Читать книгу Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy - Robert Krasowski - Страница 7

Оглавление

Przedmowa


Aby się nie zagubić w mnogości wydarzeń, opisując historię polityczną III RP, trzeba odnaleźć jej główny nurt. Każda epoka ma taki nurt, choć nie zawsze rzuca się on w oczy. W politycznych dziejach III RP za osnowę wydarzeń uznaje się zwykle transformację, wielką podróż z komunistycznego Wschodu na Zachód – ku wolności, demokracji, rynkowi, ku NATO i Unii. W ten sposób opowiadają o epoce politycy: bili się o prywatyzację, o wejście do NATO, zmagali się z hiperinflacją, z populistami, modernizowali wieś, naprawiali przemysł. Każdy z premierów miał poczucie, że siłą własnej woli przesuwał Polskę w rozwoju o całe dekady. W istocie skala zmian była wielka, różnica między Polską z 1989 roku a dzisiejszą pozwala mówić o cywilizacyjnej rewolucji. Ale czy aby na pewno przemierzanie tej drogi stanowiło główny nurt politycznych wydarzeń? Czy jest to prawdziwy opis polskiej polityki? Zwłaszcza że taka sama rewolucja dokonała się u blisko tuzina naszych sąsiadów. Oni również wprowadzili rynek i demokrację, weszli do Unii i do NATO. Im także się udało.

Szukając głównego nurtu polskiej polityki, trzeba ustalić, co naprawdę było dziełem polityków. Jeśli przeprowadzenie polskiej rewolucji uznamy za owoc politycznych talentów, w czynach naszych sąsiadów musimy szukać podobnej wielkości. Stajemy się wówczas świadkami panregionalnej eksplozji politycznego geniuszu: w tym samym momencie w Estonii i w Bułgarii, na Węgrzech i na Słowacji, w Rumunii i w Słowenii doszli do władzy politycy wielcy, o talentach na miarę swoich narodowych historii. A zatem jeśli uznamy, że Tadeusz Mazowiecki był politycznym wirtuozem, gdzie indziej winniśmy szukać równie wielkich wirtuozów. Chyba że się wycofamy z tego założenia i uznamy, że to, co wydawało się wirtuozerią Mazowieckiego, było transformacyjną rutyną. Rutyną nie w tym sensie, że Mazowiecki nic nie zrobił, ale że nie zostawił po sobie indywidualnego śladu, okazał się ciężko pracującym trybikiem historii, a nie jej korbką.

Czy Tadeusz Mazowiecki był jedynie trybikiem? Ten problem łatwo rozstrzygnąć; wystarczy się zastanowić, czy los Polski potoczyłby się inaczej, gdyby 24 sierpnia 1989 roku władzę objął inny z trzech zgłoszonych przez Lecha Wałęsę kandydatów – Bronisław Geremek albo Jacek Kuroń. Czy nie byłoby wówczas tych wszystkich zmian, które przeprowadził Mazowiecki? Otóż byłyby, bo z punktu widzenia projektu politycznego, o którym mowa, Mazowiecki nie miał ani wyjątkowych poglądów, ani wyjątkowych predyspozycji.

Pewne rzeczy łatwiej zobaczyć na cudzym podwórku. Nie mówmy zatem o Mazowieckim, ale na przykład o premierze Rumunii, o nikomu w Polsce nieznanym Adrianie Năstase, który głęboko wierzy, że wywalczył wejście swojego kraju do NATO. Słysząc jego deklarację, uważamy, że przecenia swoje znaczenie; przecież nie on podyktował Amerykanom warunki, nie on zmusił Rosję do ich akceptacji. Jako premier słabego państwa jedynie poszedł drogą, którą mu otworzyły procesy daleko głębsze niż te pozostające w zasięgu jego możliwości. Jednak wielu Rumunów przyjęło wersję swojego premiera. Narodom potrzebna jest wiara w to, że same panują nad swoim losem, dlatego Rumuni dowodzą, że znaleźli się w NATO dzięki swojej woli i zręczności. My jednak nie damy im tej satysfakcji, możliwości rumuńskiej polityki oceniamy nie miarą jej potrzeb, lecz jej możliwości. Ale podobnie na polską politykę patrzą zapewne Rumuni. Oceniają ją nie za to, czego polscy politycy chcieli, ale za to, co własnym wysiłkiem osiągnęli.

Pokomunistyczna rewolucja zastawiła na nasze poznanie intelektualną pułapkę. Jej skala nadała politykom format bogów, utrudniając ich racjonalną ocenę. Błąd jest tym większy, że motorem tej rewolucji nie byli przecież ci lokalni politycy. Wszyscy pamiętamy te malutkie koterie zwane partiami i ich dziwacznych liderów, którzy zostawali premierami i ministrami. To byli polityczni amatorzy. Rzadko wiedzieli, czego chcą, a niemal nigdy, jak to osiągnąć. W całym regionie transformacja udała się tylko dlatego, że to nie oni nią kierowali. Transformacja powiodła się dlatego, że była procesem wspomaganym z zewnątrz. Jej prawdziwym podmiotem był Zachód: Waszyngton, Berlin, Paryż, Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Kierując się po części ideami, po części geostrategicznym interesem, Zachód wytyczył kierunek reform, potem go wymusił i w dużym stopniu sfinansował. To Zachód sprawił, że cała dziesiątka państw pomaszerowała ku Waszyngtonowi i Brukseli tą samą drogą.

Rolą lokalnej polityki – rumuńskiej czy czeskiej – nie było wytyczanie modernizacyjnej drogi, ale zręczność w jej przemierzaniu, umiejętność łagodzenia społecznych cierpień i dawania ludziom satysfakcji z odzyskanej wolności. Kolejne rządy nie obalały komunizmu, nie wywalczały demokracji, nie budowały kapitalizmu. One w tych procesach jedynie brały udział, zazwyczaj bierny, a bardzo rzadko inteligentny i aktywny. Sami politycy szybko dowiedli swojej skromnej roli. U nich pierwszych pojawiło się poczucie, że transformacja dokonuje się sama przez się, na drodze administracyjnej rutyny, że lokalna polityka może się skupić na klasycznej walce o władzę.

Na wielkiej transformacyjnej szachownicy również polska polityka nie odegrała podmiotowej roli. Kraj o największym w regionie potencjale nie zaszedł dalej niż inni. Choć pojawiło się wielu zręcznych polityków, potężna grawitacja, która ściągała Polskę w stronę zachodniego świata, nie znalazła swojego lidera. Polityka, który swoim formatem coś by Polsce dodał. Wszystko, co się działo po 1989 roku, nie wyszło poza codzienną krzątaninę.

Co było główną osią tej krzątaniny? Otóż główny nurt polskiej polityki nie był próbą kształtowania rzeczywistości, ale próbą zorganizowania samej siebie. Polityka polska skoncentrowała się na budowie sceny politycznej. Bo ta wyglądała dramatycznie – zamiast silnych struktur była magma rozpadających się partyjek, zamiast kilku przywódców było kilkudziesięciu pomniejszych pretendentów, zamiast kilku wyraźnych sztandarów było morze dziwacznych programów. Rządy budowane na tym anarchicznym podłożu padały po kilku, kilkunastu miesiącach. Treścią polityki stało się oczyszczenie tego pola, zbudowanie kilku partii mających stabilne przywództwo, zdolnych potem budować skuteczną władzę. Jakkolwiek by to protekcjonalnie brzmiało, głównym nurtem polityki było polityczne dojrzewanie.

Demokracja była nowością, więc politycy musieli się uczyć wszystkiego. Jak budować partie, jak nimi kierować, jak zachować jedność, jak zmienić szefa, nie niszcząc formacji, jak komunikować się z elektoratem, jak prowadzić kampanię wyborczą, jak mówić w telewizji. Gdy nauczono się politycznego elementarza, zaczęły się trudniejsze lekcje. Uczono się agresywnej opozycyjności, gry mediami, spinu, niszczenia konkurentów, gaszenia politycznych kryzysów. Na koniec przyszedł czas na lekcje niezależności, które pozwoliły wyrwać się polityce spod wpływu związków zawodowych, Kościoła, wielkiego biznesu, opiniotwórczych elit.

Mimo że politycy uczyli się szybko, nauka zajęła im dwadzieścia lat. Dopiero po dwóch dekadach pojawiły się silne i stabilne partie. Dopiero po dwóch dekadach partia rządząca potrafiła utrzymać władzę na drugą kadencję. Owszem, w tym czasie politycy również administrowali państwem, ale tej aktywności poświęcili znacznie mniej swojego czasu i uwagi. Stąd też historia polskiej polityki jest opowieścią o politycznej kuchni, o partyjnych przepychankach, o zakulisowych walkach. Mało w tej historii było zmagań z rzeczywistością. Bo z realiami mierzyło się jedynie społeczeństwo.

* * *

Tyle o temacie książki. Co do metody opisu autor uznał, że nie ma sensu, by udawał akademickiego historyka, którym nie jest. Nie ma więc w tej książce rozważań metodologicznych, nie ma odniesień do innych prac, nie ma przypisów wskazujących źródła informacji. Dla zachowania minimalnego porządku na końcu tomu wymienione są publikacje, z których zostały zaczerpnięte cytaty.

Materiał opisujący dwie dekady dziejów III RP nie zmieścił się w jednej książce. Został więc podzielony na trzy tomy. Pierwszy opowiada o epoce solidarnościowych rządów, która skończyła się wraz z przegraną Lecha Wałęsy w 1995 roku. Drugi o narodzinach i upadku imperium SLD w 2005 roku. Trzeci o powrocie do władzy solidarnościowej prawicy. Ten podział sprawił, że w pierwszym tomie SLD został potraktowany skrótowo, szerzej zostanie opisany w tomie drugim. Z tego samego powodu do drugiej części przesunięta została wielka solidarnościowa dyskusja na temat postkomunistów, która przerodziła się w walkę o rząd dusz między Adamem Michnikiem a Jarosławem Kaczyńskim. Z kolei dopiero w tomie trzecim znajdą się generalne uwagi na temat polskiej demokracji, polskiego państwa oraz pełna ocena przeprowadzonej nad Wisłą transformacji.

I ostatnia rzecz. To nie jest podręcznik. Czytelnik nie znajdzie tu opisu wydarzeń, które z czasem okazały się nie mieć politycznego znaczenia. Nie znajdzie nazwisk większości głośnych kiedyś polityków. Rodząca się demokracja zbyt hojnie obdarowała sławą i urzędami przypadkowych ludzi. Z tego tłumu ministrów, marszałków, wicepremierów na pamięć zasługuje nie więcej niż dwudziestu. I to o nich, o prawdziwych graczach polskiej polityki, jest w tej książce mowa.


Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy

Подняться наверх