Читать книгу Mistyfikacja Bourne'a - Роберт Ладлэм - Страница 10

Rozdział 1

Оглавление

Trzy mie­sią­ce póź­niej

Dwaj mło­dzi ochro­nia­rze, uzbro­je­ni w dzie­wię­cio­mi­li­me­tro­we gloc­ki tkwią­ce w ka­bu­rach pod­ra­mien­nych, zlu­stro­wa­li oko­li­cę i wy­pro­wa­dzi­li z domu na za­moż­nym przed­mie­ściu Mo­na­chium szczu­płe­go, ner­wo­we­go męż­czy­znę. Z kry­jów­ki w cie­niu wy­ło­nił się star­szy męż­czy­zna o ciem­nej skó­rze i bie­gną­cych od ką­ci­ków ust w dół li­niach przy­po­mi­na­ją­cych wą­si­ki. Pod­szedł do nie­go i uści­snął mu dłoń. Na­stęp­nie wszy­scy trzej ze­szli ze scho­dów i wsie­dli do cze­ka­ją­ce­go na nich sa­mo­cho­du; je­den z ochro­nia­rzy za­jął miej­sce obok kie­row­cy, dru­gi usiadł z tyłu wraz ze swym ner­wo­wym pod­opiecz­nym. Spo­tka­nie, choć peł­ne na­pię­cia, było krót­kie, a sil­nik mru­czał ci­cho jak na­je­dzo­ny kot. Męż­czy­zna już roz­my­ślał nad tym, jak zre­la­cjo­nu­je gwał­tow­ne zmia­ny sy­tu­acji w Tur­cji, z któ­ry­mi wła­śnie go za­po­zna­wa­no, swo­je­mu sze­fo­wi – Ab­dul­la­ho­wi Chu­rie­mu.

Po­ra­nek był spo­koj­ny i ci­chy. Po­przy­ci­na­ne drze­wa, gę­sto po­kry­te li­ść­mi, rzu­ca­ły na chod­nik pla­my cie­nia. Po­wie­trze było ła­god­ne i chłod­ne, ale już za kil­ka go­dzin słoń­ce roz­pa­li nie­bo. Tę po­ran­ną go­dzi­nę wy­bra­no spe­cjal­nie. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi ulicz­ka była prak­tycz­nie pu­sta, tyl­ko przy jej prze­ciw­le­głym krań­cu ja­kiś chło­pak ćwi­czył jaz­dę na ro­we­rze. Z dru­giej stro­ny wy­je­cha­ła cię­ża­rów­ka Za­kła­du Oczysz­cza­nia Mia­sta. Po­tęż­ne szczot­ki ob­ra­ca­ły się szyb­ko, wcią­ga­jąc do środ­ka naj­mniej­szy na­wet śmieć, któ­ry przy­pad­kiem za­wie­ru­szył się na nie­ska­zi­tel­nej uli­cy. Ten wi­dok nie bu­dził ni­czy­je­go nie­po­ko­ju; miesz­ka­ją­cy w tej dziel­ni­cy lu­dzie mie­li swo­je ukła­dy z radą mia­sta i byli dum­ni z fak­tu, że ich ulicz­ka za­wsze jest pierw­sza sprzą­ta­na.

Sa­mo­chód ru­szył spod domu, na­bie­ra­jąc pręd­ko­ści. Jed­no­cze­śnie cię­ża­rów­ka ob­ró­ci­ła się i sta­nę­ła w po­przek uli­cy, ta­mu­jąc ruch. Kie­row­ca za­re­ago­wał in­stynk­tow­nie, bez wa­ha­nia: wrzu­cił wstecz­ny bieg i na­ci­snął gaz. Za­pisz­cza­ły opo­ny i sa­mo­chód za­czął szyb­ko od­da­lać się od cię­ża­rów­ki.

Ha­łas za­in­te­re­so­wał chłop­ca, któ­ry pod­niósł gło­wę; stał z ro­we­rem mię­dzy no­ga­mi i wy­da­wa­ło się, że od­po­czy­wa. Ale w ostat­niej chwi­li, gdy co­fa­ją­cy się sa­mo­chód był już bar­dzo bli­sko, z dru­cia­ne­go ko­szy­ka wy­jął dziw­nie wy­glą­da­ją­cą broń z nie­na­tu­ral­nie dłu­gą lufą. Wy­strze­lo­ny gra­nat o na­pę­dzie ra­kie­to­wym strza­skał tyl­ną szy­bę i sa­mo­chód eks­plo­do­wał w kuli po­ma­rań­czo­we­go ognia, w po­wie­trze wzbił się tłu­sty czar­ny dym.

Chło­piec po­chy­lił się ni­sko nad kie­row­ni­cą ro­we­ru. Je­chał szyb­ko i pew­nie, uśmie­cha­jąc się z nie­ukry­wa­ną sa­tys­fak­cją.

• • •

Tego sa­me­go dnia, wkrót­ce po po­łu­dniu, Le­onid Ar­ka­din sie­dział w mo­na­chij­skiej pi­wiar­ni, słu­cha­jąc mi­mo­wol­nie ha­ła­śli­wej mu­zy­ki i pi­ja­nych Niem­ców. Za­dzwo­nił jego te­le­fon ko­mór­ko­wy. Roz­po­znał wy­świe­tlo­ny nu­mer i wy­szedł na uli­cę, gdzie było tro­chę spo­koj­niej. Chrząk­nął tyl­ko, nie przed­sta­wia­jąc się.

– Zno­wu nie po­wio­dła się two­ja pró­ba znisz­cze­nia Bra­ter­stwa Wscho­du. – Nie­przy­jem­ny głos Ab­dul­la­ha Chu­rie­go za­brzę­czał w jego uchu jak na­tręt­na psz­czo­ła. – Dziś rano za­bi­łeś tyl­ko mo­je­go mi­ni­stra fi­nan­sów. Już mia­no­wa­łem na­stęp­ne­go.

– Nic nie ro­zu­miesz. Nie mam za­mia­ru znisz­czyć Bra­ter­stwa – po­wie­dział spo­koj­nie Ar­ka­din – tyl­ko je prze­jąć.

W od­po­wie­dzi usły­szał ochry­pły śmiech po­zba­wio­ny nie tyl­ko hu­mo­ru, lecz tak­że śla­du ludz­kich uczyć.

– Nie­za­leż­nie od tego, ilu mo­ich lu­dzi za­bi­jesz, jed­ne­go mo­żesz być pe­wien: prze­trwam wszyst­ko.

• • •

Mo­ira Tre­vor sie­dzia­ła za błysz­czą­cym chro­mem i szkłem biur­kiem w lśnią­cym czy­sto­ścią no­wym biu­rze He­ar­tland Risk Ma­na­ge­ment, LLC, jej no­wej fir­my, zaj­mu­ją­cej dwa pię­tra post­mo­der­ni­stycz­ne­go bu­dyn­ku sto­ją­ce­go w cen­trum po­łu­dnio­wo-za­chod­nie­go Wa­szyng­to­nu. Roz­ma­wia­ła przez te­le­fon ze Ste­ve’em Ste­ven­so­nem, jed­nym z jej kon­tak­tów w De­par­ta­men­cie Obro­ny. Po­zna­wa­ła szcze­gó­ły naj­now­sze­go, lu­kra­tyw­ne­go kon­trak­tu – w cią­gu ostat­nich pię­ciu ty­go­dni otrzy­ma­ła ich sześć – a jed­no­cze­śnie prze­glą­da­ła co­dzien­ne dane wy­wia­du na mo­ni­to­rze kom­pu­te­ra. Za mo­ni­to­rem sta­ło zdję­cie jej i Ja­so­na Bo­ur­ne’a. Na ich twa­rze pa­da­ło ja­sne słoń­ce Bali, a za ple­ca­mi wzno­si­ła się w nie­bo góra Agung, świę­ty wul­kan wy­spy. Wspię­li się na jej szczyt pew­ne­go ran­ka, za­nim wze­szło słoń­ce. Ona mia­ła twarz po­god­ną, bez śla­du na­pię­cia, wy­glą­da­ła dzie­sięć lat mło­dziej niż za­zwy­czaj, a Bo­ur­ne uśmie­chał się ta­jem­ni­czo. Gdy tak się uśmie­chał, prze­su­wa­ła pal­cem po jego war­gach, jak­by była nie­wi­do­ma i od­czy­ty­wa­ła w ten spo­sób ukry­te w tym uśmie­chu zna­cze­nia.

Brzę­cze­nie in­ter­ko­mu prze­rwa­ło jej roz­my­śla­nia. Drgnę­ła, z za­sko­cze­niem uświa­da­mia­jąc so­bie, że cią­gle pa­trzy na zdję­cie i błą­dzi my­śla­mi, jak to się czę­sto ostat­nio zda­rza­ło, wra­ca­jąc do wspa­nia­łych dni na Bali, nim po­strze­lo­ny Ja­son padł na zie­mię w Ten­ga­na­nie. Spoj­rza­ła na sto­ją­cy na biur­ku elek­tro­nicz­ny ze­ga­rek, sku­pi­ła się, za­koń­czy­ła roz­mo­wę, po czym po­wie­dzia­ła do in­ter­ko­mu „niech wej­dzie”.

Chwi­lę póź­niej w drzwiach po­ja­wił się Noah Per­lis, jej daw­ny prze­ło­żo­ny z Black Ri­ver, pry­wat­nej ar­mii na­jem­ni­ków, uży­wa­nej przez Sta­ny Zjed­no­czo­ne w za­pal­nych punk­tach Bli­skie­go Wscho­du. Fir­ma Mo­iry była te­raz jej bez­po­śred­nim kon­ku­ren­tem. Chu­da twarz Per­li­sa wy­da­wa­ła się bar­dziej zie­mi­sta niż zwy­kle, a wło­sy bar­dziej siwe. Miał dłu­gi nos i usta, któ­re za­po­mnia­ły już, co to śmiech lub choć­by uśmiech. Był dum­ny ze swe­go ta­len­tu do na­tych­mia­sto­wej oce­ny lu­dzi, co wy­da­wa­ło się szcze­gól­nie iro­nicz­ne, jako że szczel­na ochro­na izo­lo­wa­ła go na­wet od nie­go sa­me­go.

Mo­ira wska­za­ła jed­no ze sto­ją­cych po dru­giej stro­nie biur­ka no­wo­cze­snych, srebr­no-czar­nych krze­seł.

– Usiądź – po­wie­dzia­ła.

Nie usiadł. Stał, jak­by jed­ną nogą już był za drzwia­mi.

– Przy­sze­dłem po­wie­dzieć, że­byś dała spo­kój na­sze­mu per­so­ne­lo­wi.

– Twier­dzisz, że przy­sła­li cię jako zwy­kłe­go po­słań­ca? – Mo­ira uśmiech­nę­ła się cie­pło, choć cie­pły uśmiech zu­peł­nie nie pa­so­wał do jej na­stro­ju. Sze­ro­ko roz­sta­wio­ne, lek­ko sko­śne piw­ne oczy, wpa­trzo­ne w roz­mów­cę z wy­ra­zem szcze­re­go za­in­te­re­so­wa­nia, nie zdra­dza­ły żad­nych uczuć. Tę twarz nie­któ­rzy uzna­wa­li za nie­zwy­kle sil­ną, inni za nie­zwy­kle onie­śmie­la­ją­cą, to za­le­ża­ło od punk­tu wi­dze­nia, nie­mniej była w niej jed­nak sło­dycz, do­brze słu­żą­ca Mo­irze w stre­su­ją­cych sy­tu­acjach. Ta­kich jak ta.

Nie­mal trzy mie­sią­ce temu, kie­dy za­czę­ła or­ga­ni­zo­wać He­ar­tland, Bo­ur­ne ostrze­gał ją, że taka sy­tu­acja musi się prę­dzej czy póź­niej zda­rzyć. W pe­wien spo­sób była więc na to przy­go­to­wa­na. Dla niej Noah stał się uoso­bie­niem Black Ri­ver, zde­cy­do­wa­nie za dłu­go mu pod­le­ga­ła.

Tym­cza­sem Per­lis zro­bił kil­ka kro­ków w stro­nę biur­ka. Zdjął z bla­tu opra­wio­ną fo­to­gra­fię, od­wró­cił i przyj­rzał się jej do­kład­nie.

– Szko­da two­je­go przy­ja­cie­la – po­wie­dział. – Roz­wa­li­li go w ja­kiejś śmier­dzą­cej wio­sce gdzieś na koń­cu świa­ta. Pew­nie zła­ma­ło ci to ser­ce.

Mo­ira nie za­mie­rza­ła po­zwo­lić, by wy­pro­wa­dził ją z rów­no­wa­gi.

– Miło cię wi­dzieć.

Noah od­sta­wił fo­to­gra­fię. Uśmiech­nął się sar­do­nicz­nie.

– Lu­dzie uży­wa­ją sło­wa „miło”, kie­dy chcą grzecz­nie skła­mać.

Mo­ira za­cho­wy­wa­ła obo­jęt­ny wy­raz twa­rzy, scho­wa­ła się za nim jak za tar­czą.

– Dla­cze­go mie­li­by­śmy być dla sie­bie grzecz­ni?

Stał nie­ru­cho­mo, za­ci­ska­jąc pię­ści tak moc­no, że aż po­bie­la­ły mu pal­ce. Za­pew­ne ża­ło­wał w tej chwi­li, że nie za­ci­ska dło­ni na jej szyi.

– Je­stem cho­ler­nie po­waż­ny, Mo­iro – po­wie­dział, pa­trząc jej w oczy. Był czło­wie­kiem, któ­ry po­tra­fi prze­ra­żać, je­śli się po­sta­ra. – Dla cie­bie nie ma dro­gi od­wro­tu, ale je­śli chcesz iść przed sie­bie jak do­tąd… – Po­trzą­snął gło­wą ostrze­gaw­czo.

Mo­ira wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Nie wi­dzę pro­ble­mu. Praw­dę mó­wiąc, nie zo­stał ci nikt, kto speł­niał­by moje wy­ma­ga­nia etycz­ne.

Z ja­kie­goś po­wo­du od­prę­żył się po tych sło­wach i już in­nym to­nem za­py­tał:

– Dla­cze­go to ro­bisz?

– A dla­cze­go za­da­jesz mi py­ta­nia, na któ­re z góry znasz od­po­wiedź?

Pa­trzył na nią w mil­cze­niu, cze­ka­jąc, co jesz­cze ma do po­wie­dze­nia.

– Musi ist­nieć le­gal­na al­ter­na­ty­wa dla Black Ri­ver, żeby pra­cow­ni­cy nie ba­lan­so­wa­li na kra­wę­dzi pra­wa… i z niej nie spa­da­li.

– To brud­na ro­bo­ta. Kto jak kto, ale ty po­win­naś o tym wie­dzieć.

– Oczy­wi­ście, że wiem. I dla­te­go stwo­rzy­łam moją fir­mę. – Mo­ira wsta­ła, opar­ła się o biur­ko. – W tej chwi­li wszy­scy mają na ra­da­rze Iran. Nie mam za­mia­ru sie­dzieć bez­czyn­nie. Cze­kać, aż zda­rzy się tam to samo co w Afga­ni­sta­nie i Ira­ku.

Noah ob­ró­cił się na pię­cie. Pod­szedł do drzwi, po­ło­żył dłoń na klam­ce i spoj­rzał przez ra­mię. To była jego sta­ra sztucz­ka.

– Wiesz, że nie po­wstrzy­masz fali brud­nej wody. Nie bądź hi­po­kryt­ką. Bę­dziesz bro­dzi­ła w bło­cie jak my wszy­scy. Dla pie­nię­dzy. – Jego oczy błysz­cza­ły groź­nie. – Dla mi­liar­dów do­la­rów, któ­re moż­na za­ro­bić na no­wej woj­nie, no­wym te­atrze dzia­łań.

Mistyfikacja Bourne'a

Подняться наверх