Читать книгу Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy - Robert Krasowski - Страница 8

Оглавление

Rozdział I.

Upadek komunizmu


Rzut oka na „Solidarność” przed 4 czerwca 1989 roku. Triumwirat

Historia zapamiętała dziesiątki opozycyjnych bohaterów. Jednak polityczne znaczenie miało trzech: Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Geremek. W chaosie licznych klubów i środowisk lat osiemdziesiątych mogli się wydawać jedną z frakcji. Jednak gdy historia się przetoczyła, zobaczyliśmy skazaną na sukces ekipę. Nie tylko dlatego, że zręcznie umacniali swoją pozycję, przejmując wszystkie nitki opozycyjnej gry. Całą trójkę połączyła ta sama polityczna wrażliwość – byli cierpliwi, ostrożni i przebiegli. Nie było w nich ani egzaltacji, ani romantyzmu, byli zimni i pragmatyczni. Byli politykami. Wielu opozycjonistów po stanie wojennym popadło w histeryczną moralistykę, widzieli w komunistach albo szatana, albo okupanta. Wałęsa, Mazowiecki i Geremek byli ulepieni z innej gliny. Komuniści byli dla nich politycznym rywalem, którego trzeba zrozumieć, aby potem go ograć.

Mimo licznych różnic, zwłaszcza niechęci między Mazowieckim a Geremkiem, stali się jedną drużyną, niezawartym formalnie, choć realnym triumwiratem. Był to jednak triumwirat szczególny, w którym sto procent władzy należało do Wałęsy – ze względu na skalę jego talentu. Ze szkolnego punktu widzenia Wałęsa był nieukiem: zawodówka, brak elementarnej wiedzy, nawet gdy rządził państwem, czytał tylko kolorowe czasopisma. Erudycję posiadł w stopniu, jakiego wymagały krzyżówki, które pasjami rozwiązywał. Zarazem był Wałęsa wielkim politycznym talentem. Skomplikowane równania polityczne, w których krzyżowały się liczne niewiadome, od nastrojów tłumu po intencje przeciwnika, rozwiązywał bezbłędnie, w intuicyjny sposób. Często nie potrafił dowieść własnych intuicji, wtedy wymuszał swoją wolę i okazywało się, że miał rację. To był trudny do zrozumienia fenomen; Andrzej Celiński twierdził, że Wałęsa był aż „nieludzki” w swoich zdolnościach. Kiedyś w trakcie internowania liderzy KOR zrobili test – wzięli wszystkie większe spory, jakie toczyła „Solidarność” przez 16 miesięcy, i postanowili sprawdzić, którzy politycy mieli najczęściej rację. To, że wygrał Wałęsa, było oczywiste. Ciekawe było co innego – okazało się, że Wałęsa nie pomylił się ani razu. Nawet Jarosław Kaczyński, już po konflikcie z Wałęsą, oddawał mu wielkość: „W latach 1988–1990 miewał chwile iluminacji politycznej, prawie geniusz”. Wałęsa był wodzem nie dlatego, że ruch „Solidarność” potrzebował lidera robotnika, ale ponieważ miał do polityki szósty zmysł. Swoje intuicje uzasadniał bełkotliwie, jego zdolność mówienia nie nadążała za sprawnością myślenia, jednak do 1989 roku nie było to problemem. Kto chciał, ten Wałęsę rozumiał. Dopiero potem jego przeciwnicy z inteligencką wyższością będą się ironicznie dopytywać, o co mu chodzi, co będzie Wałęsę doprowadzać do pasji.

Mazowiecki był człowiekiem, z którym Wałęsa się liczył. Co nie znaczy, że się z nim zgadzał. Wałęsa był błyskotliwy – szybko myślał, szybko działał. Mazowiecki był jego przeciwieństwem; każdą sprawę analizował godzinami, a potem proponował najbardziej defensywne rozwiązanie. Jednak nie kierowała nim zwykła lękliwość. On zaczął działalność polityczną w 1948 roku, został ukształtowany przez walkę, której nie można było wygrać. Tamte czasy uczyły nie woli zwycięstwa, lecz zdolności przetrwania, będącej mieszaniną cierpliwości i wierności zasadom. Mimo tych, zdawałoby się, niskich kryteriów powstała osobowość mająca w sobie rys wielkości. Weźmy jedną historię. W 1970 roku Mazowiecki był posłem z ramienia Znaku. Po wydarzeniach grudniowych pojechał do Gdańska, zbierał relacje świadków; potem podjął starania, aby powołana została komisja do zbadania przyczyn masakry. Dwa lata wcześniej przyjaciel Mazowieckiego Jerzy Zawieyski za mniejszy protest zapłacił życiem. W 1968 roku wygłosił w Sejmie ostrą mowę w obronie studentów. Komuniści zorganizowali na niego nagonkę. Presja była tak wielka, że Zawieyski załamał się, zachorował, dostał wylewu, trafił do szpitala. Na kilka miesięcy przed Grudniem 1970 doszło do tajemniczego wypadku – Zawieyski wypadł z okna szpitala. Wielu przyjaciół podejrzewało, że to nie było samobójstwo. Kiedy Mazowiecki domagał się komisji nadzwyczajnej, wiedział, czym to grozi. Do tego znalazł się właśnie w ciężkiej sytuacji życiowej – kilka tygodni wcześniej po raz drugi owdowiał, został sam z trzema synami. Mimo to sprawy gdańskiej nie porzucił.

W następnych dekadach wielu młodszych opozycjonistów potrafiło się wykazać większą brawurą. Byli kozacy bijący się z ZOMO, byli Moczulski i Kuroń, którzy siedzieli w więzieniu po dziesięć lat. Mazowiecki nie był ani bohaterem ulicznych bitew, ani więziennym weteranem. Ale potrafił wzbudzić szczególny szacunek. Jego działalność opozycyjna wolna była od radykalizmu, od fanatycznych uniesień, od ideologii. Mazowiecki był staroświeckim patriotą, starszym panem, redaktorem „Więzi”, a potem „Tygodnika Solidarność”, który szedł na styropian z młodzieżą nie dlatego, że tęsknił za przygodą, ale ponieważ tak rozumiał swoje zobowiązania. W jego działalności nie było krztyny swawoli, rycerskiej awantury, nie było ani uniesień, ani polotu. Była czysta powinność. Wierzył w Boga i w Polskę i obu religiom oddał swoje życie. Dlatego stał się solidarnościowym autorytetem. Można się było podśmiewać z jego ostrożności, z jego powolności, ale nikt by się nie ośmielił tego okazać. Mazowiecki miał tak wielki mir, że nawet po konflikcie z Wałęsą, gdy w sierpniu pojawiła się kwestia solidarnościowego premiera, jasne było, że może nim zostać albo Wałęsa, albo Mazowiecki. Dla większości opozycjonistów Mazowiecki był naturalnym uzupełnieniem Wałęsy – Lech miał w sobie siłę, Mazowiecki godność.

W tym gronie Geremek był postacią o najsłabszej pozycji. Do działalności opozycyjnej wystartował najpóźniej, i to krętą drogą, bo od 1950 do 1968 roku był członkiem PZPR. W partii znalazł się z konformizmu, a po części z powodu żydowskiej traumy. Wypisał się z niej również z powodu tej traumy, gdy partia zorganizowała antysemicką nagonkę. Geremek nie czuł się Żydem, pochodził z zasymilowanej rodziny, mocno jednak przeżył fakt, że wobec takich ludzi władza urządza polowanie. Geremek nie miał silnych przekonań ideowych; był człowiekiem lewicy, ale ideowe tożsamości traktował jako protezy dla początkujących. Politykę widział poważnie, jako grę władzy, a nie idei. Towarzysko blisko mu było do KOR, do Michnika, do Kuronia, ale głębiej podzielał tylko jedną emocję tego środowiska – lęk przed odrodzeniem się endecji. To był zresztą jedyny nieracjonalny rys w umysłowości Geremka. Prawicowych i katolickich uwikłań nie lubił, czuł wobec nich dystans, ale akceptował je bez oporów, jak wiele innych parametrów, które pragmatyczny polityk musi brać pod uwagę. Geremek całą opozycyjną lewicę bił zatem o kilka długości. Był zimny, profesjonalny i aideologiczny. Może nie tak, by szczerze polubić katolika Mazowieckiego, ale wystarczająco, by zgodnie z nim prowadzić jedną grę.

Szybko znudziła go kariera akademicka. Mimo dużej inteligencji nie był człowiekiem księgi, buzowała w nim energia i ambicja. Oraz próżność, która sprawiała, że łaknął wielkiego świata. Kochał salony, czuł się na nich świetnie, wiedział też, że świetnie na nich wypada. Szybko stał się liderem korowskiej lewicy, ale miał większe ambicje i szersze horyzonty. Swoją pozycję w „Solidarności” od początku budował po to, żeby kiedyś wejść do wielkiej dyplomatycznej gry.

Geremek był człowiekiem wytwornym. Nie tyle z urodzenia, ile z wewnętrznej potrzeby. Bo on sam się stworzył. Wszystko było w nim wycyzelowane, od stroju po fajkę, brodę i pompatyczny sposób mówienia. Rolę arystokraty odgrywał świetnie; nawet klawisze podziwiali dumny sposób, w jaki szedł więziennymi korytarzami. Można było Geremka nie lubić, jego wyniosłość bywała arogancka, jednak na wszystkich robił ogromne wrażenie. Geremek onieśmielał, przy nim ludzie czuli się mali i głupi. Jedynie najbliżsi, tacy jak Kuroń, wiedzieli, że Geremek przesadził w odgrywanej roli, że nie jest ani tak mądry, ani tak ważny, jak udaje.

Geremek i Wałęsa poznali się podczas strajku w sierpniu 1980 roku i przypadli sobie do gustu. Geremek nie patrzył na Wałęsę z góry. Zrozumiał, że ten robotnik został obdarzony przez naturę niespotykanym talentem. Nauczył się tak z nim rozmawiać, by mieszając posłuszeństwo z ironią, wyrobić sobie niezależną pozycję. Z kolei Wałęsa cenił w Geremku jego elastyczną inteligencję. Z nim jednym mógł rozmawiać o politycznej grze z chłodnym profesjonalizmem, jak jeden szachista z drugim.

Wałęsa, Mazowiecki i Geremek stanowili dobrze skomponowaną ekipę, która mogła rządzić Polską przez wiele lat. Jednak nie rządziła, a wojna triumwirów okazała się najważniejszym wydarzeniem pierwszych lat wolności. Jak to zwykle w polityce bywa, drużynę rozbiły ambicje, jednak historia niesprawiedliwie zapamiętała, czyje to były ambicje. Powszechnie się uważa, że to sfrustrowany Wałęsa zaatakował swoich sojuszników. Prawda jednak była inna. Ale żeby to dostrzec, trzeba się wpierw rozprawić z kolejnym mitem – że wojna na górze wybuchła wiosną 1990 roku. Wybuchła ona rok wcześniej, jeszcze przed wyborami 4 czerwca.

Triumwirat trzeszczy w szwach

Poszło o listy wyborcze. Po ustaleniach Okrągłego Stołu, po rozpisaniu na 4 czerwca wyborów do Sejmu i Senatu w „Solidarności” zaczęły się gorączkowe przygotowania. Zadanie ułożenia list kandydatów do Sejmu otrzymał Geremek, który twardo wycinał kontestatorów Wałęsowskiej linii politycznej. Ale to nie był jedyny klucz selekcji – wycinał także prawicowe środowiska. Zaprotestował przeciw temu Aleksander Hall, w tamtej epoce czołowa postać prawicy. Domagał się wpisania na listy wielkich zasłużonych: Władysława Siły-Nowickiego, Wiesława Chrzanowskiego, a także liderów takich środowisk, jak „Głos”, Dziekania czy Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe. Halla poparł Mazowiecki. Poszedł do Geremka, ten jednak go zbył. Mazowiecki udał się więc do Wałęsy, ale od niego również usłyszał „nie”. Szef „Solidarności” powiedział, że opozycję czeka trudna rozgrywka i w takiej sytuacji jedność drużyny jest ważniejsza niż jej reprezentatywność. I wtedy Mazowiecki zrobił coś, czego Wałęsa się nie spodziewał. Powiedział, że rezygnuje z kandydowania.

Gest był dramatyczny. Mazowiecki był szefem negocjatorów przy Okrągłym Stole. To on forsował zapisy, które opozycji otwarły drogę do sukcesu. Poza tym Wałęsa miał wobec Mazowieckiego plany, razem z Geremkiem mieli kierować klubami parlamentarnymi w Sejmie i Senacie. Mazowiecki nie dał się jednak przekonać, domagał się uzupełnienia list. W końcu zirytowany Wałęsa oświadczył, że w takim razie Mazowiecki na lata wypada z politycznej gry.

Dlaczego Mazowiecki zagrał tak ostro? Bo obawiał się rosnących wpływów Geremka. Konflikt dwóch „pierwszych po Wałęsie” narastał od dawna, ale w czasie Okrągłego Stołu wyraźnie się nasilił. Mazowiecki miał inną strategię niż Geremek, inny styl podejmowania decyzji, był ostrożniejszy. „Inaczej ocenialiśmy sytuację i mieliśmy inną wizję pertraktacji” – przyznał potem Geremek. Jacek Kuroń tak o tym opowiadał: „W czasie posiedzeń grupy koordynacyjnej Tadeusz i Bronek kłócili się niemal nieustannie. Jest między nimi jakieś osobowościowe napięcie – podobieństw i przeciwieństw charakterów, emocji, ambicji. Leszek Kaczyński i ja staraliśmy się mediować, on lekko na korzyść Tadeusza, ja Bronka. Bronek złościł się na mnie, wykrzykiwał, że w roli mediatora wykazuję zgrabność słonia. Kiedyś nad ranem z Leszkiem, zmęczeni próbami ich pogodzenia, zwierzyliśmy się sobie: – Najchętniej bym ich obu zastrzelił – powiedziałem – ale jakbym musiał wybierać, to Tadeusza. – Ja też zastrzeliłbym obu ze wskazaniem na Bronka – odpowie Leszek”.

Jednak przy Okrągłym Stole tym ważniejszym był Mazowiecki. To jemu Wałęsa dał rolę rozgrywającego, w jego rękach leżały decyzje. Ale ponieważ Wałęsa lubił balans, więc po Okrągłym Stole wahadło wpływów przesunął w stronę Geremka. Na czas kampanii Geremek wydawał się zresztą lepszy, był szybszy, śmielszy, bardziej ofensywny. Wałęsa już dawno zauważył, że Mazowiecki był idealny do gier obronnych, w których trzeba ostrożnie podejmować ryzyko. W zaczepnych natomiast był irytująco powolny i asekuracyjny.

Geremek skorzystał ze wzmocnienia swojej pozycji. Czy chciał obsadzić listę tylko swoimi ludźmi? Oczywiście, że tak, ale nie robił tego tak brutalnie, jak mu potem zarzucano. Na pewno nie grał na wypchnięcie Mazowieckiego z parlamentu, jednak skwapliwie z tego prezentu skorzystał. Zdecydowanie zbyt skwapliwie. Potem udawał, że nic o sprawie nie wiedział, mówił, że „miał żal” do Mazowieckiego, iż ten go nie poinformował o swojej rezygnacji. Jednak jeszcze większą pretensję miał Mazowiecki. Wtedy właśnie uznał Wałęsę i Geremka za swoich przeciwników, co stanie się przyczyną wojny na górze.

Rzadko dostrzega się wagę tamtego wydarzenia. Wybór Mazowieckiego na premiera zadziałał jak retusz, zbudował wrażenie, że relacje między triumwirami układały się bez zarzutu. Potem Mazowiecki i Geremek znaleźli się w jednej partii, co budowało iluzję wiecznej przyjaźni. Mało kto wiedział, że partia robiła wszystko, by ukryć ich konflikt. A był on potężny, panowie się nie znosili. Gdy Mazowiecki mówił, Geremek ostentacyjnie brał gazetę; czasem był tak zdenerwowany, że nie zauważał, iż czyta ją do góry nogami. Unia Demokratyczna, w której obaj się znaleźli, nie była dowodem ich bliskości, lecz przykrą koniecznością po przegranej z Wałęsą.

Wojna na górze zaczęła się na rok przed jej ogłoszeniem. Już wiosną 1989 roku triumwirat, który od lat rządził polską opozycją, zatrzeszczał w szwach. A sprawca konfliktu, czyli Mazowiecki, przeżył go tak mocno, że objąwszy władzę, natychmiast zwrócił się przeciw triumwirom.

Wybory 4 czerwca

Za najważniejszą datę polskiej historii współczesnej słusznie uchodzi 4 czerwca. Jednak wielkości dzień ten nabrał dopiero w świetle późniejszych wydarzeń. Nie znaczy to, że była to jedna z typowych wiosennych niedziel, którą Polacy spędzili za miastem. Choć dzień był prześliczny, nie wyjazdy na działki nadały mu ton. Duże miasta od rana były naelektryzowane. W Warszawie wystarczyło wyjść na ulicę, aby poczuć, że coś się dzieje; było rojniej, w powietrzu gęstniało napięcie. Na płotach wisiały buńczuczne plakaty, od sławnego „W samo południe”, na którym Gary Cooper ze znaczkiem „Solidarności” stawał do pojedynku, po ten z zachodzącym słońcem i podpisem „Jutro wybory. Zachodźże, czerwone słoneczko”. Ale mimo tych powstańczych symboli to nie było rewolucyjne napięcie, to nie była Warszawa z 31 lipca 1944 roku, z młodymi chłopcami zuchwale patrzącymi w twarze żandarmom, to nie była Warszawa ze strajku generalnego z 1981 roku, kiedy dookoła czuć było zimną wściekłość na komunistów. To nawet nie był klimat trzeciomajowych demonstracji. To było po prostu ożywienie, radość z faktu, że coś się dzieje, chwilowe wyrwanie z nudy schyłkowego PRL, który był najbardziej żałosną epoką, jaką można sobie wyobrazić. 4 czerwca nikt nie myślał o odebraniu komunistom władzy, o wolności, o demokracji. Przez cały dzień wszyscy czekali na wyniki wyborów, licząc po cichu, że może „Solidarność” dołoży „czerwonym”. W tym smętnym świecie zepsucie humoru władzy było szczytem marzeń. Dla wszystkich było jasne, że wyborcze igrzyska nie mogą mieć realnych konsekwencji. To był przecież PRL, tu nieraz organizowano wybory lub referenda, które kończyły się cudem nad urną. Nikt o zdrowych zmysłach nie wierzył w siłę wyborczej kartki, w to, że komuniści mogą stracić władzę z powodu tak, a nie inaczej pokreślonego papieru.

To nie był zwykły pesymizm. Kto śledził politykę, rozumiał, że w tych wyborach nie chodzi o nowe rozdanie władzy. Ponieważ wszystko przebiegło inaczej, dziś uważa się, że 4 czerwca opozycja biła się o władzę, a komuniści się tą władzą dzielili. Nic bardziej mylnego. Komuniści tak ustalili zasady, aby opozycja nie miała szans na przejęcie władzy, zaś opozycja, idąc do wyborów, nie tylko nie biła się o władzę, lecz jako swój strategiczny cel uznała to, że ani grama władzy nie zgodzi się przejąć.

Po co zatem były te dziwaczne „wybory”? Odbyły się na żądanie PZPR. W 1988 roku komuniści zrozumieli, że są na krawędzi katastrofy. W ciągu kilku miesięcy spadły na nich trzy ciosy, każdy w istocie śmiertelny. Po pierwsze, gospodarka ostatecznie się załamała, uratować ją mogły tylko radykalne reformy wymagające społecznego poparcia. Po drugie, wiosenna fala strajków ujawniła, że młode pokolenie jest radykalne, nie chce naprawy komunizmu, ale jego upadku. Po trzecie, Michaił Gorbaczow oświadczył, że czas bratnich pomocy się skończył, że lokalni komuniści muszą sobie radzić bez wsparcia Armii Czerwonej. Dla Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka oznaczało to, że nie mogą już społeczeństwa ani wykarmić, ani przekonać, ani ujarzmić. Stąd wziął się pomysł Okrągłego Stołu, z którym Kiszczak zwrócił się do opozycji. Rozumowanie komunistów było chłodne i logiczne: reformy gospodarcze są niezbędne, ale będą piekielnie bolesne; przeprowadzić je mogą zatem tylko ci, którym ludzie wierzą, a zatem nie komuniści, lecz opozycja. W połowie 1988 roku odbyła się więc rozmowa Kiszczak–Mazowiecki, w której Kiszczak zaoferował opozycji mandaty w Sejmie w zamian za udział „Solidarności” we władzy. „Chcemy, by po wyborach wasi przedstawiciele weszli w skład rządu” – powiedział Kiszczak otwartym tekstem. Na co Mazowiecki odpowiedział równie szczerze: „Solidarność” za rządzenie nie weźmie odpowiedzialności. Opozycja odmawiała, bo nie miała powodu, by ratować skórę komunistom. Postawiła natomiast żądanie, na którym jej zależało – legalizację związku zawodowego „Solidarność”. Po targach doszło do kompromisu – opozycja zgadzała się wejść do parlamentu w zamian za zgodę na reaktywowanie „Solidarności”.

Komunistom operacja wydawała się bezpieczna. Z góry gwarantowali sobie dwie trzecie mandatów w Sejmie, prawdziwe wybory dotyczyły tylko 161 mandatów, z których komuniści spodziewali się wziąć co najmniej połowę. Zresztą parlament miał być nieważny, istotą nowego ustroju stawała się prezydentura. Krojona pod Jaruzelskiego obrastała kolejnymi kompetencjami – opozycja szydziła, że komuniści budują monarchię. Sens operacji przeprowadzanej przez generałów był jednak oczywisty – wojskowo-ideologiczna dyktatura Jaruzelskiego przebierała się w quasi-demokratyczny kostium prezydenta nadzorującego resorty siłowe. I dla komunistów, i dla opozycji była to tylko zmiana szyldów. Komuniści wierzyli, że pod nowym szyldem odzyskają większą sprawność w rządzeniu. Opozycja godziła się wejść w tę dwuznaczną grę, bo dzięki niej zyskiwała szanse na nowe otwarcie. Bo prawda jest taka, że również „Solidarność” chciała się podreperować; formacja ta słabła z roku na rok, młoda generacja Polaków miała już dość starych liderów z ich ostrożnymi hasłami oraz ich miękkości, która sprawiała, że komuniści się ich nie bali. W ostatnich miesiącach przed 4 czerwca gwałtownie wzrosły wpływy formacji drapieżnych, takich jak Konfederacja Polski Niepodległej czy Solidarność Walcząca. Dowodziły one, że Okrągły Stół jest błędem, że system jest w fazie agonii, że pierestrojka zakończyła epokę interwencji, że zamiast kolaborować z komunistami, co ich wzmocni, lepiej wyczekać i zagrać o całą pulę. Drużyna Wałęsy rozumiała, że za chwilę z tym radykalizmem przegra. Wejście do Sejmu, dostęp do telewizji, własna gazeta – to były nowe narzędzia, które miały pokazać Polakom, że głównym opozycyjnym graczem i naturalnym przeciwnikiem PZPR nadal pozostaje „Solidarność”.

Okrągły Stół nie był dziełem spin doktorów, tamta epoka takich funkcji jeszcze nie znała. Nie zmienia to faktu, że była to operacja bardziej propagandowa niż ustrojowa. Nie chodziło w niej ani o wybór władzy, ani o nowy ustrój. Była to rewolucja propagandowa, w której ważne było, kto wizerunkowo bardziej skorzysta. Rezultaty miały się ujawnić w dużo dalszym planie; nie wynik wyborczy był przedmiotem gry, lecz budowana od nowa reputacja. PZPR chciała się pokazać jako lider pierestrojki, jako architekt narodowego porozumienia, jako strona wyciągająca rękę do „Solidarności” po to, by wspólnie reformować kraj. Oczywiście pod przywództwem partii.

Plan legł w gruzach, bo dzień, który miał być pozbawiony znaczenia, czyli 4 czerwca, stał się przez przypadek przełomowym wydarzeniem. Komuniści przegrali na zaskakującą skalę. Pierwsza tura była pogromem, równie dobrze partia mogła nie wystawiać swoich kandydatów. Warto się uważniej pochylić nad liczbami, bo rzadko się spotyka podobną porażkę. Otóż wybory do obu izb miały dwie tury. Aby przejść w pierwszej, trzeba było zebrać połowę głosów. 4 czerwca w pierwszej turze wyborów do Sejmu na 161 mandatów wybieranych w sposób wolny opozycja wzięła 160, natomiast PZPR i sojusznicze ZSL i SD – 0. Z kolei na 299 gwarantowanych komunistom mandatów w pierwszej turze wzięli oni ich zaledwie… 3. W Senacie, wybieranym w sposób całkowicie wolny, było jeszcze gorzej – na 100 mandatów opozycja wzięła 92, a komuniści 0. Nieco inne przepisy ordynacji wyborczej mogły sprawić, że te same wyniki dałoby się rozpisać na rezultat znacznie bliższy remisu. Bo taki był prawdziwy wynik wyborów. Ale przepisy były takie, jakie były. I przegraną zamieniły w klęskę.

Jeszcze większe znaczenie miała porażka listy krajowej. To była lista 35 czołowych dygnitarzy PZPR, ZSL i SD, którzy nie musieli konkurować z innymi kandydatami; wystarczyło im zebrać 50 procent poparcia. Komunistom nie przyszło jednak do głowy, że większość wyborców będzie tych kandydatów wycinać. W ten sposób doszło do rzezi całego ówczesnego establishmentu – nie dostał się do Sejmu premier Mieczysław Rakowski, nie dostał się szef MSW Czesław Kiszczak, nie dostał się zwierzchnik wojska Florian Siwicki, odpadli Alfred Miodowicz, Stanisław Ciosek, Józef Czyrek, wylecieli starzy liderzy Stanisław Kania i Kazimierz Barcikowski, nie dostali się do Sejmu także szefowie ZSL i SD – Roman Malinowski i Jerzy Jóźwiak. Do Sejmu z listy krajowej dostało się zaledwie dwóch polityków. Ich nazwiska były na samym dole karty wyborczej, więc skreślenie często nie sięgało ostatniej linii, gdzie je umieszczono.

Tak prestiżowej porażki polscy komuniści w swoich dziejach nigdy nie ponieśli. Bo tym razem była to porażka konkretnych przywódców. Po raz pierwszy na własnej skórze poznali druzgocącą siłę kartki wyborczej. 4 czerwca załamało się ich morale; kierownictwo PZPR, a także ZSL i SD, straciło pewność siebie, straciło butę, która napędza autorytarne systemy. Ta psychologiczna porażka sprawiła, że odtąd komuniści będą się już tylko bronić. Jednej nocy cała wola walki z nich wyparowała.

Blef generałów

Gdy zajrzymy za kulisy władzy po 4 czerwca, odnajdziemy chaos i przygnębienie. Kolejne nadchodzące wyniki wyborów odsłaniały obraz coraz większej klęski. Partia przegrywała nawet w zamkniętych obwodach wojskowych, nawet w placówkach dyplomatycznych, gdzie pracowali jedynie ludzie z PZPR i SB. Zachowało się sporo dokumentów z licznych w owym czasie narad – nie znajdziemy w nich wypowiedzi butnych polityków myślących o odwecie, ale zrzędzących przegranych, którzy skarżą się na brutalność opozycji, na nielojalność Kościoła, na niewdzięczność społeczeństwa. Świadomość, że wybory, które miały wzmocnić ich władzę, mogą przynieść utratę, od razu była wyraźna. 6 czerwca na spotkaniu z Andrzejem Gdulą, Januszem Reykowskim i Stanisławem Cioskiem Józef Czyrek powiedział: „Chyba »Solidarność« teraz musi wziąć odpowiedzialność za władzę, bo my właściwie niewiele mamy do zrobienia”. Tego samego dnia Mieczysław Rakowski, Aleksander Kwaśniewski, Mieczysław Wilczek i Jerzy Urban dyskutowali o wariancie koalicyjnym, w którym stroną dominującą jest opozycja.

Komuniści znaleźli się w pułapce. Nie mogli unieważnić wyborów; wedle ich prognoz we wrześniu miał nadejść gospodarczy krach, właśnie dlatego skrócili kadencję i w trybie przyspieszonym zorganizowali wybory w czerwcu. Unieważnienie wyborów oznaczało, że sami będą musieli stawić czoło kryzysowi, bez szans na zachodnie kredyty i społeczne poparcie. Wariant siłowy też nie wchodził w grę – stan wojenny w 1989 roku, w środku pierestrojki, bez wsparcia Moskwy, był skazany na klęskę. Jedyne, co komunistom pozostało, to bicie się o utrzymanie stanu posiadania. A zatem o wzięcie prezydentury i rządu. Ustalenia Okrągłego Stołu wcześniej były traktowane jako środek do znacznie ważniejszego celu, jakim było wzmocnienie władzy. Po 4 czerwca środek stał się celem, utrzymanie kontraktu, czyli utrzymanie władzy, stało się szczytem marzeń.

Głównym kłopotem była lista krajowa. Ordynacja nie przewidywała drugiej tury. Opozycja mogła więc zażądać, aby 33 fotele obsadzić w wolnych wyborach, co oznaczało, że trafią one do „Solidarności”. Jednak taka zmiana odwracała układ sił w Zgromadzeniu Narodowym, prawo wyboru prezydenta z rąk komunistów przechodziło w ręce opozycji. „Upadek listy krajowej był dla nas potężnym ciosem i wywracał cały planowany układ w Sejmie” – uznał 5 czerwca Mieczysław Rakowski. A dzień później na posiedzeniu Biura Politycznego Jaruzelski oznajmił, że „najważniejsza sprawa to odzyskanie listy krajowej, 35 mandatów to warunek zachowania konstrukcji przyjętej przy Okrągłym Stole”. Problem polegał jednak na tym, jak te mandaty przejąć. Z punktu widzenia ordynacji komuniści nie mieli już do nich prawa. Zostawało jedno wyjście – opozycja musi się zrzec swoich roszczeń do tych mandatów.

Pomysł, jak to zrobić, narzucał się sam. Przez długie miesiące, gdy w rozmowach z opozycją pojawiał się impas, straszono ją albo gniewem Moskwy, albo buntem betonu, który może obalić ekipę Jaruzelskiego i zaostrzyć kurs. Niemogąca sprawdzić tych gróźb opozycja zawsze im w końcu ulegała. Rakowski opowiada, że już 5 czerwca na spotkaniu sekretariatu Komitetu Centralnego Jaruzelski wydał dyspozycję, aby „nawiązać kontakt z Kościołem po to, by w sposób dramatyczny przedstawić sytuację”. Ciężar misji wziął na siebie Kiszczak, który rozpoczął typową kampanię dezinformacyjną. Dwa dni po wyborach wezwał Mazowieckiego i Geremka. W czasie rozmowy był agresywny, pytał się, czy opozycja zmieniła zdanie i chce sięgać po władzę. Świetnie odgrywał rolę człowieka, który ledwo co panuje nad sytuacją. Opowiadał, jak wspomina Geremek, że jest „pod silnym naciskiem na unieważnienie wyborów”. Twierdził, że zdaniem aparatu klęska listy krajowej narusza kontrakt. 10 czerwca Kiszczak spotkał się z arcybiskupem Bronisławem Dąbrowskim, wieloletnim łącznikiem między władzą a opozycją. Powiedział mu, że gdyby Jaruzelski „nie został wybrany na prezydenta, grozi nam dalsza destabilizacja i musiałby się zakończyć cały proces przemian politycznych. Żaden inny prezydent nie znajdzie posłuchu w siłach bezpieczeństwa i w wojsku”. 13 czerwca doszło do powtórnego spotkania z Dąbrowskim. Arcybiskup spytał Kiszczaka, czy możliwy jest zamach pałacowy. „Generał odpowiedział, że tak. Wystarczy usunąć jego i generała Siwickiego ze stanowiska. Dlatego ważna jest szybka stabilizacja władzy (…) zwłaszcza wybór prezydenta. Gdy nim nie zostanie generał Jaruzelski, rozpocznie się dramat”.

Kiedy doszło do kluczowego spotkania z opozycją, na którym decydowano o losach listy krajowej, zmiękczenie opozycji znowu wziął na siebie Kiszczak. Opowiedział, że „dzisiaj odbywa się Rada Wojskowa MON (…) atmosfera tam była bardzo ciężka (…) bardzo burzliwa”. Zapowiedział, że wkrótce będzie taka sama dyskusja w MSW. „Znając nastroje w tej instytucji (…) atmosfera w czasie tego spotkania będzie jeszcze gorętsza”. Wałęsa na to się żachnął, powiedział, że opozycja nie da się zastraszyć, ale po kilku minutach wszystkie żądania PZPR zostały zaakceptowane. Lista krajowa wróciła do rąk komunistów. Opozycja dała się nabrać, bo nie miała żadnych możliwości, aby zweryfikować negocjacyjny blef.

Tymczasem komuniści, wziąwszy listę krajową, przygotowywali się do walki o prezydenturę. Wieści były coraz gorsze, sypało się całe parlamentarne zaplecze. W połowie czerwca do kierownictwa PZPR dotarły meldunki, że w ZSL i w SD analizowany jest pomysł zerwania koalicji z PZPR. Dwa tygodnie później pogłoski stały się faktem, władze SD oficjalnie wypowiedziały komunistom koalicyjną umowę. Drugim problemem okazał się klub PZPR. Kompletowany w ostatniej chwili stał się samodzielnym ośrodkiem władzy. Dość powiedzieć, że to właśnie w klubie PZPR pojawiły się głosy przeciwne kandydaturze Jaruzelskiego, domagające się nowego otwarcia. Szefowie PZPR uświadomili sobie, że prezydenturę mogą wziąć jedynie dzięki wsparciu opozycji.

Już w czerwcu pojawił się pomysł, aby część posłów OKP zaniżyła frekwencję, umożliwiając wybór Jaruzelskiego. Prowadzono rozmowy na ten temat, 3 lipca na posiedzeniu Biura Politycznego Czyrek referował wyniki rozmów z Geremkiem i Andrzejem Wielowieyskim. Liderzy opozycji zapewniali, że Jaruzelski przejdzie „w wyniku opuszczenia sali przez niektórych senatorów”.

Naciskając opozycję, partia znowu zagrała jedyną swoją kartą – widmem rewolty. Ale im partia była słabsza, tym rozmiary buntu stawały się większe. Kiszczak mówił księdzu Alojzemu Orszulikowi: „Nastroje w MON, MSW i partii są złe. Jeśli generał Jaruzelski przepadnie w wyborach, nie wiadomo, czym się skończy cała sytuacja”. Ciosek szarżował jeszcze mocniej, powiedział: „Może dojść do krwawego zamachu stanu zorganizowanego przez kadrę oficerską”. Marian Orzechowski straszył, że „jest całkowicie realny bunt młodych pułkowników”.

Wszystkie te groźby od początku do końca były wymyślone. Krzysztof Dubiński, sekretarz generała Kiszczaka, napisał po latach, że „hipotezy wariantu siłowego możemy sobie usytuować po stronie blefu politycznego”. Największy znawca tematu, profesor Antoni Dudek, po 15 latach zadał sobie trud i starannie przeszukał wszystkie dostępne materiały na temat nastrojów w wojsku i aparacie bezpieczeństwa. Nie znalazł żadnej informacji potwierdzającej ślad buntu. Odwrotnie, w resortach siłowych panowało zniechęcenie, uwaga kadry skupiała się nie na polityce, lecz na kłopotach w codziennej służbie: na brakach sprzętu i kiepskich zarobkach.

Ten ostatni sukces PZPR jest zarazem najgłębiej skrywaną porażką opozycji. Jej liderzy do dziś udają, że w lecie 1989 roku zagrożenie puczem było realne. Ciągle żywy jest wstyd, że dano się nabrać blefowi Kiszczaka. Ale jest też głębszy powód, o którym wielokrotnie będzie mowa. Otóż upadek komunizmu był zjawiskiem dziwnym. Upadł on wcześniej, niż to zauważono, długo przed 4 czerwca; upadł nie tylko w Polsce, lecz także w całym imperium. Tyle że nikt o tym nie wiedział. Zazwyczaj dzieje się inaczej, imperia czy reżimy padają w wojnach i wtedy fakt ich śmierci staje się znany całemu światu. Komunizm tymczasem umarł ze starości, nie na polu bitwy, ale we własnym łóżku. I dlatego tej śmierci nikt nie zauważył, nawet jego przywódcy. W latach osiemdziesiątych komunizm ciągle uchodził za zbyt silny, aby ktoś go szarpał za wąsy, sam zaś czuł się już za słaby, by szarpać kogoś. Trwał więc, słabł powoli, a życie uchodziło z niego niepostrzeżenie. Jego śmierć przesłoniły codzienna krzątanina i kilkuletni zastój, który sprawił, że komunizm nigdzie nie musiał stanowczo reagować. Nie było zatem okazji, aby dostrzec, że stracił on zdolność zarówno do ataku, jak i do obrony. Dlatego nie wiedziały o tym ani opozycja, ani społeczeństwo, ani sami rządzący, z Gorbaczowem włącznie.

To, co my potem, po 4 czerwca, nazywaliśmy obalaniem komunizmu, było dowiadywaniem się o jego śmierci. W kolejnych krokach opozycja wchodziła na nowe obszary i idąc powoli, jak saper testujący grunt, dowiadywała się, że kolejny obszar jest wolny i można się posuwać dalej. Po drodze nie staczała żadnej bitwy, po prostu szła i zdobywała kolejne obszary, dowiadując się, że tu także komunizm już abdykował. Każdy krok, podobnie jak krok sapera, wywoływał lęk, był krokiem w nieznane, ale żaden nie wywołał wybuchu. Grozy temu marszowi dodały wydarzenia w Chinach, jedynym miejscu, gdzie komunizm kruszył się wedle innego scenariusza. Dziś wiemy jednak, że europejskie pole można było bezkarnie przemierzyć rześkim galopem. Wtedy jednak nikt nie wiedział, że na całym polu nie ustawiono ani jednej miny. Że komuniści czują się tak słabi, iż wszystko oddadzą bez walki. Po kilku tygodniach po 4 czerwca pojawi się hipoteza, że nie trzeba się już ograniczać, że nie trzeba się skradać jak saper. Wokół tempa marszu wybuchnie spór, który podzieli polską opozycję. Jedni będą chcieli nadal się skradać, inni śmiało biec. Zwolennicy biegu będą po latach triumfować, i słusznie, bo historia potwierdziła prawdziwość ich intuicji. Ale warto pamiętać, że w czerwcu 1989 roku nie było mądrych. W pierwszych tygodniach nikt, z Wałęsą i Kaczyńskim włącznie, nie podejrzewał, że imperium już nie istnieje.

Upadek Jaruzelskiego

Człowiekiem, który wiedział najwięcej, był Wojciech Jaruzelski. Od wielu miesięcy generał czuł, że władza wymyka mu się z rąk. Gdy czyta się dzienniki Rakowskiego, można odnieść wrażenie, że przez ostatni rok generał był w stanie nieustającej depresji. W grudniu 1988 roku notuje Rakowski, że Jaruzelski „jest rozbity”, „wie, że w partii dość otwarcie mówi się, że powinien ustąpić z I sekretarza KC”, „boleśnie odczuwa ten dowód niewdzięczności”. W marcu 1989 roku: „WJ nie jest w najlepszym nastroju. Widzę, że przeraża go impet, z jakim opozycja na nas natarła”. Po 4 czerwca częstotliwość takich wpisów się nasila. W Jaruzelskim z tego okresu nie sposób odnaleźć butnego generała, to polityk wystraszony i złamany. Ciekawe są jego reakcje, przede wszystkim jego trema przed wyborami prezydenckimi. 19 czerwca Rakowski opisuje spotkanie z Jaruzelskim, w czasie którego generał „powiedział, że jeśli miałby być »przeciągnięty« przez Sejm, to zrezygnuje z kandydowania”. W czasie rozmowy Jaruzelski skarżył się, jak bardzo go zabolało, gdy jakiś towarzysz powiedział, że chce on kosztem partii załatwić sobie prezydenturę. „To mnie psychicznie podłamało” – powiedział Jaruzelski.

Dziesięć dni potem Jaruzelski nie wytrzymał napięcia, wystraszył się kandydowania, na posiedzeniu Biura Politycznego oficjalnie zrezygnował. Uzasadnienie decyzji pozbawione było elementarnej logiki. Jaruzelski mówił, że „nie można podejmować ryzyka przegranej”, a chwilę potem wysuwał kandydaturę Kiszczaka, która miała jeszcze mniejsze szanse. Mówił o sobie, że prezydent nie może być wybrany z łaski opozycji, a potem twierdził, że Kiszczak może liczyć na poparcie ze strony opozycji. Była to zatem klasyczna ucieczka. Janusz Reykowski, Kazimierz Barcikowski, Mieczysław Rakowski, Władysław Baka zgodnym chórem przekonywali generała, że jego abdykacja ujawni słabość partii, że każdy następny kandydat będzie miał jeszcze większe kłopoty. Rakowski powiedział wprost: „Jeśli pozwolimy na kolejne ustępstwa (…) bardzo szybko nastąpi demontaż władzy”. Również Baka sprawę stawiał jasno – decyzja generała prowadzi do „załamania obecnego układu politycznego”. Jaruzelski jednak nie dał się przekonać; jego rezygnacja została ogłoszona publicznie, a generał oficjalnie wysunął kandydaturę Kiszczaka.

Ten ruch pokazywał, że partia się cofa, że nie ma determinacji, że gotowa jest rezygnować ze swoich strategicznych planów. Bo jeśli osoba Jaruzelskiego nie jest twardym warunkiem, to co nim jest? To już nie był blef, bo co to za blef, w którym wódz naczelny ujawnia swój lęk. Nic dziwnego, że spanikowani członkowie KC wydali uchwałę proszącą Jaruzelskiego o ponowne rozważenie decyzji.

To już był rozkład PZPR. Jednak opozycja tego nie rozumiała, bo rozkład PZPR nie mieścił się w jej wyobraźni. Wszystkie ruchy władzy odczytane zostały jako zapowiedź groźnej ofensywy. Jaruzelski wskazywał Kiszczaka jako gest otwarcia, sądząc, że ten polityk stał się symbolem Okrągłego Stołu. Opozycja natychmiast odwróciła tę logikę. Wizja wystraszonego Jaruzelskiego nie mieściła się w głowie, więc wysunięcie Kiszczaka zinterpretowano jako zaostrzenie kursu, jako straszenie szefem MSW. Kiedy na posiedzeniu OKP kilku szeregowych posłów dowodziło, że PZPR się sypie, że można zawalczyć o prezydenturę – padł nawet pomysł wysunięcia kandydatury Wałęsy – kierownictwo klubu uznało, że to awanturnictwo. Wałęsa podsumował spotkanie wezwaniem do poparcia Kiszczaka. Do opornych krzyczał: „Robiłem sobie zdjęcie z wami. Jak będzie trzeba, to zrobię sobie zdjęcie z Kiszczakiem”.

Jednak w przeciwieństwie do opozycyjnej większości Wałęsa zrozumiał, że wysunięcie Kiszczaka jest dowodem słabości. Na początku lipca spotkał się z Kiszczakiem i obiecał mu poparcie ze strony OKP. Wałęsa uważał, że z powodów geopolitycznych prezydentem musi zostać komunista. Jednak swoje poparcie przedstawił jako transakcję wiązaną: w zamian za wybranie Kiszczaka na prezydenta rząd przejdzie w ręce bezpartyjnych ekspertów albo w ręce „Solidarności”.

Do powołania Kiszczaka jednak nie doszło, bo po dwóch tygodniach Jaruzelski zmienił zdanie. Ze strony opozycji, od Geremka i Wielowieyskiego, przyszły zapewnienia obniżenia kworum zarówno w odniesieniu do kandydatury Jaruzelskiego, jak i Kiszczaka. Co więcej, Jaruzelski dostał niespodziewane wsparcie ze strony Gorbaczowa i Busha. W rozmowie z Gorbaczowem, po posiedzeniu Układu Warszawskiego w Bukareszcie, sekretarz generalny KPZR skrytykował kandydaturę Kiszczaka i doradził Jaruzelskiemu, by wrócił do pomysłu kandydowania. Trzy dni potem w Warszawie przebywał z wizytą prezydent Stanów Zjednoczonych George Bush. Powiedział on Jaruzelskiemu, co potem odnotował w swoich pamiętnikach, że generał jest najlepszym gwarantem politycznej stabilności. Uspokojony zapewnieniami opozycji, wzmocniony poparciem Gorbaczowa i Busha, Jaruzelski zdecydował się stanąć do prezydenckich wyborów.

Wizja Jaruzelskiego, który podlega bardzo ludzkiej huśtawce nastrojów, wyda się dziwna tylko tym, którzy kojarzą Jaruzelskiego wyłącznie z decyzją o wprowadzeniu stanu wojennego. Tamta decyzja nadała wizerunkowi generała rys twardości i zdecydowania. Prawda o Jaruzelskim była jednak inna. Był człowiekiem niezdolnym do podejmowania trudnych decyzji. Jerzy Urban opisywał Jaruzelskiego jako lidera, który uciekał przed decyzjami w niekończące się narady. W latach osiemdziesiątych po partyjnych korytarzach jako dowcip krążył tytuł znanej wówczas komedii „Gdzie jest generał…”. To była krytyka partii pozbawionej szefa. Krytyka jego nadmiernej ostrożności, decyzji zawsze spóźnionych, zawsze nadmiernie asekuracyjnych. Każdą najprostszą decyzję zamieniał Jaruzelski w wieloletnie manewry. Jeśli chciał na przykład odsunąć swoich partyjnych przeciwników, całymi latami czekał na pretekst, a potem szukał symetrii, ciął po skrzydłach, co sprawiało, że więcej leciało głów reformatorów niż twardogłowych. Jeszcze mniej decyzyjny był Jaruzelski w sprawach państwowych. Zapewne jego sytuacja była trudniejsza niż poprzednich „pierwszych”, ale bierność władzy w latach osiemdziesiątych nie miała precedensu. To była sekwencja półśrodków, które już w chwili wprowadzania nie miały szans na sukces. Najpierw były śladowe reformy po stanie wojennym; następnie zniesienie stanu wojennego, ale bez elementów dających społeczeństwu realną satysfakcję. Potem nastąpił etap selektywnych represji wobec opozycji, niewystarczających jednak, by ją zdusić. Represje zostały w końcu zniesione, ale ponieważ nie złożono opozycji sensownej oferty, nic to władzy nie dało. Potem było dziwaczne referendum, pierwszy etap reformy, obiekt drwin nawet w partii. Później wprowadzono drugi etap reformy, którego klapa była od razu prognozowana. To nie była strategia, to były lękliwe, sprzeczne ze sobą gesty, które chwilę potem były odwoływane przez decyzje idące w przeciwnym kierunku. Każdy z tych ruchów, gdyby został wprowadzony z rozmachem, dawał szansę na sukces. Jaruzelski mógł po stanie wojennym pójść za ciosem i zmusić społeczeństwo do głębokich reform gospodarczych, zostać polskim Pinochetem. Mógł także zniszczyć opozycję i zbudować stabilny system autorytarny, który nie ośmiela obywateli liberalną retoryką. Mógł wreszcie zrealizować wariant reformatorski wcześniej, choćby rok, dwa lata, kiedy już był Gorbaczow, a partia miała przewagę nad opozycją. Ale Jaruzelski nie potrafił podejmować decyzji. Również w sprawie zwołania Okrągłego Stołu zwlekał do samego końca, nie mógł się zdecydować na żądanie legalizacji związku. Rakowski opowiada, jak w styczniu rozmawiał o tym z Jaruzelskim. „WJ prawie jest już do tego przekonany”. Od pół roku opozycja stawia to jako warunek, od miesięcy trwają oficjalne rozmowy władzy z opozycją, Okrągły Stół ma się zacząć już za dwa miesiące, a generał ciągle nie mógł podjąć decyzji. W końcu się zdecydował, bo – jak pisze Rakowski – wiedział, że „Zachód nie da nam ani grosza, jeśli tego nie zrobimy”. I to właśnie jest istotą sposobu podejmowania decyzji przez generała. Wyczekiwał momentu, kiedy decyzja nie była już kwestią wyboru, ale konieczności, kiedy przestawała być kwestią jego osobistej odpowiedzialności. Dokładnie to samo było ze stanem wojennym – generał czekał, aż z jednej strony nacisk Moskwy, a z drugiej radykalizm opozycji uczynią tę decyzję bezosobową. Jaruzelski był bowiem klasyczną zewnątrzsterowną osobowością, co jest typowe u żołnierzy, którzy chowani są do wykonywania rozkazów. W lipcu 1989 roku podłamany generał już schodził z placu boju. Zawrócił, gdy do kandydowania zachęcili go dwaj najwięksi na świecie politycy, zaś opozycja nie tylko nie wystawiła swojego kandydata, ale jeszcze dała gwarancję, że głosowania nie przegra.

Jednak 19 lipca, kiedy zebrało się Zgromadzenie Narodowe, spadło na komunistów kolejne upokorzenie. Ten dzień miał być triumfem Jaruzelskiego, miał być z niego zdjęty stygmat krwawego generała, rządzącego z nadania Moskwy w imię komunistycznej utopii. Miał zostać prezydentem, miał zdobyć nowy mandat dla swojej władzy, narodowy i demokratyczny. Procedura wyboru okazała się jednak nie tyle koronacją, ile pasmem upokorzeń. Tuż przed głosowaniem okazało się, że kilku posłów ZSL i SD nie poprze generała. Wtedy Wielowieyski wypełnił swoje zobowiązanie i razem z 6 kolegami oddali głos nieważny. Zaczęło się liczenie głosów; okazało się, że przeciw generałowi głosowało 6 posłów z ZSL, 4 z SD i 1 z PZPR. W głosowaniu wzięło udział 544 posłów i senatorów, a zatem do wyboru potrzebne było 269 głosów. Generał, jak stwierdzono po kilku przeliczeniach, uciułał ich 270. Wygrał zatem zaledwie jednym głosem. Wygrał z łaski opozycji, która uratowała mu głowę.

Na tym spektakl się nie skończył. Po ogłoszeniu wyników na mównicę wbiegł Jan Rokita i zakwestionował sposób liczenia. Oznajmił, że przed chwilą marszałek Sejmu powiedział, iż do wyboru prezydenta potrzebne jest 50 procent oddanych ważnych głosów plus jeden. Potem zaczął skomplikowany matematyczny wywód, z którego wynikało, że Jaruzelski uzyskał 50 procent plus pół głosu, a zatem zabrakło mu jeszcze połowy głosu. Zaczęła się wielka dyskusja na temat definicji bezwzględnej większości, prawnicy podsuwali marszałkowi kolejne ekspertyzy. W końcu okazało się, że Rokita się mylił, jednak efekt był taki, że wybory prezydenta trwały ponad sześć godzin, a miliony Polaków oglądających telewizyjną transmisję zobaczyło, że Jaruzelski zamiast triumfalnie przejąć władzę, ledwo się do niej przeczołgał. Gdy tego dnia Geremek wychodził wieczorem z Sejmu, złapał go rozgorączkowany Ciosek. Geremek relacjonował rozmowę następująco: „Wy macie pakt z diabłem – sapał Ciosek. – To wszystko było wymyślone, żeby on przeszedł tylko jednym głosem. Zegarmistrzowska precyzja – jak wy to robicie?”.

Z propagandowej klęski generał się już nie podniósł, ten dzień zdefiniował charakter prezydentury Jaruzelskiego. Był odtąd wycofany, pokornie podpisywał wszystkie dokumenty, jakie spływały do prezydenckiej kancelarii. Był bierny, bo rozumiał, że wybory przegrał, że ujawniły one jego realną słabość. 19 lipca, w dniu zostania prezydentem, zaczęła się jego polityczna emerytura. Co ciekawe, wielu opozycjonistów nie uwierzyło w tę słabość; do końca jego kadencji sądzili, że z Belwederu kontroluje cały aparat przymusu.

W ramach solidarnościowej kłótni po kilku latach Jaruzelski wrócił do centrum życia publicznego, już nie jako podmiot, ale przedmiot sporu. Za sprawą Adama Michnika, który zaczął lansować tezę, że Jaruzelski jest współarchitektem III RP, na równi z Wałęsą. O politycznych konsekwencjach tej teorii będzie wielokrotnie mowa; w tym miejscu warto powiedzieć, że teoria Michnika nie znajduje uzasadnienia w faktach. Owszem, jako szef partii Jaruzelski podjął decyzję o Okrągłym Stole, nadzorowany przez niego rząd Rakowskiego wprowadził wiele rozwiązań demokratycznych i wolnorynkowych, a potem jako prezydent Jaruzelski podpisał wprowadzające demokrację i rynek decyzje premiera Mazowieckiego. Jednak nie sposób z tego wyciągać wniosku, że Jaruzelski chciał kapitalizmu i demokracji. Od 1988 roku partia doklejała zachodnie elementy do systemu PRL, aby wzmocnić PRL. Reforma komunizmu – to był horyzont myślenia generała, co zresztą szczerze przyznawał. Wolność, demokracja i kapitalizm nigdy nie były celem jego planu, były jedynie konsekwencją załamania się tego planu. To nawet nie jest kwestia złej woli generała; pod koniec lat osiemdziesiątych był już starszym panem, którego całe dorosłe życie upłynęło w socjalizmie. To była jego rzeczywistość, w którą wierzył, którą cenił, którą chciał dalej naprawiać. Horyzont myślenia generała, cała jego wyobraźnia polityczna były oparte na takim przeciwstawieniu świata socjalizmu i zachodniej demokracji, w którym to pierwsze jest dobre, a drugie złe. Jaruzelski był więc reformatorem, ale komunizmu. Dlatego reformator Jaruzelski znaczy zupełnie co innego niż reformator Mazowiecki. Robienie z Jaruzelskiego ojca wolności i kapitalizmu jest błędem prezentyzmu, przypisywaniem historycznym postaciom pojęć z późniejszych epok.

Problem z generałem nie polega na tym, jak nazwać jego zasługi dla nowej Polski, bo tych nie ma, ale jak ocenić jego postawę w ostatnich latach PRL, zwłaszcza to, że nie podjął próby twardej obrony komunizmu. Otóż również w tej kwestii nie widać jego szczególnej zasługi. Jaruzelski zrobił to, co zawsze, a zatem nie zrobił nic. Bo Jaruzelski w istocie nie był politykiem. Nigdy nie próbował zapanować nad wydarzeniami, nigdy nie był przywódcą, nie miał swoich planów i ambicji, jedynie reagował na konieczności. Tak było zawsze. Jaruzelski był bystrzejszy od innych aparatczyków, odebrał staranne wykształcenie, miał inteligencki sznyt, dobre maniery. Miał dar budzenia do siebie szacunku, nawet na starość zaproszony do studia telewizyjnego naszej rozrywkowej epoki potrafi zerwać z bulwarową formułą rozmowy i narzucić poważną konwencję. Zarazem był klasycznym wojskowym orientującym się na rozkazy przełożonych. Kazali mu donosić na kolegów do Informacji Wojskowej, donosił. Można podejrzewać, że nie czerpał z tego przyjemności, że nie był nadgorliwy, a jedynie pedantyczny. Potem okazało się, że musi przeprowadzić czystkę antysemicką w wojsku, więc ją przeprowadził. Prawdopodobnie znowu bez entuzjazmu, ale też bez oporu. W 1981 roku, gdy został przywódcą państwa, nic się nie zmieniło. Słuchał się Moskwy, nie próbował się wybić na podmiotowość, nie miał marzeń Gomułki, nie miał osobowości Tity, ba, nawet Ceauşescu. Poznawane po latach okoliczności wprowadzenia stanu wojennego pokazują polityka, który w żadnym momencie nie próbował być podmiotowy. Owszem, zmagał się z własnym sumieniem, podobno myślał o samobójstwie, ale to są rozterki, jakie przeżywa literat, a nie polityk. W zamachu majowym zginęło kilkanaście razy więcej Polaków niż w stanie wojennym, a Piłsudski nie robił z tego większego problemu. Jaruzelski nie potrafił się wznieść na ten poziom, był służbistą z wewnętrzną wrażliwością literata.

W Jaruzelskim nie było nic, co by pasowało do dyskusji „bohater czy zdrajca?”. Nie był bowiem ani jednym, ani drugim. W ogóle nie było w nim żadnej szczególnej małości, jak też żadnej wybitności. Jaruzelski był w swoim życiu zbyt bierny, zbyt ostrożny, aby stać się małym lub wielkim. I podobnie wyglądały jego ostatnie lata. W połowie lat osiemdziesiątych nasiliły się sygnały reformatorskie, zarówno ze strony Gorbaczowa, jak i własnego zaplecza. Po raz pierwszy w życiu Jaruzelskiego nie były to jasne rozkazy, ale miękkie sugestie. Poszedł więc za nimi niespiesznie, pełen wahań. W czerwcu i lipcu 1989 roku doszło do zmiany układu sił; Jaruzelski jako pierwszy zrozumiał, że dni partii są policzone, że wszyscy orientują się na nowy ośrodek władzy – na drużynę Wałęsy. I zrobił to samo. Nie z lokajstwa, po prostu jak zwykle poddał się biegowi wydarzeń. Jaruzelski nie chciał demokracji i rynku, ale kiedy te stanęły u granic, silne jak dawna Armia Czerwona, generał podpisał kapitulację. Nie ma sensu rozstrzygać, czy jest to duża, czy mała zasługa. Racjonalne zachowanie polityka w obliczu własnego upadku dowodzi jego rozumu, a nie służy do oceny jego dorobku.

Ich prezydent, a czyj premier?

Jak już była mowa, komuniści natychmiast zrozumieli rozmiar klęski wyborczej i od razu po 4 czerwca zaczęli analizować wariant utraty rządu na rzecz opozycji. Kiedy zaś strona solidarnościowa zaczęła myśleć o wzięciu władzy? Nie ma powodu, by nie wierzyć Jackowi Kuroniowi, gdy rok później pisał: „Zrozumiałem od razu nad ranem 5 czerwca, że dalej komuniści nie będą mogli rządzić. Nie można bowiem rządzić, kiedy jest jasne, że nie ma się społecznego poparcia, gdy brak tego poparcia został tak wyraziście zademonstrowany. Chyba że znowu będzie stan wojenny. Ale tego po Okrągłym Stole już się nie dało wprowadzić”.

Pierwszym solidarnościowym politykiem, który publicznie postawił kwestię własnego premiera, był Jarosław Kaczyński. 10 czerwca powiedział on w Elblągu, że „»Solidarność« ma do rozwiązania dylemat: czy ma być opozycją, czy ma wziąć odpowiedzialność za rządzenie krajem. (…) W przypadku przyjęcia wariantu współudziału w sprawowaniu władzy należy uczynić to z zagwarantowaniem objęcia funkcji premiera”. Potem w rozmowach z liderami OKP pomysł zaczął lansować Kuroń, jednak bez skutku. W końcu Kuroń sprawę otwarcie postawił na posiedzeniu OKP 1 lipca. Dyskutowano o możliwości poparcia prezydenckiej kandydatury Kiszczaka i wtedy Kuroń zaproponował polityczny handel. Powiedział: „Nie jest w naszym interesie niewybranie prezydenta. (…) Dlatego nie powinniśmy głosować przeciw, tylko poprzeć takiego prezydenta, który obieca, że odda »Solidarności« rządy”. Pomysł Kuronia został ostro skrytykowany, poparł go jedynie Michnik. Wtedy Michnik wpadł na pomysł, aby ideę upublicznić. Pojechał do Wałęsy i dostał jego zgodę na publikację. 3 lipca na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej” pojawił się sławny tekst „Wasz prezydent, nasz premier”. Artykuł został przyjęty bardzo źle, kolejni liderzy opozycji pisali polemiki dowodzące, że pomysł jest niemądry, pospieszny, że opozycja się skompromituje, że będzie tylko marionetką, że Moskwa się nie zgodzi. W dyskusję włączył się także Mazowiecki, publikując tekst „Spiesz się powoli”, zawierający miażdżącą krytykę pomysłu. Mazowiecki jako problem zasadniczy postawił brak programu. Nie można brać odpowiedzialności za państwo i gospodarkę – dowodził Mazowiecki – kiedy się nie ma nawet śladu pomysłu, jak je naprawić. Kilka tygodni później na spotkaniu w OKP Mazowiecki podtrzymał ten argument, na co Michnik odpowiedział: „Ten układ skazany jest na śmierć. Wie pan, co zostanie z PZPR – gówno zostanie. (…) Mamy taką konstelację międzynarodową, historyczny moment, kiedy można coś złapać. Nie trzeba używać argumentu, że nie ma programu – bo nikt na świecie nie ma recepty, co ma robić Rosja czy Jugosławia”.

To był ciekawy moment, kiedy po jednej stronie bili się Michnik, Kaczyński i Kuroń, mając przeciw sobie Mazowieckiego, Geremka i Wielowieyskiego. W lipcu Michnik i Kaczyński zostali zaproszeni do telewizji, by tam spierać się z Wielowieyskim o pomysł „naszego premiera”. Po wyjściu ze studia w wielkiej zgodzie wracali we dwóch autobusem. Kaczyński potem opowiadał: „Doszliśmy do wniosku, że są wszelkie przesłanki, by skonstruować nasz rząd, ale to się może nie udać z powodu zupełnego braku zdecydowania z naszej strony. Ten pomysł jakby wykraczał poza wyobraźnię, poza sposób myślenia ludzi, których umownie określaliśmy jako pokolenie 56: Mazowiecki, Geremek. Było przecież oczywiste, że kandydatem na premiera byłby ktoś z nich”. Na zakończenie rozmowy – jak opowiada Kaczyński – Michnik powiedział: „Musimy sobie w końcu jasno powiedzieć, że to są ludzie innego pokroju i oni pomysłu z naszym rządem nie podchwycą. A znowu czterdziestolatkowie są za słabi, żeby mogli to zrobić sami. No i rozstaliśmy się wtedy z taką smutną konstatacją”.

Diagnoza Michnika i Kaczyńskiego była słuszna, to był problem pokoleniowy. Po kilku tygodniach bycia wodzonymi za nos przez komunistów do młodszych polityków zaczęły docierać fakty. Totalna wyborcza porażka PZPR, wypowiedzenie lojalności przez satelitów, rozpaczliwe zabiegi o poparcie i wreszcie rezygnacja Jaruzelskiego. Te wieści miały rewolucyjny charakter, informowały, że świat jest inny, niż sądzono, że komunizm jest słabiutki, że można zagrać o znacznie więcej. Natomiast z generacyjnych powodów w tak głęboką rewolucję nie potrafili uwierzyć Geremek i Mazowiecki. To nie była lękliwość, po prostu w ich wyobraźni upadek komunizmu się nie mieścił, każdą jego słabość ich długie doświadczenie nauczyło interpretować jako chytrość, każdą porażkę – jako mający zmylić uwagę blef. Przez całe swoje opozycyjne życie i Geremek, i Mazowiecki studzili cudze emocje; to była ich polityczna misja, która z czasem stała się wyuczoną rutyną. I gdy wreszcie otworzyło się pole gry, gdy komunizm padał, oni nie mogli w to uwierzyć. Ich zmysły nie rejestrowały takich wydarzeń jak słabość systemu. I odwrotnie: bezkrytycznie przyjmowały za fakty wszystkie plotki na temat rzekomego kontrataku komunizmu. Oni nigdy nie uwierzyli, że czerwcowa kampania dezinformacji była blefem. Geremek jeszcze po latach twierdził, że w 1989 roku ludzie z bronią „organizowali się poza oficjalnymi strukturami” i że nie doszło do zamachu tylko dlatego, iż powstrzymał go Jaruzelski. To, że Jaruzelski takim faktom po latach publicznie zaprzeczył, nie miało dla Geremka znaczenia. Opisywane już było spotkanie Geremka z Kiszczakiem, kiedy generał straszył presją aparatu na unieważnienie wyborów. Otóż dwa lata potem Geremek dowodził, że Kiszczak mówił prawdę. Podobnie Mazowiecki do dziś twierdzi, że jeszcze długo po 4 czerwca był możliwy bunt „partii wojskowych”. Dużo się mówi o spiskowej wizji dziejów braci Kaczyńskich, ale starsi działacze opozycji też mieli swoją spiskową teorię, z której nawet po latach nie rezygnują. Nie bez racjonalnego powodu; inaczej musieliby się przyznać do wielkiego intelektualnego błędu, który z miesiąca na miesiąc narastał, stając się największą polityczną wpadką w karierze Mazowieckiego.

O ile Geremek w końcu przejrzał na oczy, Mazowiecki okazał się do tego niezdolny. Lata całe bił się z komunizmem, a kiedy ten w końcu upadł, Mazowiecki okazał się jedynym, który nie potrafił dostrzec jego śmierci. Nawet stojąc nad jego grobem, nie mógł uwierzyć, że te zwłoki już się nie poruszą. Dopiero pod koniec 1990 roku zobaczył to, co Michnik, Kaczyński czy Wałęsa widzieli już latem 1989 roku. Przez ponad rok, gdy wszyscy będą hasać po ziemi niczyjej pozostawionej po komunizmie, Mazowiecki ostrożnym krokiem sapera będzie się skradać po rzekomym polu minowym. Z szacunku do niego zwykło się udawać, że na tym polu były miny. Jednak nie widać powodu, by manipulować historią dla obrony dobrego imienia choćby najbardziej zasłużonych polityków. Przykład Mazowieckiego i Geremka, popełniony przez nich błąd, pokazał cenę, jaką starsze pokolenie zapłaciło za uprawianie polityki w komunizmie. Szydzenie z nich jest równie niemądre jak z byłych więźniów obozów, którzy przez lata nie mogli uwierzyć w dobrobyt i chowali pod materacem surowe kartofle na czarną godzinę.

Jednak to nie podział pokoleniowy uporządkował nową scenę polityczną. Silniejsza od sporu o taktykę i o komunizm okazała się wojna o polityczne wpływy. Po wyborach dominującą pozycję zachował Wałęsa. Nie zmienił despotycznego stylu rządzenia. W czerwcu nowo wybrani posłowie i senatorowie spotkali się, aby wybrać władze parlamentarnego klubu. Ale wyborów nie było, przyszedł Wałęsa, stanął na podium i z wymiętej kartki odczytał, że Geremek będzie szefem klubu poselskiego, a jego zastępcami będą… I sucho wymieniał kolejne nazwiska. Potem to samo było z Senatem: szefem klubu będzie Wielowieyski, a jego zastępcami… Niektórzy kręcili nosem na ten styl, ale robili, co Wałęsa kazał. Jednak Wałęsa popełnił błąd i wprowadził szczelinę do systemu władzy – nie chciał się przenieść do Warszawy. Jak dawniej rządzić chciał z Gdańska, więc ktoś w jego imieniu musiał kierować tym, co działo się w Warszawie. I ta rola przypadła Geremkowi. Ten zbyt długo czekał u boku Wałęsy na samodzielną pozycję, by nie skorzystać z okazji. Zaczął więc koncentrować decyzje w swoim ręku. Jego władza była duża: kierował klubem parlamentarnym, nadzorował Komitet Obywatelski oraz był głównym rozgrywającym w rozmowach z PZPR, ZSL i SD. Oczywiście musiał potem wyniki rozmów raportować Wałęsie, jednak to na niego zaczął się orientować warszawski świat polityki.

Geremek od dawna czekał na ten moment. Nie tylko z próżności. Sądził, że czas uzdrowić opozycję, delikatnie wyjąć władzę z rąk Wałęsy, a stanowczo z rąk pozostałych związkowców. Uważał, że polityka musi się sprofesjonalizować. Nie był w tym odosobniony; większość doradców „Solidarności” chciała przesunąć ośrodek władzy z Gdańska do Warszawy, przekazać decyzje elitom. Od wielu lat irytowała ich dominacja związkowców, ich polityczna niezdarność, ich plebejskie koncepty, z trudem też znosili podejrzliwo-lekceważące traktowanie ze strony związkowców. Geremek uznał, że czas z tym skończyć, że legalnie działająca opozycja, mająca silną pozycję w parlamencie, musi być zarządzana przez kompetentną elitę. Zręcznie wzmacniał w OKP te potrzeby, przygotowując klub do poważnego starcia ze związkiem. Jednak już na samym początku popełnił błąd: tak jak na wiosnę wycinał z list wyborczych prawicę, tak samo teraz budował „koalicję kompetencji” jedynie z wąskiej grupy własnego środowiska. Geremek nigdy nie rozumiał, że elitarna formacja może być zwycięska jedynie wtedy, gdy jest kompletna, gdy skupia całość elit.

W ten sposób doszło do konfliktu z Jarosławem Kaczyńskim. Wałęsa chciał go mianować marszałkiem Senatu. Tymczasem Geremek zablokował nominację, wmawiając Wałęsie, że marszałkiem Senatu powinien być ktoś po sześćdziesiątce. Informacja dotarła do Kaczyńskiego i stała się źródłem głębokiej niechęci. Kaczyński nie miał wcześniej silnej pozycji, jednak w ostatnich miesiącach szybko wyrastał na gwiazdę. Zamiast związać go ze sobą, Geremek zmusił Kaczyńskiego do walki. Ten przyjął wyzwanie, jeszcze bardziej zbliżył się do Wałęsy i zaczął sączyć mu do ucha kolejne fakty, a także plotki na temat ambicji Geremka.

Właśnie był przełom lipca i sierpnia. Brnący w coraz bardziej nieracjonalne pomysły Jaruzelski powierzył Kiszczakowi misję tworzenia rządu. Generałowi rozmowy szły bardzo opornie, jego kandydatura była kontestowana nie tylko w ZSL i SD, lecz nawet w klubie PZPR. Kiedy doszło do głosowania w Sejmie, Kiszczak zdobył wymaganą większość, ale rozkład głosów pokazał, że szanse na stworzenie rządu są niewielkie. Dopiero wtedy Geremek zaakceptował pomysł Kuronia; uznał, że to otwiera pole do rozmów z PZPR na temat wspólnej koalicji z solidarnościowym premierem. Natomiast Kaczyński upewnił się, czy Geremek dzwonił w tej sprawie do Wałęsy. Kiedy dowiedział się, że nie dzwonił, natychmiast pojechał do niego z dwoma informacjami: że Kiszczak jest dramatycznie słaby i że Geremek ukrywa przed Wałęsą ten fakt. To nie była zwykła intryga, bo oprócz tego Kaczyński przywiózł Wałęsie pomysł polityczny, którego błyskotliwość uzasadniała ambicję detronizacji Geremka.

Ujawniła się przewaga wyobraźni politycznej młodego pokolenia. Geremek, gdy wreszcie dostrzegł słabość PZPR, uznał, że można z partią zrobić koalicję. Kaczyński był już dzieckiem nowej epoki – skoro PZPR jest słaba, to trzeba robić koalicję bez PZPR. Pomysł Kaczyńskiego był kapitalny, wykorzystywał umowy Okrągłego Stołu do obalenia rządów PZPR. Tę ideę Rafał Matyja nazwał potem „zamachem stanu w państwie Okrągłego Stołu”. W istocie, to był zamach. Pomysł, że PZPR może stracić władzę, był rewolucją, jednak Kaczyński oferował pomysł na przeprowadzenie tej rewolucji całkowicie lege artis. Znalazł bowiem lukę w umowie Okrągłego Stołu polegającą na tym, że marionetki mogą się zbuntować, że wprowadzeni przez komunistów do Sejmu posłowie ZSL i SD mogą wypowiedzieć posłuszeństwo. Dawniej nikomu to nie przyszło do głowy, bo partia była silna, ale teraz taką być przestała. Po latach pomysł Kaczyńskiego wydawać się może oczywisty, ale wtedy był przełomowy. To tak jak z rewolucją kopernikańską; po jej ogłoszeniu wszyscy się dziwią, jak można było sądzić inaczej, jak można było wierzyć, że Ziemia jest środkiem świata. Trzymając się kopernikańskiej metafory: do tej pory aksjomatem polskiej polityki było to, że cały świat się kręci wokół PZPR. To sprawiało, że nawet rewolucyjna – w intencji Geremka – koncepcja koalicji z PZPR z solidarnościowym premierem nie wychodziła poza te ramy. Kaczyński natomiast oznajmił, że polityka kręci się wokół silniejszego. A że w tym momencie silniejsza była „Solidarność”, więc to ona przy pomocy ZSL i SD powinna wziąć władzę.

Wałęsa natychmiast zrozumiał siłę pomysłu. Przy okazji wyszło na jaw, że z propozycją rozmów zgłosił się już do OKP szef ZSL, jednak Geremek, bez porozumienia z Wałęsą, udzielił ludowcom odmownej odpowiedzi. Tego już było dla Wałęsy za dużo. Wydał oświadczenie, że „Solidarność” gotowa jest do rozmów z ZSL i SD, a prowadzenie rozmów zlecił braciom Kaczyńskim. W świetle panujących w „Solidarności” hierarchii było to trzęsienie ziemi. Zbudowanie koalicji rządowej dla pierwszego solidarnościowego premiera to była najważniejsza polityczna rozgrywka, coś ważniejszego niż Okrągły Stół – to było przejmowanie władzy. Wcześniej tej rangi rozmowy miały prawo prowadzić tylko trzy, poza Wałęsą, osoby – Mazowiecki, Geremek i Andrzej Stelmachowski. Wejście do gry Kaczyńskiego, odebranie jej Geremkowi, było ostrym przywołaniem Geremka do porządku. A także publicznym ogłoszeniem, że pojawił się ktoś bardziej od Geremka utalentowany, jeszcze większy mistrz w politycznych szachach.

Geremek źle znosił porażki, z tą jednak zupełnie sobie nie poradził. Nie czuł się na tyle silny, by samemu zaatakować Wałęsę, jego gniew skupił się więc na Kaczyńskim. Na kolejnych posiedzeniach klubu nowy negocjator, gdy zdawał sprawę z postępów rozmów, był krytykowany bez względu na to, jakie przynosił wieści. Kolejni posłowie z otoczenia Geremka bili w Kaczyńskiego bez opamiętania, koalicja z ZSL i SD, która za kilka tygodni będzie dla wszystkich idealna, przez kilka tygodni była obsesyjnie zwalczana. Kaczyński reagował równie emocjonalnie, w jego podejrzliwej wyobraźni typowy spór o władzę został obudowany spiskową teorią. Skoro Geremek tak się zdenerwował – rozumował Kaczyński – to widocznie przeszkodzono mu w brudnej grze, którą sekretnie prowadził. Wtedy to pojawiło się w jego głowie podejrzenie, że lewica korowska chce budować wspólną formację z komunistami. Co nie było prawdą, Geremek szedł najbardziej klasyczną opozycyjną drogą – wspierania partyjnych reformatorów. To było stare opozycyjne przekonanie, że komunizm obalić mogą tylko sami komuniści; reformatorzy tak się rozsmakują w zmianach, że w końcu zbudują demokrację.

To był kluczowy moment dla zrozumienia wielu późniejszych konfliktów. Przez całe lata Geremek kokietował Wałęsę, dając mu poczucie, że jest jego posłusznym narzędziem. W lecie 1989 roku zaczął własną grę, a jego dawną rolę wzięli na siebie Kaczyńscy, tworząc nową gwardię, obiecującą Lechowi większą lojalność. Nagle osłabiony Geremek, zamiast dostrzec w nich własne odbicie z przeszłości, ambitnych i obiecujących polityków, których można przeciągnąć na swoją stronę, wypowiedział im wojnę. A przecież bracia lepili koalicję, którą sam Geremek uzna za chwilę za optymalną. Równie narcystyczny Kaczyński nie potrafił z kolei zrozumieć, że starszy i bardziej zasłużony Geremek ma prawo twardo bić się o swoją pozycję, zamiast oddać bez walki pierwsze negocjacje o realną władzę w państwie. Temu konfliktowi siłę nadały ambicje, a nie różnica poglądów.

Zielone światło z Moskwy

Pomysł Kaczyńskiego wzbudził kontrowersje nie tylko ambicjonalne. Ciągle obowiązywała strategia sapera nieznacznie wysuwającego nogę. Nadal obawiano się kontrataku ze strony resortów siłowych lub ze strony Moskwy. O straszeniu wojskiem była już mowa, jeszcze ciekawszy był przypadek zagrożenia rosyjskiego, bo on także był sztucznie kreowany. Otwarcie mówiąc: opozycja nic nie rozumiała z wydarzeń, które się rozgrywały w komunistycznym obozie. Odwołanie doktryny Breżniewa, każącej wysyłać Armię Czerwoną do obrony socjalizmu, traktowano jedynie jako odwilż, jako zastrzyk wolności, jako prezent, który za chwilę może być odebrany. Tymczasem sami komuniści odebrali to jako gest ostatecznego porzucenia przez Moskwę. Rakowski wspomina, że w tej epoce Moskwa nie była już tyranem, ale patronem, lokalne reżimy były klientami, którym trzeba było udzielać pomocy gospodarczej. W pewnym momencie Rosjanie uznali, że finansowanie imperium jest ponad ich siły, że nie mogą się opiekować Europą Środkową, tak samo jak nie mogą finansować każdego reżimu, który na drugim krańcu globu zdecyduje się pójść socjalistyczną ścieżką. Zdecydowali się więc zwijać imperium. To, jak Rakowski opowiada o tych wydarzeniach, pokazuje ich rzeczywistą logikę. Moskwa zwijała parasol, a lokalne komunistyczne ekipy zostały skazane na rządzenie w oparciu o własne siły. Bo zwijanie komunistycznego imperium oznaczało coś więcej niż odmowę bratniej pomocy ze strony Armii Czerwonej, oznaczało zgodę Moskwy na ryzyko utraty władzy przez lokalnych komunistów. Zwijanie imperium komunistycznego było jego finlandyzacją, zgodą na polityczną autonomię za cenę respektowania geopolitycznych interesów Moskwy.

Moskwa tego publicznie nie ogłaszała. Wbijanie noża w plecy bratnim partiom nie leżało w jej interesie, ale lokalne ekipy wiedziały, w którą stronę zmierza Moskwa. Już w 1988 roku Rosjanie oświadczyli polskim komunistom, że chcą nawiązać bezpośredni kontakt z polską opozycją. Kierownictwo PZPR zaprotestowało, wystraszone, że opozycja się dowie, jak elastyczni są Rosjanie – przecież straszenie betonowym Kremlem było już ostatnim atutem PZPR. Odtąd elity komunistyczne żyły w ciągłym strachu przed zdradą Moskwy. Na przykład Rakowski opowiada, jak w marcu 1989 roku przyszedł do niego wiceszef MSW Władysław Pożoga i „informował mnie, że istnieją kontakty między opozycją i Moskwą. (…) Pożoga jest zdania, że Moskwa zaczyna »grać« z opozycją”. Tuż po tym zdaniu następuje komentarz Rakowskiego: „Nie jest to wykluczone”. Z wiedzy, jaką dziś mamy, wynika, że obawy Rakowskiego były przesadne. Jednak fakt, że komunistyczny premier lęka się, iż Kreml dogadał się opozycją, pokazuje, jak nieprawdziwie PZPR przedstawiała opozycji swoje kłopoty z Moskwą, jak zmyślony był rzekomy gniew na dogadywanie się generałów z opozycją.

Jak zatem było naprawdę? Antoni Dudek dotarł do ekspertyz przygotowanych przez KPZR, w radzieckim MSZ i Wydziale Zagranicznym KC KPZR. Wynika z nich, że już na początku 1989 roku Kreml liczył się z utratą władzy przez komunistów, nie tylko w Polsce, lecz także w innych państwach bloku. I że za ważniejsze od tego, kto rządzi, uznał zachowanie porządku wewnętrznego. Innymi słowy, dla Moskwy priorytetem było, aby proces zwijania imperium dokonywał się w spokoju. Kreml rozumiał, że komunistyczne ekipy po czterdziestu latach są zgrane, że prawdopodobnie nie będą w stanie utrzymać władzy. I był gotowy na zapłacenie tej ceny.

Opozycja tej wiedzy nie miała i mieć nie mogła. Jaruzelski ją miał, ale nie miał politycznego interesu, by ją opozycji przekazać. Stąd też seria nieporozumień – kiedy na przykład po Okrągłym Stole opozycja drżała, czy Kreml nie cofnie polskich ustaleń, Gorbaczow pod koniec kwietnia spotkał się z Jaruzelskim, pochwalił Okrągły Stół i powiedział generałowi: „Nie dopuszczamy myśli o zahamowaniu przemian”.

Stan opozycyjnej niewiedzy trwał do lipca 1989 roku. Wtedy Moskwa postanowiła poinformować opozycję o swoich prawdziwych intencjach. 3 lipca, w dniu, gdy ukazał się tekst Michnika, doradca Gorbaczowa Wadim Zagładin, pytany o możliwość rządu solidarnościowego, publicznie oświadczył: „Decyzja w tej sprawie jest wewnętrzną sprawą naszych przyjaciół. Będziemy utrzymywali stosunki z każdym wybranym w Polsce rządem”. Kilka dni potem na forum Rady Europy potwierdził to sam Gorbaczow: „To jest ich własny wybór”. Dla polskiej opinii publicznej był to jednak zbyt wielki szok. Po czterdziestu latach Polakom trudno było uwierzyć w nagle odzyskaną niepodległość, publicznie kwestionowano szczerość rosyjskich zapewnień. Aby rozwiać te wątpliwości, 12 lipca Kreml wykonał ostentacyjny gest. Przebywający w Moskwie Michnik, kilka dni po publikacji tekstu „Wasz prezydent, nasz premier”, został przyjęty w Wydziale Zagranicznym KC KPZR. Do tej pory monopol na relacje z Moskwą miała PZPR, teraz Moskwa demonstracyjnie pokazywała, że akceptuje w Polsce także inne środowiska polityczne. Sam Michnik tak potem streścił rozmowę: „Mówili: róbcie, co chcecie”.

Dla PZPR straszenie inwazją Armii Czerwonej było od lat głównym mandatem do władzy. Sygnały płynące z Moskwy polscy komuniści próbowali więc neutralizować; chodzili po Warszawie, strasząc opozycję i satelitów z ZSL i SD, że wypowiedzi radzieckich przywódców to jedynie propagandowe slogany, tymczasem oni z pierwszych ust wiedzą, że Rosjanie nie oddadzą władzy „Solidarności”. Doszło do kuriozalnej sytuacji. 11 sierpnia Czesław Kiszczak zaprosił na spotkanie amerykańskiego ambasadora, aby straszyć go odwetem Moskwy. Kiszczak liczył, że ambasador przekaże to opozycji, ale właśnie tego dnia Rosjanie wykonali gest, którego już nie sposób było podważyć. Radziecki ambasador Władimir Browikow spotkał się z szefem ZSL i oświadczył mu otwartym tekstem, że Moskwa nie ma żadnych zastrzeżeń wobec koalicji OKP-ZSL-SD. Dla wzmocnienia efektu kilka godzin później ambasador spotkał się jeszcze z prezesem SD i powtórzył mu to samo.

W sierpniu nawet najbardziej ostrożni działacze „Solidarności” nie mogli torpedować idei brania władzy argumentem gniewu Moskwy. Pozostało im drugie zastrzeżenie – czy można zlekceważyć PZPR? I czy warto zlekceważyć PZPR? Geremek i Mazowiecki bali się, że wystraszeni utratą władzy komuniści mogą użyć siły. Wysuwali też argument, że nie warto pomijać komunistów, bo bez nich rząd będzie malowany: opozycja weźmie rządowe fotele, ale aparat państwa nadal będzie się słuchał Jaruzelskiego. Taki układ, dowodził Mazowiecki, nie byłby też stabilny. „Nie ma na świecie opozycji, która dysponuje armią, służbą bezpieczeństwa – i pozostaje opozycją” – mówił do prezydium OKP Mazowiecki. Najdobitniej sprawę ujął Michnik: „Robić rząd trzeba z panami, a nie z lokajami”. Była to koncepcja wielkiej koalicji OKP-PZPR z satelitami w tle. Na kontrze do niej Kaczyński proponował układ z satelitami z PZPR w tle, bo także dla Kaczyńskiego było jasne, że resorty siłowe muszą pozostać w rękach PZPR. Kaczyński uważał jednak, że obecność ludzi Jaruzelskiego w MON i MSW wystarczy, aby rząd był realny, natomiast dzięki temu, że koalicjantami są ZSL i SD, będzie to prawdziwy przełom. Bo taki rząd będzie można nazwać solidarnościowym.

Jak zwykle decyzję podjął Lech Wałęsa. Kilka tygodni wcześniej Jaruzelski zaproponował mu wielką koalicję, w której opozycji przypadały cztery podrzędne resorty. Wałęsa ją wtedy odrzucił. Teraz oferta byłaby o niebo lepsza, jednak Wałęsa zrozumiał, że role się odwróciły – że teraz on rozdaje karty. Te kilka tygodni wszystko zmieniło. Jaruzelski został prezydentem z łaski opozycji, Kiszczak bez skutku próbował stworzyć rząd, wejścia do niego odmówili nawet komuniści, Moskwa od PZPR się odwróciła. W połowie sierpnia 1989 roku Wałęsa zrozumiał, że można zagrać o pełną pulę. W zasadzie myślami był już dalej, zastanawiał się, czy zostać premierem, do czego namawiali go Michnik i Kaczyński, czy też sprawę przekazać komuś innemu. 16 sierpnia sprawę rozstrzygnął. Przyjechał na posiedzenie prezydium OKP i oznajmił, że nie chce być premierem. Wtedy zrodziła się u niego koncepcja premierów jako zderzaków. Wałęsa powiedział: „Wy idziecie, a ja was będę ubezpieczał”. Wałęsa uważał, że rząd może się wywrócić po kilku miesiącach, on tymczasem miał twardą zasadę, że nie wchodzi w układy, w których może przegrać.

Koalicję wybrał Wałęsa ofensywną, zaproponowaną przez Kaczyńskiego. Wałęsa uważnie wysłuchał argumentów Geremka, Mazowieckiego i Michnika, ale dostrzegł w nich zazdrość, że pomysł wymyślił ktoś inny, oraz znaną mu od dawna pozorną głębię doradców, którzy nie potrafią zrozumieć najprostszych spraw. A ta była przecież naprawdę prosta. Po co kompromitować się w oczach Polaków wspólnym rządzeniem z komunistami? Po co rządzić z PZPR, skoro można go zdetronizować i ogłosić nową Polskę? Przecież premier koalicji „Solidarność”-ZSL-SD nie będzie kolejnym szefem PRL, ale pierwszym szefem zupełnie nowego państwa.

Fundamentem III RP nie była ugoda z komunistami, jak potem mówił rozczarowany swoimi porażkami Jarosław Kaczyński, ale demonstracyjne zerwanie tej ugody. Zerwanie przebiegłe i odpowiedzialne. Akt założycielski nowej Polski był majstersztykiem politycznej inteligencji; Czesi, Węgrzy, Niemcy odcinali potem kupony od drogi, którą przetarli Polacy. Pomysł, jak zamknąć komunistom oczy, nakreślił Jarosław Kaczyński, ale operację przemyślał i wziął decyzję na siebie Lech Wałęsa.

Premier Mazowiecki i zemsta triumwira

17 sierpnia Wałęsa spotkał się z prezesem ZSL Romanem Malinowskim. Zaproponował mu trzy kandydatury na premiera – Mazowieckiego, Geremka i Kuronia. Oczywiście żadnego z nich wcześniej nie spytał o zgodę. Malinowski odparł, że woli Mazowieckiego. Wałęsa na to, że spodziewał się tego, i obaj panowie pojechali do Jaruzelskiego z kandydaturą Mazowieckiego.

Czemu Mazowiecki? Dając Malinowskiemu trzy kandydatury, Wałęsa dobrze wiedział, że wybrany zostanie Mazowiecki, mający opinię najbardziej umiarkowanego. Zgłosił jednak również Geremka, aby go nadmiernie nie upokorzyć. Sam Wałęsa chciał oczywiście Mazowieckiego; najlepiej mu pasował na pierwszego niekomunistycznego premiera – dla opozycji był legendą, dla komunistów politykiem kompromisu, dla Kościoła wierzącym katolikiem. Dla Wałęsy natomiast był graczem słabym, w tamtym momencie znacznie słabszym od Geremka. Mazowiecki dawał też Wałęsie poczucie bezpieczeństwa ze względu na swój charakter. Był powolny, Wałęsa o nim mówił: „Zanim Tadeusz pomyśli, ja pięć razy wystrzelę”. Wałęsa nie chciał w tym momencie dalej wzmacniać Geremka, wprowadzenie Mazowieckiego miało zbudować równowagę sił i w opozycji, i w rządzie. Wałęsa planował, że w ekipie Mazowieckiego znajdą się zarówno Geremek jako szef MSZ, jak też Jarosław Kaczyński i Jacek Merkel jako reprezentanci Wałęsy. Układanka obliczona była na kilka miesięcy. Wałęsa uważał, że pierwszy premier szybko się zgra i wtedy zastąpi go Geremek, którego zdolności polityczne Wałęsa znacznie bardziej cenił.

Wałęsa spotkał się z Mazowieckim. Panowie siedli w Hotelu Europejskim; Mazowiecki sądził, że będą rozmawiali o przejmowaniu władzy przez „Solidarność”, przyszedł, aby odwieść Wałęsę od tego pomysłu. A tu nagle Wałęsa wypalił: „Panie Tadeuszu, będzie pan premierem”. Mazowiecki zaniemówił. Po chwili powiedział: „Panie Lechu, ja?”. Tego się nie spodziewał, od kilku miesięcy był w niełasce, do tego był głównym przeciwnikiem brania władzy. W końcu odpowiedział: „Niech pan to weźmie, ja mogę być przy panu wicepremierem”. Wałęsa dał Mazowieckiem noc na podjęcie decyzji, następnego dnia usłyszał „tak”.

Dla społeczeństwa informacja, że Mazowiecki zostanie premierem, że „Solidarność” przejmie władzę, była ukoronowaniem sukcesu 4 czerwca. Dla opozycji też, poza jednym środowiskiem – Geremka. Tu aż zawrzało. Sam Geremek sprawę przeżył tak mocno, że na tydzień wyjechał do Włoch; sekwencja następujących po sobie policzków była już zbyt intensywna. Michnik z kolei pojechał z protestem do Wałęsy. Wałęsa opowiadał potem: „Adaś do mnie przyjeżdża i mówi: czyś ty zwariował, to jest najgorszy wybór!”. W tekście opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” Michnik życzył nowemu premierowi sukcesów, ale w tonie bardzo dalekim od entuzjazmu. Michnik wyrażał wątpliwość, czy znana powszechnie fascynacja Mazowieckiego osobą Michaiła Kutuzowa nie jest zbyt duża. Warto dostrzec ten punkt. Michnik jako pierwszy zasygnalizował problem, który potem stanie się główną linią krytyki ze strony Kaczyńskiego. Michnik sugerował, że Mazowiecki jest politykiem, który nie próbuje zapanować nad rzeczywistością, że zamiast przejąć inicjatywę, jedynie wyczekuje. Tymczasem, pisał Michnik, „premier tego rządu musi dysponować dynamizmem i zmysłem ryzyka. Musi mieć odwagę szybkiego podejmowania trudnych decyzji”. Zastrzeżenia Michnika podane były kulturalnie, ale stanowczo. „Był to tekst wyraźnie krytyczny – powie po roku Geremek – ostrzegający przed niebezpieczeństwami kryjącymi się w politycznej filozofii i także w osobowości Mazowieckiego”. Podobnie myślał Kuroń. Po latach pisał, że wybór Mazowieckiego bardzo go zmieszał. „Muszę powiedzieć uczciwie, że się bałem. Znam Tadeusza lata całe i moje główne zastrzeżenia budziły jego zalety: skłonność do wysłuchania możliwie jak największej liczby różnych racji, długie namyślanie się przed podjęciem negocjacji. Wydawało mi się, że w różnych sprawach nie jest w ogóle w stanie podjąć decyzji. Myślałem sobie: no, dziękuję, jak on będzie w ten sposób podejmował decyzje, to my wszyscy zginiemy”. Dokładnie te sam zarzuty podnosił Geremek, ale on był jeszcze bardziej sceptyczny. Uważał, że Mazowiecki nie zna miary w czekaniu, że jego polityczna cierpliwość jest na granicy niezdolności do działania. O Mazowieckim z lat osiemdziesiątych mówił: „Przez lata naszej współpracy obserwowałem powolność, z jaką podejmował decyzje, powolność czasem niezwykle irytującą”. „Obawiałem się – opowiadał potem Geremek – że zbyt refleksyjny sposób patrzenia na politykę, a także refleksyjność natury niezwykle utrudniająca podejmowanie decyzji, mogą stanowić ogromny balast blokujący działanie Mazowieckiego jako premiera”.

Nie ma wątpliwości, że Geremek i jego otoczenie sprawę potraktowali ambicjonalnie. Jednak w ich pretensjach zawarta została celna analiza słabości Mazowieckiego. I Wałęsa, i Kaczyński grali na Mazowieckiego, kierując się prostą logiką – byle nie wzmocnić Geremka. Za chwilę okaże się, że będą pierwszymi, którzy rzucą się na Mazowieckiego za to, że ten jest takim, jakim był od zawsze. O czym sami zresztą wiedzieli. Po mianowaniu premiera Władysław Frasyniuk w obecności wielu osób, w tym samego Mazowieckiego, spytał Wałęsę: „Dlaczego wybrałeś Tadeusza na tę funkcję, przecież wiesz, że on się do tego nie nadaje?”. Na co Wałęsa: „Bo jak ja widzę, że ktoś za wysoko wyskakuje do góry, to ja go w łeb i wyciągam następnego”.

24 sierpnia Mazowiecki wygłosił w Sejmie exposé. Było ono takie jak nowy premier: miękkie, spokojne, asekuracyjne. Zostały z niego zapamiętane trzy momenty. W 47. minucie Mazowiecki nagle zasłabł, przestał mówić, po chwili przeprosił i wyszedł. Wrócił na mównicę po kilkudziesięciu minutach i oznajmił: „Bardzo przepraszam wysoką izbę, to jest rezultat tygodni zbyt intensywnej pracy. Doszedłem do takiego stanu jak polska gospodarka, ale wyszedłem z niego. Mam nadzieję, że gospodarka też wyjdzie”. Potem padły jego sławne słowa, o których interpretację spór będzie się toczył latami: „Rząd, który tworzę, nie ponosi odpowiedzialności za hipotekę, którą dziedziczy. Ma ona jednak wpływ na okoliczności, w których przychodzi nam działać. Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania”. I wreszcie zakończył zdaniem: „Bóg nam dopomoże, byśmy uczynili wielki krok na drodze, która przed nami się otwiera”. I chyba to zdanie zrobiło tego dnia na Polakach największe wrażenie. To był powrót Boga do polskiej polityki po ponad półwieczu.

Dla uważnych obserwatorów polityki tego dnia ważne było jednak co innego – zdanie, które w ogóle nie padło. Otóż Mazowiecki nie wspomniał Wałęsy, co Wałęsę potwornie zabolało. Mazowiecki zapowiedział wcześniej, że nie będzie premierem malowanym, ale dopiero teraz zaczęło dochodzić do Wałęsy, co to naprawdę znaczy. Kolejne dni były jeszcze gorsze. Zaprzysiężony Mazowiecki przystąpił do kompletowania gabinetu. Wałęsa chciał wziąć w tym udział, ale Mazowiecki odmówił; doszło do ostrego starcia. To samo spotkało Geremka; dowiedział się, że OKP pozna listę ministrów wtedy, kiedy premier będzie ją przedstawiał Sejmowi. Wałęsa poprosił, aby przynajmniej był informowany o decyzjach personalnych – Mazowiecki odmówił nawet tego. Wałęsa był rozżalony. 31 sierpnia po spotkaniu u arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego Wałęsa i Mazowiecki wracali wspólnie samochodem. Wałęsa powiedział Mazowieckiemu: „To ja pana zrobiłem tym premierem”. „No tak – odpowiedział Mazowiecki – ale ja już jestem tym premierem”.

Mazowiecki bił się o podmiotowość. Znał ekspansywność Wałęsy, znał apetyty Geremka, nie chciał się obudzić jako marionetka. Ale zarazem z dużą przyjemnością dokonywał na obu zemsty za to, jak łatwo pozbyli się go z listy wyborczej. Mazowiecki rozgrywał to z okrucieństwem, o które trudno go było podejrzewać. Upokorzył Geremka, niedawnemu kandydatowi na premiera zaproponował fotel… wiceministra spraw zagranicznych. Geremek oczywiście żachnął się i ofertę odrzucił. Potem Mazowiecki wziął się za Kaczyńskiego. Wałęsa prosił o fotel ministerialny dla Kaczyńskiego. Teraz Mazowiecki odgrywał się na nim, tracąc w zemście miarę. Zaproponował Kaczyńskiemu stanowisko szefa cenzury, potem wojewody elbląskiego, potem członka Rady Społecznej przy MON i na koniec zastępcy prokuratora generalnego. Kaczyński odmówił.

Mazowiecki wysłał dawnym triumwirom jasny sygnał, że nie chce powrotu do stanu sprzed wyborów, nie chce triumwiratu, władzę bierze w całości dla siebie. Na kilkanaście godzin przed głosowaniem Wałęsa dostał listę nowych ministrów; było już za późno, by wprowadzić zmiany. Jednak Mazowieckiemu nie przeszkodziło to domagać się, by Wałęsa przybył do Sejmu. Jego obecność miała być gestem poparcia dla rządu. Tego było jednak dla Wałęsy zbyt wiele, odmówił. Potem Geremek próbował skruszyć Wałęsę, ale bez skutku. Geremek nie naciskał zresztą mocno, sam był na Mazowieckiego nie mniej wściekły. Tym, co najbardziej bolało Wałęsę i Geremka, nie były jednak zniewagi, ale świadomość, że nie mogą na nie odpowiedzieć. Nie mogli przecież zaatakować pierwszego niekomunistycznego premiera.

Przez kilka miesięcy żaden z nich nie zdecydował się na upublicznienie sporu. To nie zmienia faktu, że od samych narodzin wolności właśnie ten spór napędzał polską politykę. Od września 1989 roku dla opozycji rywalem przestali być komuniści. Logika wojny frakcyjnej stała się ważniejsza, głównego przeciwnika widziano odtąd we własnym obozie.


Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy

Подняться наверх