczne wyobrażenia, on tymczasem wiedział, że takiej polityki w ludzkich dziejach nigdy nie było.

Co nie znaczy, że sam był twardzielem. To było jego marzenie, w rzeczywistości był miękki, niepewny, nieśmiały. Rzadko kiedy trafia do polityki tak delikatna natura. Płochliwa, niepewna. Od otoczenia wiecznie domagał się wsparcia – oklasków, uznania, a w przypadku klęski słów pocieszenia. W latach 90. nawet żona się skarżyła na jego rozlazłość: „Mąż nie jest opiekuńczy. Raczej sam wymaga opieki”. Bał się ciemności, popadał w depresję, uciekał od świata. Karmił się wtedy komunikatami, jakich domagają się chorzy i dzieci – będzie dobrze, poradzisz sobie, jesteś wielki. Gdy odzyskiwał formę, był błyskotliwy, myślący. Nie miał w sobie grama banału. Czarował bezpośredniością, inteligencją, dowcipem. Przez długie lata był – obok Kwaśniewskiego – najbardziej sympatyczną twarzą polskiej polityki.

Znając swoje defekty, budował siebie od nowa, z miękkiego tworzywa rzeźbił brutala. Jedne słabości eliminował, inne omijał. Na przykład nie potrafił być brutalny w kontakcie ze światem zewnętrznym, więc budował sobie gwardię, która będzie brutalna za niego. W ogóle drużyna była mu niezbędna, tylko wobec ludzi, których znał i uzależnił od siebie, potrafił być odpowiednio brutalny. W swoim otoczeniu świadomie odtwarzał klimat trójmiejskiego podwórka. Panował tam język twardy, dosadny, wulgarny. Rozmowy z tematów politycznych często zbaczały na plotki, kobiety i sport. Tusk dobierał proste natury, więc gdy panowie sobie popili, atmosfera przypominała koszary. Schetyna podchodził z tyłu do kolegów i uderzał ich w głowę. Również Tusk lubił obrażać podwładnych na oczach wszystkich, aby pokazać, kto rządzi podwórkiem. Obrywał nawet Schetyna. Te obyczaje nie były wyrazem prostackich potrzeb Tuska, to były rytuały integracyjne. W ten sposób budował twardą, lojalną elitę, która nada partii decyzyjną jędrność. Tusk zarządzał swoją gwardią tak, jak chciał, aby ona zarządzała partią. I tak potem było, gdy jakiś regionalny szef zgłaszał wątpliwość, Schetyna podchodził i mówił: „Nie podoba ci się? To wypierdalaj”. Komunikat był dosadny, ale wprowadzał jasne reguły, podwórkowe schematy zachowań w polityce dobrze się sprawdzały.

Tusk uważał, że polityka zasadza się na brutalności. Ale równie głęboko wierzył, że o ile w dawnych epokach trzeba ją było ostentacyjnie ujawniać, dziś należy ją skrywać, bo demokratyczna wrażliwość się jej wystraszy. Był zatem wrogiem miecza, zaś wielbicielem trucizny, od pojedynku zawsze wolał intrygę. Gdy założył Platformę, poszedł tym kursem od razu. Uparcie i bezwzględnie zmierzał do pełni władzy nad wielonurtową partią. Nie było w nim śladu nonszalancji, uważnie obserwował każdego, nie chcąc przeoczyć rywala. O władzy nad państwem nadal nie myślał, ulepienie z Platformy partii prywatnej pochłaniało całą jego energię. Nadal nie lubił się przemęczać, większość dnia wypełniały mu wielogodzinne spotkania przy winie, jednak w to, co robił, angażował się mocno. Z wielu koterii, z wielu jednostkowych ambicji budował całość pracującą na niego. Jak wielu polityków znał się świetnie na ludziach, rozgryzał charaktery, wychwytywał słabości, przewidywał reakcje. Potrafił zjednać sobie każdego. To była dla niego istota polityki, nigdy go nie interesowała władza nad rzeczywistością, lecz panowanie nad ludźmi. Co w polityce nie jest czymś ani nowym, ani dziwnym, ani złym.

W uporządkowany świat rozgrywek, którymi Tusk umacniał swoją pozycję, nagle wtargnęła afera Rywina. Medialna popularność Jana Rokity mocno pociągnęła partię do góry, Platforma zaczęła zbierać w sondażach nie dziesięć procent, lecz dwadzieścia. Dla Tuska był to cios, sukces przyszedł zdecydowanie za szybko – nie zdążył uporządkować kwestii przywództwa, nie zdążył zbudować partii prywatnej. Jednak najgorsze było to, że sukces zmienił oczekiwania wobec lidera. Nowa skala partii zrodziła nowe konieczności, już nie partyjne, ale państwowe. Aby utrzymać szefostwo Platformy, Tusk musiał wyjść z partyjnej skorupy, pozycję lidera potwierdzić państwową ambicją. Tusk miał świadomość, że jako szef partii stanie kiedyś do walki o władzę, ale widział to jako problem odległej przyszłości. I nagle przyszłość nadeszła. Decyzję o starcie w wyborach prezydenckich podejmował długo, był przerażony, nie chciał prezydentury, nie wierzył w swój sukces, dostrzegał deficyt własnej powagi. Powtarzał kolegom: „Kto zagłosuje na faceta o głupim nazwisku i głupszym imieniu?”. Ale nie miał wyboru, rozumiał, że pozostając w drugim szeregu, straci pozycję lidera. Widział już pierwszego rywala – Rokitę, który go sławą przysłonił. Gdy media zaczęły pisać o „Platformie Rokity”, Tusk wpadał raz w gniew, raz w depresję. Przestawał się do Rokity odzywać, nie podawał mu ręki, udawał, że go nie widzi, ale to nie usuwało problemu. Aby stawić mu czoła, Tusk nie mógł się chować za kulisami, musiał zostać uczestnikiem gry o władzę. Aby ocalić swój mały biznes, musiał stanąć do walki o władzę nad państwem. Na wielką polityczną orbitę wypchnęły Tuska małe w istocie potrzeby.

Również Kaczyński nie pragnął państwowej kariery. Chciał zmieniać rzeczywistość, ale niekoniecznie własnymi rękami. Wolał wpływać z tylnego siedzenia. Jak mówił jego brat, miał „głęboką niechęć do zajmowania stanowisk państwowych”. W 1990 roku odmówił Wałęsie, gdy ten złożył mu ofertę bycia premierem. Czy propozycja była szczera, to inna sprawa, ważne, że Kaczyński nawet się nie wahał. Podobnie było w 1992 roku, był wtedy w Sejmie najsilniejszym graczem, jednak zamiast siebie na fotel premiera przepchnął Olszewskiego. Twardy i apodyktyczny w ocenie innych był niepewny w ocenie siebie. Obawiał się, że gdy sięgnie po władzę, solidarnościowi koledzy zabiją go śmiechem. Uważał, że stał za nisko w opozycyjnej hierarchii. Choć gardził tą hierarchią, choć ją stale podważał, był zarazem jej zakładnikiem. Istniał też problem psychologiczny, który dla jego kariery miał kluczowe znaczenie. Kaczyński miał kompleks na punkcie swojego wyglądu. Głównie wzrostu, ale także urody. Potrafił powiedzieć współpracownikom: „Gdybym był tak wysoki jak Andrzej Olechowski, to w tym kraju dużo więcej bym zdziałał”. Był sporo wyższy od Millera, zaledwie o trzy centymetry niższy od Kwaśniewskiego, jednak wstydził się swojej fizyczności. Miał poczucie, że jest ona stygmatem, że ludzie z niej szydzą. Problem nie ujawniał się w relacjach towarzyskich, gdzie Kaczyński był pewny siebie, dowcipny, choć zbyt natrętny w ujawnianiu intelektualnej przewagi. Jednak w życiu publicznym nie potrafił się przełamać. Mógł wystąpić w telewizji, wygłosić przemówienie, ale w swoje zwycięstwo w medialnej kampanii nie potrafił uwierzyć. Sądził, że w ostatecznym rachunku zadecydują uroda i wzrost. Zrobił więc to, co wielu amerykańskich polityków, gdy nadeszła epoka telewizji. Wycofał się na drugi plan, walkę o władzę zostawiając wyższym i urodziwszym. Nie było to szczególnie mądre, Ameryka jest jedynym miejscem na Ziemi, w którym społeczeństwo tak mocno się skupia na fizycznym wyglądzie. Kennedy miał 183 cm wzrostu, stary Bush 188, młody 182, Clinton 188, Reagan 185, Obama 185. Jakby ich wszystkich przycinano do jednego formatu. Ale poza Ameryką nie ma takich wymogów. To nie realne ograniczenia stanęły Kaczyńskiemu na drodze, lecz własne kompleksy. Zwłaszcza że zamiast siebie zawsze forsował brata bliźniaka o podobnym wzroście i podobnej urodzie. Lech go mocno krytykował, powtarzał bratu, że „polityk, który nie chce obejmować stanowisk, niepotrzebnie jest politykiem”. Dowodził, że to może być „sposób na życie, ale nie na uprawianie polityki”.

Lech trafiał w sedno, to był sposób Jarosława na życie. Pożegnawszy się z wizją państwowej kariery, zatopił się w pracy partyjnej. Całymi dniami przesiadywał w centrali, skąd kontrolował wszystko, godzinami słuchał partyjnych plotek, lubił wiedzieć wszystko o członkach partii, gdzie pracowali, skąd brali pieniądze, z kim się spotykali, z kim byli w konflikcie. Ciekawił go każdy detal, zapamiętywał go na zawsze, aby w stosownej porze oprzeć na nim spiskową teorię. Czas urozmaicał sobie rozmowami z dziennikarzami albo z bratem, który wieczorami wpadał do siedziby partii. Sam Jarosław nigdzie nie bywał, nie chodził na publiczne debaty, nie odwiedzał kawiarni, nie spotykał się po domach. O ile matka nie była chora, w partii spędzał cały swój czas. To nie była jego praca, to był drugi dom. Świat uporządkowany, wygodny, w którym miał swoje biurko, swój kubek, sekretarkę, samochód z kierowcą. W domu czytał, w partii żył, czy też udawał, że żyje, bo w małych partiach nie dzieje się wiele.

Podobnie jak Tusk nie lubił się otaczać orłami, ale miał ten komfort, że nie musiał z nimi spędzać zbyt wiele czasu. Zostawił w partii tylko tych, którzy widzieli w nim boga, tym ludziom wystarczyło minąć się z nim na korytarzu. Co nie znaczy, że Kaczyński nie tresował swojej ekipy. Otaczał się wysokim murem, nikomu nie mówił, co myśli, co zamierza, czego chce. Czytali gazety, aby poznać poglądy prezesa, na ślepo odgadywali jego pragnienia, chcąc wykazać się lojalnością, a potem byli karceni za to, że źle odgadli. Kiedy przychodzili do jego gabinetu, często musieli stać jak służba. Przychodził gość, Kaczyński uprzejmie go sadzał, częstował napojem, a oni stali pod ścianą. Lubił ich czasem upokorzyć bez potrzeby albo zastraszyć, mówiąc, że poznał na ich temat zdumiewające wieści. Jednak te dziwne potrzeby, te okrutne odruchy, te niemądre obsesje budowały z Kaczyńskiego silnego lidera. Podobnie było zresztą w przypadku Tuska, bo charaktery budujące z ludźmi zdrowe relacje nie są w stanie zbudować partyjnej potęgi. Polityka nie jest dla „normalnych” jednostek.

Gdy powstał PiS, Kaczyński miał 52 lata. Mało już przypominał ambitnego wilka, który po 1989 roku z takim impetem potrząsnął polską polityką. Poraniony dekadą porażek więcej myślał o tym, jak w polityce przetrwać, niż jak w niej zwyciężać. Jeszcze kilka lat temu był na samym dnie, mówił wtedy do Dorna z czarnym humorem: „Wyobraź sobie, Ludwik, jest rok 2017, a my w 25 osób robimy kolejny kongres”. Teraz miał nową partię, więc całą energię dla niej poświęcił. Zlepił ją z wielu środowisk, z wielu ambitnych jednostek. Patrząc na nie, zastanawiał się, kto zechce mu odebrać biurko i kubek. W poprzedniej partii przeżył kilka buntów, w nowej nie miał zamiaru do nich dopuścić. Konsekwentnie skupiał w swoich rękach pakiet kontrolny, osobiście redagował regulaminy, pisał statuty, projektował partyjne procedury. Budował strukturę, która zawsze mu daje rozstrzygający głos. Od początku wiedział, że większości znanych polityków z czasem się pozbędzie. Przyszli do PiS, aby przeżyć, ale zaczerpnąwszy powietrza, ruszą do walki o władzę. Tymczasem Kaczyński nie mógł sobie na ryzyko pozwolić. Partia była dla niego wszystkim, bardziej niż dla Tuska. Bez partii nie potrafił żyć. Nie miał konta w banku, nie miał prawa jazdy, nie wiedział, jak się poruszać w urzędzie, w banku, na poczcie, jak zrobić przelew, jak wysłać list polecony, jak zarezerwować pokój w hotelu. Bez swojego kierowcy, bez sekretarki nie potrafiłby sobie poradzić. Nawet matką mógł się opiekować tylko jako wpływowy polityk. Nie był ofermą, po prostu życie potoczyło się tak, że codzienne sprawy inni zawsze załatwiali za niego. Aż doszedł do wieku, w którym wstyd się uczyć elementarnych czynności. Utrata partii byłaby dla niego kataklizmem życiowym. Ten bystry i śmiały polityk w życiu prywatnym stał na glinianych nogach.

Być może zanurzony w partyjnym bagienku z czasem by skarlał, zszarzał, zdziwaczał. Jego los odmienił sukces brata w wyborach na prezydenta Warszawy. Było jasne, że następnym krokiem będzie walka o władzę nad Polską. Oczywiście władzę dla brata. Siebie samego Jarosław nadal chciał ukrywać w cieniu, jednak po aferze Rywina musiał się przełamać. Podobnie jak Tuskowi, partia urosła mu za bardzo, aby mógł poprzestać na partyjnym przywództwie. Zdecydował, że w przypadku zwycięstwa PiS – w co nigdy nie wierzył – obejmie fotel premiera, zaś w przypadku zwycięstwa PO zostanie wicepremierem. Jednak nadal kierowała nim logika tylnego siedzenia. Na urząd, który postrzegał jako kluczowy, posyłał brata bliźniaka. „Najważniejsza jest prezydentura dla mojego brata” – to zdanie w 2005 roku powtórzył wielokrotnie. Na długo przed wyborami zapowiedział, że w przypadku podwójnego zwycięstwa PiS-u on sam zrezygnuje z premierostwa. Tłumaczył, że Polska nie jest gotowa na sukces dwóch braci, a z dwóch urzędów – premiera i prezydenta – ten drugi jest dużo ważniejszy. Dlaczego tak myślał, nigdy nie wyjaśnił, ale wierzył w to mocno. Na tyle mocno, że większość środków Prawo i Sprawiedliwość przeznaczyło na prezydencką kampanię. Parlamentarna, która miała się skończyć miesiąc wcześniej, od początku toczyła się w cieniu prezydenckiej jako przygrywka do ważniejszych rozstrzygnięć.

Podobnie było w Platformie, gdzie całą energię zainwestowano w prezydenckie zwycięstwo Tuska, jakby władza rządowa była pomniejszym trofeum. Działo się tak nie z powodu magii Prezydenckiego Pałacu, Tusk bił się o władzę nad państwem, aby zachować władzę nad partią. Aby zdobyć wynik potwierdzający jego przywództwo. Aby Rokita nie zepchnął go na drugi plan. Wizją władzy zaczął się karmić dopiero w ostatnich tygodniach kampanii.

Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt

Подняться наверх