Читать книгу Mistyfikacja Bourne'a - Роберт Ладлэм - Страница 8

Prolog

Оглавление

Mo­na­chium, Niem­cy/Bali, In­do­ne­zja

– Po­tra­fię po­ro­zu­mieć się po ro­syj­sku – po­wie­dział se­kre­tarz obro­ny Bud Hal­li­day – wo­lał­bym jed­nak pro­wa­dzić roz­mo­wę w moim ję­zy­ku.

– To mi od­po­wia­da – zgo­dził się ro­syj­ski puł­kow­nik. Mó­wił po an­giel­sku z bar­dzo wy­raź­nym ak­cen­tem. – Każ­da moż­li­wość roz­mo­wy w ob­cym ję­zy­ku cie­szy.

Hal­li­day skwi­to­wał jego kpi­nę cierp­kim uśmie­chem. Świę­ta ra­cja, Ame­ry­ka­nie za gra­ni­cą nie chcą uży­wać ję­zy­ka in­ne­go niż an­giel­ski.

– Do­sko­na­le, za­ła­twi­my to szyb­ko i bez pro­ble­mu.

Ale nie prze­cho­dził do rze­czy, tyl­ko w mil­cze­niu pa­trzył na ścia­nę ob­wie­szo­ną bar­dzo zły­mi por­tre­ta­mi wiel­kich jaz­zu, ta­kich jak Mi­les Da­vis i John Col­tra­ne, sko­pio­wa­ny­mi, bez wąt­pie­nia, z fo­to­gra­fii pra­so­wych. Te­raz, kie­dy wresz­cie zo­ba­czył puł­kow­ni­ka na wła­sne oczy, za­czął po­wąt­pie­wać w sen­sow­ność tego spo­tka­nia. Po pierw­sze, był on znacz­nie młod­szy, niż Hal­li­day ocze­ki­wał. Miał ja­sne, gę­ste wło­sy, ide­al­nie pro­ste i przy­strzy­żo­ne krót­ko, w sty­lu ty­po­wym dla ro­syj­skiej ar­mii. Po dru­gie, spra­wiał nie­od­par­te wra­że­nie czło­wie­ka czy­nu; pod ta­nim ma­te­ria­łem, z któ­re­go uszy­ty był jego gar­ni­tur, od cza­su do cza­su uwi­dacz­nia­ły się na­pię­te po­tęż­ne mię­śnie. Po­tra­fił za­cho­wać wy­pro­wa­dza­ją­cy z rów­no­wa­gi spo­kój, po­zo­sta­wać ide­al­nie nie­ru­cho­my. Ale tak na­praw­dę se­kre­ta­rza nie­po­ko­iły jego oczy, bla­de, głę­bo­ko osa­dzo­ne, nie­mru­ga­ją­ce. Miał wra­że­nie, że pa­trzy na fo­to­gra­fię oczu. Bul­wia­sty, po­cię­ty żył­ka­mi nos tyl­ko pod­kre­ślał ten ich oso­bli­wy wy­gląd, a tak­że uzmy­sła­wiał ob­ser­wa­to­ro­wi, że nie mogą być wro­ta­mi du­szy, bo ten czło­wiek jej nie ma, ist­nie­je tyl­ko po­tęż­na, nie­prze­bła­ga­na wola, zu­peł­nie jak u któ­re­goś z tych prze­ra­ża­ją­co sta­rych, zło­wro­gich stwo­rów, o któ­rych Hal­li­day, jako na­sto­la­tek, czy­tał w opo­wia­da­niach H.P. Lo­ve­cra­fta.

Zwal­czył po­ku­sę, by wstać i wyjść, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, ale mu­siał pa­mię­tać, że ma tu coś do za­ła­twie­nia.

Du­szą­cy Mo­na­chium smog, do­kład­nie tego sa­me­go brud­no­sza­re­go ko­lo­ru co oczy Kar­po­wa, do­sko­na­le od­po­wia­dał na­stro­jo­wi se­kre­ta­rza. Gdy­by ktoś mu po­wie­dział, że już nig­dy nie zo­ba­czy tej ża­ło­snej na­miast­ki mia­sta, toby go chy­ba uca­ło­wał. Nie­ste­ty, w tej wła­śnie chwi­li sie­dział tu, w piw­ni­cy, w ja­kimś cho­ler­nym za­dy­mio­nym, nic nie­zna­czą­cym klu­bie jaz­zo­wym przy prze­peł­nio­nej kłę­bią­cym się tłu­mem tu­ry­stów Rum­ford­stras­se, do któ­re­go do­wiózł go opan­ce­rzo­ny lin­coln. Co tak nie­zwy­kłe­go było w tym Ro­sja­ni­nie, że ame­ry­kań­ski se­kre­tarz obro­ny po­ko­nał pra­wie sie­dem ty­się­cy ki­lo­me­trów, by spo­tkać się z nim w mie­ście, któ­re­go nie­na­wi­dził?

Bo­ris Kar­pow był puł­kow­ni­kiem FSB-2, ofi­cjal­nie no­wej ro­syj­skiej po­li­cji an­ty­nar­ko­ty­ko­wej. Mia­rą wła­dzy, do ja­kiej ta for­ma­cja do­szła w sto­sun­ko­wo krót­kim cza­sie, był fakt, że oto je­den z jej ofi­ce­rów po­tra­fił nie tyl­ko do­trzeć do Hal­li­daya, lecz na­wet wy­cią­gnąć go z Wa­szyng­to­nu.

No, ale Ro­sja­nin dał do zro­zu­mie­nia, że może do­star­czyć coś, na czym za­le­ży roz­mów­cy. Se­kre­tarz mógł się za­sta­na­wiać, co to ta­kie­go, jed­nak aku­rat w tej chwi­li bar­dziej go in­te­re­so­wa­ło, co bę­dzie mu­siał dać w za­mian. Aż za do­brze wie­dział, że w tych spra­wach za­wsze jest coś za coś, w koń­cu był we­te­ra­nem po­li­tycz­nych wo­je­nek, pro­wa­dzo­nych nie­ustan­nie w oto­cze­niu pre­zy­den­ta, tak z nim zwią­za­nych, jak tor­na­da zwią­za­ne są z Kan­sas. I aż za do­brze wie­dział, że quid pro quo trud­no cza­sa­mi za­ak­cep­to­wać, lecz kom­pro­mis to inna na­zwa po­li­tycz­nej gry, czy to we­wnętrz­nej, czy mię­dzy­na­ro­do­wej.

Mimo wszyst­ko Hal­li­day mógł­by nie przy­jąć pro­po­zy­cji Kar­po­wa, gdy­by nie to, że jego po­zy­cja na pre­zy­denc­kim dwo­rze osła­bła na­gle i dra­ma­tycz­nie. Szo­ku­ją­cy upa­dek La­Val­le’a, oso­bi­ście przez nie­go wy­bra­ne­go cara im­pe­rium wy­wia­du, wstrzą­snął fun­da­men­ta­mi jego po­tę­gi. Za­rów­no przy­ja­cie­le, jak i wro­go­wie kry­ty­ko­wa­li go za ple­ca­mi i spe­ku­lo­wa­li, kie­dy przyj­dzie mu odejść; po pro­stu nie mógł nie za­sta­na­wiać się, któ­ry z nich pierw­szy zada mu cios w ple­cy. Lecz jed­no­cze­śnie grał w tę grę wy­star­cza­ją­co dłu­go, by wie­dzieć, że cza­sa­mi po­moc zja­wia się zni­kąd i ma bar­dzo nie­przy­jem­ną for­mę łoża na­bi­te­go gwoź­dzia­mi. Li­czył na to, że za­pro­po­no­wa­ny przez Kar­po­wa układ po­mo­że mu od­zy­skać za­rów­no pre­stiż w oczach pre­zy­den­ta, jak i pod­sta­wę wła­dzy, któ­rą za­wsze gwa­ran­to­wał wie­lo­na­ro­do­wy kom­pleks mi­li­tar­no-prze­my­sło­wy.

Trio na sce­nie za­czę­ło ha­ła­so­wać wnie­bo­gło­sy, a Hal­li­day przej­rzał w pa­mię­ci akta Bo­ri­sa Kar­po­wa, jak­by tym ra­zem miał zna­leźć w nich ja­kieś do­dat­ko­we in­for­ma­cje, co­kol­wiek, choć­by fo­to­gra­fię puł­kow­ni­ka, zro­bio­ną pod­czas in­wi­gi­la­cji, obo­jęt­nie jak ziar­ni­stą i nie­ostrą. Ta­kie­go zdję­cia oczy­wi­ście nie było, in­for­ma­cje o Kar­po­wie zaj­mo­wa­ły czte­ry su­che aka­pi­ty na­pi­sa­ne na czę­ści kart­ki pa­pie­ru opa­trzo­nej zna­kiem wod­nym „Ści­śle Taj­ne”. Po­nie­waż ad­mi­ni­stra­cja trak­to­wa­ła Ro­sję lek­ce­wa­żą­co, NSA nie­wie­le wie­dzia­ła o funk­cjo­no­wa­niu ro­syj­skie­go sys­te­mu po­li­tycz­ne­go, by już nie wspo­mnieć o funk­cjo­no­wa­niu FSB-2, któ­re­go praw­dzi­wa mi­sja skry­wa­ła się jesz­cze głę­biej niż sa­me­go FSB, po­li­tycz­ne­go dzie­dzi­ca tego, co było kie­dyś KGB.

– Pa­nie Smith, spra­wia pan wra­że­nie roz­tar­gnio­ne­go. – Na po­trze­by tej roz­mo­wy Ro­sja­nin i Ame­ry­ka­nin zgo­dzi­li się uży­wać pseu­do­ni­mów: pan Jo­nes i pan Smith.

Se­kre­tarz od­wró­cił wzrok od fo­to­gra­fii jazz­ma­nów. Wy­jąt­ko­wo nie­pew­nie czuł się pod zie­mią, w od­róż­nie­niu od Kar­po­wa, któ­ry w jego oczach co­raz bar­dziej spra­wiał wra­że­nie isto­ty z mro­ku. Pod­niósł głos, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć do­bie­ga­ją­cy ze sce­ny ryt­micz­ny brzęk.

– Nic nie może być dal­sze od praw­dy, pa­nie Jo­nes. Ja tyl­ko z roz­ko­szą tu­ry­sty chło­nę atrak­cje, któ­re uznał pan za sto­sow­ne mi za­pew­nić.

Puł­kow­nik ro­ze­śmiał się ni­skim, gar­dło­wym śmie­chem.

– Ma pan do­praw­dy po­ciesz­ne po­czu­cie hu­mo­ru.

– Przej­rzał mnie pan na wy­lot.

Tym ra­zem Ro­sja­nin ro­ze­śmiał się na całe gar­dło.

– Jesz­cze się o tym prze­ko­na­my, pa­nie Smith. Nie zna­my na­wet na­szych żon, trud­no więc uznać, że każ­dy z nas zna swe­go… od­po­wied­ni­ka.

Odro­bi­na wa­ha­nia w gło­sie Kar­po­wa ka­za­ła Hal­li­day­owi za­sta­no­wić się prze­lot­nie nad tym, czy nie za­mie­rzał on po­wie­dzieć „prze­ciw­ni­ka” i w ostat­niej chwi­li zde­cy­do­wał się na bar­dziej neu­tral­ne okre­śle­nie. Nie za­sta­na­wiał się na­to­miast nad tym, czy wie on coś o jego po­zy­cji po­li­tycz­nej, po­nie­waż nie mia­ło to naj­mniej­sze­go zna­cze­nia. Ob­cho­dzi­ło go tyl­ko, czy układ, któ­re­go isto­tę miał po­znać, po­mo­że mu czy nie.

Trio zmie­ni­ło tem­po; tyl­ko to uświa­do­mi­ło se­kre­ta­rzo­wi, że za­czę­ło ko­lej­ny utwór. Po­chy­lił się nad szklan­ką zbyt gorz­kie­go piwa, któ­re­go wy­pił za­le­d­wie je­den bar­dzo mały łyk. Co­or­sa tu nie po­da­wa­li.

– Przejdź­my do sed­na, do­brze? – za­pro­po­no­wał.

– Ależ bez zwło­ki. – Kar­pow za­plótł ręce na pier­siach, po­ło­żył dło­nie na opa­lo­nych przed­ra­mio­nach. Kost­ki pal­ców miał po­kry­te bli­zna­mi i żół­ty­mi od­ci­ska­mi. Wy­glą­da­ły jak mi­nia­tu­ra Gór Ska­li­stych. – Wiem, pa­nie Smith, że nie mu­szę panu tłu­ma­czyć, kim jest Ja­son Bo­ur­ne, praw­da?

Twarz Hal­li­daya znie­ru­cho­mia­ła. Czuł się tak, jak­by Ro­sja­nin ob­lał go fre­onem.

– O co panu cho­dzi? – spy­tał bez­barw­nym to­nem.

– O to, pa­nie Smith, że go dla pana za­bi­ję.

Se­kre­tarz nie mar­no­wał cza­su na za­da­wa­nie py­tań, choć­by o to, skąd Kar­pow wie, że chęt­nie wi­dział­by Bo­ur­ne’a mar­twe­go. W cią­gu ostat­nie­go mie­sią­ca NSA była zbyt ak­tyw­na w Mo­skwie; na­wet śle­py, głu­chy i głu­pi mu­siał zro­zu­mieć, że ten czło­wiek zo­stał prze­zna­czo­ny do li­kwi­da­cji.

– Bar­dzo to z pań­skiej stro­ny wiel­ko­dusz­ne, pa­nie Jo­nes.

– Nie. To nie kwe­stia wiel­ko­dusz­no­ści. Mam wła­sne po­wo­dy, dla któ­rych chęt­nie wi­dział­bym go mar­twe­go.

Se­kre­tarz wy­raź­nie od­prę­żył się na te sło­wa.

– W po­rząd­ku, po­wiedz­my, że za­bi­je pan tego czło­wie­ka. Cze­go chce pan w za­mian?

W oczach puł­kow­ni­ka bły­snę­ło coś, co u każ­de­go in­ne­go czło­wie­ka moż­na by na­zwać iskier­ką iro­nii, ale Hal­li­day, nadal usi­łu­ją­cy oce­nić roz­mów­cę, nie mógł się oprzeć wra­że­niu, że Kar­pow przy­pra­wił­by Bo­ur­ne’a o dreszcz. Tak za­pew­ne błysz­cza­ły oczy śmier­ci.

– Znam tę re­ak­cję, pa­nie Smith. Nie musi mi pan mó­wić, że spo­dzie­wa się naj­gor­sze­go: żą­da­nia wy­so­kiej za­pła­ty. Ja jed­nak, w za­mian za li­cen­cję na zdję­cie Bo­ur­ne’a wraz ze zwol­nie­niem z od­po­wie­dzial­no­ści za nie­szczę­śli­we wy­pad­ki, do któ­rych może dojść, wy­ma­gam wza­jem­no­ści: wy­ję­cia cier­nia, któ­ry tkwi mi w boku.

– I któ­re­go nie może pan wy­jąć sa­mo­dziel­nie?

Kar­pow po­waż­nie ski­nął gło­wą.

– Przej­rzał mnie pan, pa­nie Smith.

Obaj męż­czyź­ni ro­ze­śmia­li się, ale śmiech każ­de­go z nich brzmiał in­a­czej.

– A więc… – Hal­li­day zło­żył dło­nie jak do mo­dli­twy – …kto ma być ce­lem?

– Ab­dul­lah Chu­ri.

Se­kre­tarz po­czuł na ser­cu wiel­ki cię­żar.

– Gło­wa Bra­ter­stwa Wscho­du? Chry­ste Prze­naj­święt­szy, rów­nie do­brze mógł­by pan za­żą­dać, że­by­śmy zli­kwi­do­wa­li pa­pie­ża!

– Zli­kwi­do­wa­nie pa­pie­ża nie przy­słu­ży­ło­by się żad­ne­mu z nas. Ab­dul­lah Chu­ri… cóż, to zu­peł­nie inna spra­wa, nie uwa­ża pan?

– Uwa­żam, oczy­wi­ście. Ten czło­wiek to ra­dy­kal­ny mu­zuł­mań­ski sza­le­niec, przez co jest jesz­cze groź­niej­szy. W tej chwi­li cho­dzi pod rękę z pre­zy­den­tem Ira­nu. Ale… Bra­ter­stwo Wscho­du jest or­ga­ni­za­cją mię­dzy­na­ro­do­wą. Chu­ri ma wie­lu bar­dzo wy­so­ko po­sta­wio­nych przy­ja­ciół. – Hal­li­day gwał­tow­nie po­trzą­snął gło­wą. – Pró­ba wy­eli­mi­no­wa­nia go by­ła­by po­li­tycz­nym sa­mo­bój­stwem.

Kar­pow znów przy­tak­nął mu ski­nie­niem.

– Jest to, oczy­wi­ście, nie­wąt­pli­wie praw­da. A co moż­na po­wie­dzieć o ter­ro­ry­stycz­nej ak­tyw­no­ści Brac­twa?

Hal­li­day tyl­ko prych­nął lek­ce­wa­żą­co.

– Mrzon­ki, w naj­lep­szym ra­zie plot­ki. Żad­na z na­szych licz­nych or­ga­ni­za­cji wy­wia­dow­czych nie zna­la­zła nig­dy choć­by strzęp­ka wia­ry­god­nej in­for­ma­cji o jego po­wią­za­niach z ja­kąś or­ga­ni­za­cją ter­ro­ry­stycz­ną. A szu­ka­li­śmy dłu­go. Pro­szę mi wie­rzyć.

– Och, nie mam naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, co tyl­ko ozna­cza, że w domu pro­fe­so­ra Spec­te­ra nie zna­leź­li­ście żad­nych do­wo­dów dzia­łal­no­ści ter­ro­ry­stycz­nej.

– Nie ma wąt­pli­wo­ści, że nasz pan pro­fe­sor po­lo­wał na ter­ro­ry­stów. Co do za­rzu­tów, że ro­bił nie tyl­ko to… – Hal­li­day wzru­szył ra­mio­na­mi.

Na­gły uśmiech oży­wił twarz Ro­sja­ni­na. Na­gle, jak­by zni­kąd, na sto­li­ku, przy któ­rym sie­dzie­li na­prze­ciw sie­bie, zma­te­ria­li­zo­wa­ła się gład­ka sza­ra ko­per­ta. Prze­su­nął ją w stro­nę Hal­li­daya, jak­by usta­wiał kró­lo­wą na polu: szach, mat. Se­kre­tarz ro­ze­rwał ją i gdy oglą­dał za­war­tość, Ro­sja­nin mó­wił da­lej:

– Jak pan wie, FSB-dwa zaj­mu­je się przede wszyst­kim mię­dzy­na­ro­do­wym han­dlem nar­ko­ty­ka­mi.

– Owszem, sły­sza­łem – przy­tak­nął Ame­ry­ka­nin su­cho, ma­jąc cał­ko­wi­tą cho­ler­ną pew­ność, że za­kres kom­pe­ten­cji tej in­sty­tu­cji jest znacz­nie, ale to znacz­nie szer­szy.

– Dzie­sięć dni temu roz­po­czę­li­śmy ostat­nią fazę za­kro­jo­nej na sze­ro­ką ska­lę ak­cji an­ty­nar­ko­ty­ko­wej w Mek­sy­ku, któ­rą przy­go­to­wy­wa­li­śmy prze­szło dwa lata. Bez­po­śred­nim po­wo­dem jej prze­pro­wa­dze­nia było to, że jed­na z na­szych mo­skiew­skich grup­pie­ro­wek, Ka­za­cho­wie, włą­czy­ła się w nar­ko­ty­ko­wy biz­nes. Szu­ka­ła bez­piecz­ne­go źró­dła i to­wa­ru trans­por­tu.

Hal­li­day ski­nął gło­wą. Wie­dział to i owo o Ka­za­chach, jed­nej z naj­le­piej zna­nych mo­skiew­skich ro­dzin prze­stęp­czych i jej gło­wie, Di­mi­tri­ju Ma­sło­wie.

– Przy oka­zji z przy­jem­no­ścią in­for­mu­ję pana, że ope­ra­cja za­koń­czy­ła się po­wo­dze­niem – kon­ty­nu­ował Kar­pow. – Pod­czas prze­szu­ka­nia domu mar­twe­go już wów­czas kró­la nar­ko­ty­ko­we­go Gu­sta­va Mo­re­na skon­fi­sko­wa­li­śmy jego kom­pu­ter, no­te­bo­ok, nim zo­stał znisz­czo­ny. In­for­ma­cja, z któ­rą za­po­zna­je się pan w tej chwi­li, to wy­druk czę­ści za­so­bów za­pi­sa­nych na twar­dym dys­ku tego kom­pu­te­ra.

Hal­li­day po­czuł, jak mar­z­ną mu czub­ki pal­ców. Wy­druk był aż gę­sty od liczb, no­ta­tek, od­no­śni­ków.

– Mamy tu do­kład­ny opis obie­gu pie­nią­dza. Mek­sy­kań­ski kar­tel nar­ko­ty­ko­wy fi­nan­so­wa­ny był wła­śnie przez Bra­ter­stwo Wscho­du. Pięć­dzie­siąt pro­cent do­cho­dów szło na za­kup bro­ni trans­por­to­wa­nej do por­tów na Środ­ko­wym Wscho­dzie przez li­nie lot­ni­cze Air Afri­ka. Bę­dą­ce w ca­ło­ści wła­sno­ścią Ni­ko­ła­ja Jew­se­na, naj­więk­sze­go świa­to­we­go han­dla­rza bro­nią – uzu­peł­nił puł­kow­nik i od­chrząk­nął. – Wi­dzi pan, pa­nie Smith, w moim rzą­dzie ist­nie­ją po­tęż­ne gru­py zwią­za­ne z Ira­nem. My chce­my ich ropy, oni chcą na­sze­go ura­nu. W dzi­siej­szych cza­sach ener­gia to atut. Bije wszyst­ko, praw­da? No i tak… sie­dząc przy zie­lo­nym sto­li­ku na­prze­ciw pana Ab­dul­la­ha Chu­rie­go, zna­la­złem się w nie­zręcz­nej sy­tu­acji. Dys­po­nu­ję do­wo­da­mi jego ak­tyw­no­ści ter­ro­ry­stycz­nej, a jed­nak nie mogę dzia­łać na ich pod­sta­wie. – Prze­krzy­wił gło­wę. – Być może pan mógł­by mi po­móc?

Hal­li­day uspo­ko­ił ło­mo­czą­ce w pier­si ser­ce.

– Dla­cze­go chce pan wy­eli­mi­no­wać Chu­rie­go?

– Mógł­bym to panu po­wie­dzieć, oczy­wi­ście… – Kar­pow wes­tchnął cięż­ko – …ale wów­czas mu­siał­bym pana za­bić.

Był to dow­cip sta­ry i moc­no zwie­trza­ły, ale w bla­dych, nie­prze­nik­nio­nych oczach Ro­sja­ni­na znów po­ja­wił się zna­ny już Hal­li­day­owi błysk i se­kre­tarz po­czuł chłód na nie­praw­do­po­dob­ną myśl, że być może to wca­le nie jest żart? Tego pro­ble­mu wo­lał­by nie roz­wią­zy­wać, więc pod­jął szyb­ką de­cy­zję.

– Pro­szę uniesz­ko­dli­wić Bo­ur­ne’a, a uży­ję ca­łej po­tę­gi ame­ry­kań­skie­go rzą­du, by Ab­dul­lah Chu­ri do­stał to, na co za­słu­gu­je.

Nie skoń­czył, a puł­kow­nik już po­trzą­sał gło­wą.

– To mi nie wy­star­czy, pa­nie Smith. Oko za oko, bo ta­kie jest wła­ści­we zna­cze­nie quid pro quo, praw­da?

– My nie za­bi­ja­my lu­dzi, puł­kow­ni­ku Kar­pow – po­wie­dział Hal­li­day sztyw­no.

Ro­sja­nin ro­ze­śmiał się krót­ko, nie­przy­jaź­nie.

– Oczy­wi­ście – przy­tak­nął su­cho. – Zresz­tą to bez zna­cze­nia. Ja nie mam ta­kich skru­pu­łów, pa­nie se­kre­ta­rzu.

Ame­ry­ka­nin wa­hał się bar­dzo krót­ko.

– Tak, w go­rącz­ce chwi­li za­po­mnia­łem o po­czy­nio­nych przez nas usta­le­niach, pa­nie Jo­nes. Pro­szę przy­słać mi za­war­tość twar­de­go dys­ku i spra­wę może pan uznać za za­ła­twio­ną.

– Ze­brał się w so­bie i spoj­rzał w bla­de oczy. – Zgo­da?

Bo­ris Kar­pow ski­nął gło­wą szyb­ko, po woj­sko­we­mu.

– Zgo­da – przy­tak­nął.

• • •

Ro­sja­nin wy­szedł z klu­bu. Zlo­ka­li­zo­wał lin­col­na Hal­li­daya i agen­tów Se­cret Se­rvi­ce sto­ją­cych rzę­dem wzdłuż Rum­ford­stras­se jak oło­wia­ne żoł­nie­rzy­ki, po czym ru­szył w prze­ciw­nym kie­run­ku. Skrę­cił za róg, wsa­dził pa­lec w usta i wy­jął z nich pla­sti­ko­we pro­te­zy, zmie­nia­ją­ce kształt po­licz­ków. Zła­pał się za po­żył­ko­wa­ny bul­wia­sty gu­mo­wy nos, przy­kle­jo­ny do twa­rzy kle­jem cha­rak­te­ry­za­tor­skim, ode­rwał go bez pro­ble­mu. Znów był sobą. Ro­ze­śmiał się gło­śno. W FSB-2 rze­czy­wi­ście słu­żył puł­kow­nik Kar­pow, co wię­cej, on i Bo­ur­ne byli przy­ja­ciół­mi i to wła­śnie spra­wi­ło, że Le­onid Da­ni­ło­wicz Ar­ka­din po­sta­no­wił wcie­lić się wła­śnie w nie­go. Spodo­ba­ła mu się ta iro­nia: przy­ja­ciel Bo­ur­ne’a pro­si o wy­eli­mi­no­wa­nie Bo­ur­ne’a. A w do­dat­ku Kar­pow był ni­cią sie­ci, któ­rą tkał cier­pli­wie.

Ame­ry­kań­ski po­li­tyk nie sta­no­wił żad­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa. Ar­ka­din wie­dział z całą pew­no­ścią, że jego lu­dzie nie mają po­ję­cia o tym, jak wy­glą­da Kar­pow. Mimo to, na­wet je­śli ode­bra­ny w Tre­ad­sto­ne tre­ning na­uczył go nig­dy nie zo­sta­wiać ni­cze­go przy­pad­ko­wi, miał do­sko­na­ły po­wód, by upodob­nić się do Kar­po­wa.

Ano­ni­mo­wy w tłu­mie pa­sa­że­rów, wsiadł do U-bah­nu na Ma­rien­platz. Trzy przy­stan­ki i czte­ry prze­czni­ce da­lej zna­lazł cze­ka­ją­cy na nie­go w wy­zna­czo­nym miej­scu, nie­rzu­ca­ją­cy się w oczy sa­mo­chód. Wsiadł i na­tych­miast od­je­chał w stro­nę mię­dzy­na­ro­do­we­go lot­ni­ska Fran­za Jo­se­fa Straus­sa. Miał re­zer­wa­cję na lot Lu­fthan­sy do Stam­bu­łu o pierw­szej dwa­dzie­ścia w nocy. W Stam­bu­le zła­pie sa­mo­lot do Den­pa­sar na Bali, star­tu­ją­cy o dzie­wią­tej trzy­dzie­ści pięć rano. Znacz­nie ła­twiej przy­szło mu śle­dzić po­czy­na­nia Bo­ur­ne’a – lu­dzie z Ne­xt­Gen Ener­gy So­lu­tions, gdzie pra­co­wa­ła Mo­ira Tre­vor, za­wsze wie­dzie­li, gdzie po­dzie­wa się tych dwo­je – niż skraść lap­to­pa Gu­sta­va Mo­re­na, ale miał swo­ich lu­dzi na­wet u Ka­za­chów. Jed­ne­mu szczę­ście do­pi­sa­ło do tego stop­nia, że był w domu Mo­re­na go­dzi­nę przed ata­kiem sił FSB-2. Zwiał z ob­cią­ża­ją­cy­mi do­wo­da­mi, któ­re po­słu­żą te­raz do zło­że­nia Ab­dul­la­ha Chu­rie­go dwa me­try pod zie­mią. Gdy tyl­ko Ar­ka­din za­strze­li Bo­ur­ne’a.

• • •

Ja­son Bo­ur­ne zy­skał spo­kój. Dłu­ga ża­ło­ba po Ma­rie skoń­czy­ła się wresz­cie, po­czu­cie winy już mu nie cią­ży­ło. W tej chwi­li le­żał obok Mo­iry na bale, wiel­kiej ba­lij­skiej le­żan­ce, osło­nię­tej strze­chą opar­tą na czte­rech drew­nia­nych słup­kach i wpusz­czo­nej w ścian­kę ba­se­nu z jed­nej stro­ny otwie­ra­ją­ce­go się na cie­śni­nę Lom­bok, któ­rej wody ob­le­wa­ją po­łu­dnio­wo-wschod­ni brzeg Bali. Po­nie­waż Ba­lij­czy­cy wi­dzą wszyst­ko i nie za­po­mi­na­ją ni­cze­go, już po pierw­szym dniu po­by­tu usta­wia­no im bale co rano, kie­dy pły­wa­li przed śnia­da­niem, a kel­ner­ka bez py­ta­nia przy­no­si­ła drin­ka, któ­re­go Mo­ira lu­bi­ła naj­bar­dziej, bali sun­ri­se: schło­dzo­na cy­try­na, man­go i sok z ma­ra­kui.

– Nie ma tu cza­su, jest tyl­ko czas – po­wie­dzia­ła roz­ma­rzo­na Mo­ira.

– To zna­czy? – Bo­ur­ne po­ru­szył się przy jej boku.

– Wiesz, któ­ra go­dzi­na?

– Nie i nic mnie to nie ob­cho­dzi.

– No wła­śnie. Je­ste­śmy tu dzie­sięć dni, a mnie się wy­da­je, że dzie­sięć mie­się­cy. – Mo­ira się ro­ze­śmia­ła. – Co na­le­ży ro­zu­mieć w naj­lep­szym moż­li­wym sen­sie.

Je­rzy­ki ni­czym nie­to­pe­rze po­la­ty­wa­ły od drze­wa do drze­wa, a cza­sa­mi nie­mal mu­ska­ły skrzy­dła­mi lu­stro wody naj­wyż­sze­go z ba­se­nów. Le­d­wie sły­szal­ny szmer spa­da­ją­cej z nie­wiel­kiej wy­so­ko­ści wody ko­ły­sał do snu. Za­le­d­wie chwi­lę temu dwie miej­sco­we małe dziew­czyn­ki ob­da­ro­wa­ły ich świe­ży­mi kwia­ta­mi w mi­sie z pal­mo­wych li­ści wła­sno­ręcz­nie przez nich zszy­tych i po­wie­trze prze­sy­cał eg­zo­tycz­ny za­pach plu­me­rii i tu­be­ro­zy.

Mo­ira ob­ró­ci­ła się i po­pa­trzy­ła na nie­go.

– Jest wła­śnie tak, jak mó­wią: na Bali czas stoi w miej­scu i ten bez­ruch obej­mu­je wie­le dłu­go­ści ludz­kie­go ży­cia.

Bo­ur­ne, przy­mknąw­szy oczy, my­ślał o in­nym ży­ciu, swo­im ży­ciu, ale przy­wo­ły­wa­ne z pa­mię­ci ob­ra­zy były nie­wy­raź­ne, mrocz­ne, jak film rzu­ca­ny na ekran przez pro­jek­tor z wa­dli­wą lam­pą. Wie­dział, że kie­dyś już tu był. Po­wiew wia­tru, ko­ją­cy szum mo­rza, uśmiech lu­dzi, sama wy­spa bu­dzi­ła echa w jego ser­cu. Było to déjà vu, owszem, ale tak­że coś wię­cej. Coś go tu przy­wo­ła­ło, coś przy­cią­gnę­ło go tak, jak ma­gne­tycz­na pół­noc przy­cią­ga igłę kom­pa­su, a te­raz, gdy był już na miej­scu, od­czu­wał owo coś tak, jak­by było na wy­cią­gnię­cie ręki. A jed­nak nie da­wa­ło się do­tknąć.

Co tu się sta­ło? Coś waż­ne­go, coś, o czym po­wi­nien pa­mię­tać. Za­padł głę­biej w sen o ży­ciu ta­kim, ja­kie pro­wa­dził. W tym śnie włó­czył się po Bali, aż tra­fił nad brzeg Oce­anu In­dyj­skie­go i zo­ba­czył wzno­szą­cy się z kre­mo­wej fali przy­pły­wu słup ognia, się­ga­ją­cy czy­ste­go, błę­kit­ne­go nie­ba, prze­bi­ja­ją­cy je, się­ga­ją­cy słoń­ca swym wierz­choł­kiem. A on ni­czym cień szedł po pia­sku mięk­kim jak talk. Szedł wprost w ogień.

• • •

Kie­dy tego wie­czo­ru scho­dzi­li zbo­czem kli­fu, na któ­re­go szczy­cie przy­siadł ho­tel, do klu­bu pla­żo­we­go, Mo­ira za­trzy­ma­ła się przy jed­nej z ka­pli­czek, któ­rych wie­le było w oko­li­cy. Ka­plicz­ką tą był głaz przy­kry­ty płót­nem w czar­no-bia­łą kra­tę. Mała żół­ta pa­ra­sol­ka ocie­nia­ła zło­żo­ne na nim dary: ja­skra­we, ko­lo­ro­we kwia­ty w ko­szycz­kach uple­cio­nych z li­ści pal­mo­wych. Płót­no i pa­ra­sol­ka ozna­cza­ły, że du­chy znaj­du­ją się gdzieś w po­bli­żu. Wzór płót­na też miał swe zna­cze­nie, czerń i biel sym­bo­li­zo­wa­ła ty­po­wy dla bali du­alizm bo­gów i de­mo­nów, do­bra i zła.

Mo­ira zrzu­ci­ła san­da­ły, we­szła na pro­sto­kąt­ny ka­mień przed świą­tyn­ką, zło­ży­ła dło­nie tak, że sty­ka­ły się pal­ca­mi na wy­so­ko­ści czo­ła i po­chy­li­ła gło­wę.

– Nie wie­dzia­łem – po­wie­dział Bo­ur­ne, gdy skoń­czy­ła mo­dły – że prak­ty­ku­jesz hin­du­izm.

Mo­ira pod­nio­sła san­da­ły. Trzy­ma­ła je w ręce opusz­czo­nej swo­bod­nie wzdłuż cia­ła.

– Dzię­ko­wa­łam du­cho­wi za czas, któ­ry tu spę­dzi­li­śmy, i za wszyst­kie dary, któ­re ofe­ro­wa­ła nam Bali. – Uśmiech­nę­ła się kpią­co. – Po­dzię­ko­wa­łam też du­cho­wi pro­siacz­ka, któ­re­go je­dli­śmy wczo­raj, za to, że się dla nas po­świę­cił.

Za­re­zer­wo­wa­li cały wie­czór w klu­bie pla­żo­wym tyl­ko dla sie­bie. Na miej­scu cze­ka­ły już na nich ręcz­ni­ki, a tak­że zmro­żo­ne szklan­ki las­si z man­go, dzba­ny so­ków, owo­ców tro­pi­kal­nych i wody. Ob­słu­ga wy­co­fa­ła się dys­kret­nie do po­zba­wio­nej okien po­moc­ni­czej kuch­ni.

Spę­dzi­li go­dzi­nę w oce­anie, pły­wa­jąc tuż za li­nią fal. Cie­pła woda otu­la­ła ich skó­rę mięk­ko jak ak­sa­mit. Po ciem­nej pla­ży bie­ga­ły kra­by pu­stel­ni­ki, jak zwy­kle ma­ją­ce swe nie­cier­pią­ce zwło­ki in­te­re­sy, a tu i tam moż­na było na­wet zo­ba­czyć nie­to­pe­rze, to wla­tu­ją­ce do ja­ski­ni znaj­du­ją­cej się po dru­giej stro­nie pla­ży, tuż za skal­ną ko­lum­ną wień­czą­cą za­chod­ni kra­niec jej pół­księ­ży­ca, to znów z niej wy­la­tu­ją­ce.

Po ką­pie­li po­pi­ja­li las­si w ba­se­nie, strze­że­ni przez wiel­ką drew­nia­ną, uśmiech­nię­tą świ­nię z ob­ro­żą z kó­łek na szyi i ko­ro­nie na łbie, nad usza­mi.

– Ona się uśmie­cha – po­wie­dzia­ła Mo­ira. – Uśmie­cha się, bo zło­ży­łam hołd pro­siacz­ko­wi.

Po­tem zro­bi­li kil­ka kó­łek w ba­se­nie. Spo­tka­li się pod roz­po­star­ty­mi nad wodą ga­łę­zia­mi wspa­nia­łej plu­me­rii, po­kry­ty­mi żół­to­bia­ły­mi i żół­ty­mi kwia­ta­mi. Ukry­ci pod nimi, moc­no do sie­bie przy­tu­le­ni, ob­ser­wo­wa­li księ­życ, to po­ja­wia­ją­cy się, to zni­ka­ją­cy za chmu­ra­mi. Po­ry­wy wia­tru szar­pa­ły li­ść­mi dzie­się­cio­me­tro­wych palm ro­sną­cych rzę­dem przy brze­gu ba­se­nu od stro­ny pla­ży; ich pnie z bla­dych sta­wa­ły się co­raz ciem­niej­sze.

– To już pra­wie ko­niec, Ja­so­nie.

– Ko­niec cze­go?

– Tego. – Mo­ira po­ru­szy­ła dło­nią, któ­ra pod wodą wy­glą­da­ła jak chy­ża ryb­ka. – Tego wszyst­kie­go. Zo­sta­ło nam tyl­ko kil­ka dni.

Bo­ur­ne przy­glą­dał się księ­ży­co­wi ga­sną­ce­mu za za­sło­ną chmur. Chwi­lę po­tem po­czuł, że na twarz pa­da­ją mu kro­ple, i zo­ba­czył, jak woda w ba­se­nie po­kry­wa się gę­sią skór­ką desz­czu.

Mo­ira po­ło­ży­ła mu gło­wę na ra­mie­niu. Schro­ni­ła się głę­biej w cie­niu plu­me­rii.

– Co bę­dzie z nami? – spy­ta­ła.

Wie­dział, że nie ocze­ku­je od­po­wie­dzi, spraw­dza tyl­ko smak tych słów na war­gach. Czuł bli­skość jej cia­ła i źró­dło cie­pła w wo­dzie, tuż przy ser­cu. To była do­bra bli­skość, do­bre cie­pło. Uspo­ka­ja­ło. Na­gle po­czuł się sen­ny.

– Ja­so­nie, co bę­dziesz ro­bił, kie­dy wró­ci­my?

– Nie wiem – od­po­wie­dział zgod­nie z praw­dą. – Jesz­cze o tym nie my­śla­łem.

Za­sta­no­wił się w tym mo­men­cie, czy nie po­wi­nien wy­je­chać wraz z nią. Lecz jak mógł­by wy­je­chać, sko­ro cze­ka tu na nie­go coś z jego prze­szło­ści, tak bli­skie, że czu­je jego od­dech na kar­ku? Nie wspo­mniał jed­nak o tym ani sło­wem, po­nie­waż gdy­by wspo­mniał, mu­siał­by wdać się w wy­ja­śnie­nia, a prze­cież nie po­tra­fi ni­cze­go wy­ja­śnić. Dys­po­nu­je wy­łącz­nie prze­czu­cia­mi. Ileż to razy ży­cie oca­li­ły mu wy­łącz­nie prze­czu­cia?

– Nie wra­cam do Ne­xt­Ge­nu.

Te sło­wa przy­cią­gnę­ły jego uwa­gę.

– Kie­dy pod­ję­łaś de­cy­zję? – spy­tał.

– Pod­czas na­sze­go po­by­tu. – Uśmiech­nę­ła się. – At­mos­fe­ra Bali naj­wy­raź­niej sprzy­ja ry­zy­kow­nym de­cy­zjom. Przy­le­cia­łam tu tuż przed pod­ję­ciem pra­cy w Black Ri­ver. Naj­wy­raź­niej jest to wy­spa prze­mian, przy­najm­niej dla mnie.

– Co chcesz ro­bić?

– Za­ło­żyć wła­sną fir­mę kon­tro­li ry­zy­ka.

– Miłe. – Bo­ur­ne uśmiech­nął się lek­ko. – Bez­po­śred­nią kon­ku­rent­kę Black Ri­ver.

– Je­śli spoj­rzeć na to z tej stro­ny…

– Lu­dzie tak będą pa­trzy­li.

Pa­da­ło co­raz moc­niej, li­ście palm ko­ły­sa­ły się i zde­rza­ły ze sobą, nie spo­sób było do­strzec nie­ba.

– To może być nie­bez­piecz­ne – do­dał Bo­ur­ne.

– Ży­cie jest nie­bez­piecz­ne, Ja­so­nie. Jak wszyst­ko, czym rzą­dzi cha­os.

– Nie spo­sób się z tym nie zgo­dzić. No, ale jest jesz­cze twój były szef, Noah Pe­ter­sen.

– To jego ope­ra­cyj­ne na­zwi­sko. Na­praw­dę na­zy­wa się Per­lis.

Bo­ur­ne pod­niósł gło­wę. Ob­ser­wo­wał bia­łe kwia­ty opa­da­ją­ce wo­kół nich ni­czym płat­ki śnie­gu. Słod­ka woń plu­me­rii mie­sza­ła się ze świe­żym za­pa­chem desz­czu.

– Per­lis nie spra­wiał wra­że­nia za­chwy­co­ne­go, kie­dy dwa ty­go­dnie temu wpa­dłaś na nie­go w Mo­na­chium.

– Noah nie bywa za­chwy­co­ny. – Mo­ira moc­niej przy­tu­li­ła się do Ja­so­na. – Da­łam spo­kój pró­bom za­do­wo­le­nia go pół roku przed odej­ściem z Black Ri­ver. Ro­bo­ta głu­pie­go.

– Po­zo­sta­je fak­tem, że mie­li­śmy ra­cję w spra­wie ata­ku ter­ro­ry­stycz­ne­go na ga­zo­wiec, a on się my­lił, i za­ło­żę się, o ile chcesz, że o tym nie za­po­mniał. Je­śli te­raz wtar­gniesz na jego te­ry­to­rium, zro­bisz so­bie z nie­go śmier­tel­ne­go wro­ga.

Ro­ze­śmia­ła się ci­cho.

– I kto to mówi!

– Ar­ka­din nie żyje – oświad­czył rze­czo­wo Bo­ur­ne. – Sko­czył z po­kła­du ga­zow­ca do oce­anu przy Palm Be­ach. Nie prze­żył. Nikt nie zdo­łał­by prze­żyć cze­goś ta­kie­go.

– Był wy­two­rem Tre­ad­sto­ne, praw­da? Czy nie o tym po­wie­dział ci Wil­lard?

– Zda­niem Wil­lar­da, któ­ry był przy tym obec­ny, Ar­ka­din był pierw­szym suk­ce­sem Alek­sa Con­kli­na… i za­ra­zem jego pierw­szą klę­ską. Przy­słał go do Con­kli­na Sie­mion Iku­pow, współ­do­wo­dzą­cy Czar­nym Le­gio­nem i Bra­ter­stwem Wscho­du, póki Ar­ka­din nie za­bił go z ze­msty za to, że za­strze­lił jego dziew­czy­nę.

– A jego taj­ny part­ner, Asher Se­ver, twój nie­gdy­siej­szy men­tor, leży w śpiącz­ce, z któ­rej nig­dy się nie obu­dzi.

– W koń­cu wszy­scy do­sta­je­my to, na co za­słu­ży­li­śmy – po­wie­dział Bo­ur­ne z go­ry­czą.

Mo­ira wró­ci­ła do te­ma­tu Tre­ad­sto­ne.

– We­dług tego, co mó­wił Wil­lard, ce­lem Con­kli­na było wy­pro­du­ko­wa­nie nie­zwy­cię­żo­ne­go wo­jow­ni­ka, praw­dzi­wej ma­szy­ny bo­jo­wej.

– Stwo­rzył Ar­ka­di­na, ale Ar­ka­din uciekł z pro­gra­mu, wró­cił do Ro­sji i na­ro­bił strasz­ne­go za­mie­sza­nia, wy­naj­mu­jąc się gło­wom róż­nych mo­skiew­skich grup­pie­ro­wek.

– A ty zo­sta­łeś jego na­stęp­cą… i do­wo­dem jego trium­fu.

– Nie w oczach dy­rek­to­rów wy­dzia­łów Cen­tra­li Wy­wia­du – za­uwa­żył Bo­ur­ne. – Wo­le­li­by już nig­dy mnie nie zo­ba­czyć. Za­strze­lić i mieć spo­kój.

– Co im nie prze­szka­dza­ło zmu­szać cię do współ­pra­cy, je­śli aku­rat uzna­wa­li to za przy­dat­ne.

– Z tym na szczę­ście ko­niec.

Mo­ira po­sta­no­wi­ła znów zmie­nić te­mat… i w tym mo­men­cie wy­łą­czo­no elek­trycz­ność. Oświe­tle­nie ba­se­nu oraz na­le­żą­cej do klu­bu pla­ży zga­sło, nie­sio­ny wia­trem deszcz chło­stał ich w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści. Bo­ur­ne wy­tę­żył wszyst­kie zmy­sły, Mo­ira czu­ła, że pró­bu­je ją ode­pchnąć, wstać, po­przez mrok od­kryć źró­dło awa­rii.

– Ja­so­nie – szep­nę­ła. – Wszyst­ko w po­rząd­ku. Tu je­ste­śmy bez­piecz­ni.

Wspól­nie, nadal przy­tu­le­ni, prze­su­nę­li się w wo­dzie z miej­sca, gdzie sie­dzie­li, pod prze­ciw­le­głą ścia­nę. Mo­ira czu­ła przy­spie­szo­ne bi­cie jego ser­ca, pod­wyż­szo­ną ak­tyw­ność zmy­słów, ocze­ki­wa­nie na coś strasz­ne­go, co może zda­rzyć się w każ­dej chwi­li. W tym mo­men­cie mo­gła wresz­cie wej­rzeć w jego ży­cie tak głę­bo­ko, jak nig­dy do­tąd.

Pra­gnę­ła po­wtó­rzyć raz jesz­cze, że nie ma się cze­go bać, że na Bali prze­rwy w do­sta­wie elek­trycz­no­ści to nor­ma, ale wie­dzia­ła, że w ten spo­sób ni­cze­go nie osią­gnie. Ja­son był za­pro­gra­mo­wa­ny na ta­kie za­cho­wa­nia, nie zmie­ni tego nic, co ona po­wie lub zro­bi.

Wsłu­chi­wa­ła się w deszcz i wiatr, za­da­jąc so­bie py­ta­nie, czy usły­szał coś, cze­go nie sły­sza­ła ona. Po­czu­ła chwi­lo­we ukłu­cie nie­po­ko­ju… a je­śli nie był to zwy­kły brak prą­du? Je­śli tro­pią ich wro­go­wie Ja­so­na?

Świa­tła roz­bły­sły na­gle, skła­nia­jąc ją do śmie­chu. Oka­za­ła się taka głu­pia!

– Mó­wi­łam ci – po­wie­dzia­ła, wska­zu­jąc uśmiech­nię­te­go du­cha świ­ni – że je­ste­śmy pod jego opie­ką.

Bo­ur­ne za­nu­rzył się w wo­dzie.

– Nie ma uciecz­ki – wes­tchnął. – Na­wet tu.

– Nie wie­rzysz w du­chy, do­bre czy złe, praw­da, Ja­so­nie?

– Nie mogę so­bie na to po­zwo­lić. Wi­dzia­łem zbyt wie­le rze­czy­wi­ste­go zła.

Spo­sób, w jaki to po­wie­dział, skie­ro­wał uwa­gę Mo­iry na te­mat w tej chwi­li naj­bliż­szy jej ser­cu.

– Mu­szę zna­leźć i za­trud­nić lu­dzi. Na­tych­miast. Z pew­no­ścią bę­dzie­my się te­raz rza­dziej wi­dy­wa­li, przy­najm­niej do­pó­ki nie uru­cho­mię skle­pi­ku.

– Czy to ostrze­że­nie, czy obiet­ni­ca?

Nie uszło jego uwa­gi, że w jej śmie­chu po­brzmie­wa­ła nie­pew­ność.

– No tak… de­ner­wo­wa­łam się, a tę spra­wę trze­ba było prze­cież po­ru­szyć, prę­dzej czy póź­niej.

– Dla­cze­go?

– Wiesz, jak to jest…

– Nie wiem. Ty mi po­wiedz.

Od­wró­ci­ła się w jego ra­mio­nach, ob­ję­ła go no­ga­mi. Sły­sze­li tyl­ko szum desz­czu ude­rza­ją­ce­go w li­ście palm i marsz­czą­ce­go wodę w ba­se­nie.

– Ja­so­nie, nie je­ste­śmy tego ro­dza­ju ludź­mi… to zna­czy pro­wa­dzi­my ży­cie, w któ­rym trud­no jest o coś sta­łe­go, zwłasz­cza sta­ły zwią­zek…

Bo­ur­ne uciął tę prze­mo­wę po­ca­łun­kiem, a kie­dy go prze­rwa­li, żeby za­czerp­nąć od­de­chu, wy­szep­tał jej do ucha:

– Wszyst­ko bę­dzie do­brze. Je­ste­śmy ra­zem, a kie­dy bę­dzie­my chcie­li zno­wu być ra­zem, po pro­stu tu wró­ci­my.

Mo­ira po­czu­ła, jak jej ser­ce wy­peł­nia ra­dość. Przy­tu­li­ła się do nie­go. Moc­no.

– Je­ste­śmy umó­wie­ni – od­po­wie­dzia­ła szep­tem. – O tak, je­ste­śmy umó­wie­ni.

• • •

Sa­mo­lot z Sin­ga­pu­ru wy­lą­do­wał o cza­sie. Na sta­no­wi­sku od­pra­wy Ar­ka­din za­pła­cił za wizę wjaz­do­wą, po czym prze­szedł szyb­ko przez ter­mi­nal do mę­skiej to­a­le­ty. Wszedł do ka­bi­ny, spraw­dził, czy drzwi są do­kład­nie za­mknię­te. Z prze­wie­szo­nej przez ra­mię tor­by wy­jął bul­wia­sty la­tek­so­wy nos, trzy sło­iki sce­nicz­ne­go ma­ki­ja­żu, mięk­kie pla­sti­ko­we wkład­ki pod po­licz­ki i sza­re szkła kon­tak­to­we, któ­rych użył już raz, w Mo­na­chium. Co naj­wy­żej po ośmiu mi­nu­tach wy­szedł z ka­bi­ny i sta­nął przed jed­nym z lu­ster umiesz­czo­nych nad rzę­dem umy­wa­lek. Znów wy­glą­dał do­kład­nie tak, jak przy­ja­ciel Bo­ur­ne’a, puł­kow­nik FSB-2 Bo­ris Kar­pow.

Spa­ko­wał tor­bę i wy­szedł z lot­ni­sko­we­go ter­mi­na­lu w upał i tłum kłę­bią­cych się wo­kół nie­go lu­dzi. Kli­ma­ty­za­cja tak­sów­ki wy­da­ła mu się bło­go­sła­wień­stwem. Kie­dy wy­jeż­dża­li z lot­ni­ska Ngu­rah Rai In­ter­na­tio­nal, po­chy­lił się i po­wie­dział do kie­row­cy: „Ba­zar Ba­dung”. Chło­pak ski­nął gło­wą, uśmiech­nął się i wraz z ar­ma­dą dzie­cia­ków na sku­te­rach na­tych­miast utknął za ogrom­ną cię­ża­rów­ką wlo­ką­cą się w stro­nę pro­mu na Lom­bok.

Po kosz­mar­nych dwu­dzie­stu mi­nu­tach, pod­czas któ­rych zdo­ła­li wy­prze­dzić cię­ża­rów­kę, roz­pę­dza­jąc ruch na prze­ciw­nym pa­sie, za­ba­wi­li się w „kto pierw­szy ustą­pi” z parą na­sto­lat­ków na mo­to­rach i omal nie prze­je­cha­li jed­ne­go z ty­się­cy ży­ją­cych na wy­spie zdzi­cza­łych psów, do­tar­li wresz­cie na Jl. Ga­jah Mada, znaj­du­ją­ce się po prze­ciw­nej stro­nie rze­ki Ba­dung. Tak­sów­ka zwol­ni­ła, wlo­kła się w śli­ma­czym tem­pie, aż wresz­cie tłu­my za­trzy­ma­ły ją na do­bre. Ar­ka­din za­pła­cił kie­row­cy do­dat­ko­wo za to, by krę­cił się po oko­li­cy, póki on nie wró­ci, po czym wszedł na kry­ty ba­zar.

I na­tych­miast po­grą­żył się w chmu­rze ostrych za­pa­chów – pa­sty z czar­nych kre­we­tek, róż­nych ro­dza­jów chi­li, czosn­ku, ka­ru­puk, cy­na­mo­nu, pal­czat­ki cy­try­no­wej, li­ści pan­da­nu, al­pi­nii, ken­tio­ru i li­ści lau­ro­wych – i krzy­kli­wych gło­sów sprze­daw­ców, ofe­ru­ją­cych do­słow­nie wszyst­ko, od bo­jo­wych ko­gu­tów o pió­rach po­ma­lo­wa­nych na ró­żo­wo i po­ma­rań­czo­wo po­cząw­szy, na ży­wych pro­sia­kach, skrę­po­wa­nych i przy­wią­za­nych do bam­bu­so­wych drą­gów w celu uła­twie­nia ich trans­por­tu skoń­czyw­szy.

Mi­jał stra­gan wy­peł­nio­ny sze­ro­ki­mi ko­sza­mi przy­praw. Sprze­daw­czy­ni, sta­ra ko­bie­ta po­zba­wio­na gór­nej war­gi, za­nu­rzy­ła szpo­nia­stą dłoń w ka­dzi wy­peł­nio­nej ko­rze­nia­mi, a po­tem wy­cią­gnę­ła ją w jego stro­nę.

– Ken­tior – po­wie­dzia­ła. – On do­bry dziś.

Ar­ka­din przyj­rzał się kłą­czu: przy­po­mi­na­ło im­bir, tyl­ko było mniej­sze. Czu­jąc obrzy­dze­nie na wi­dok za­rów­no ro­śli­ny, jak i ohyd­nej han­dlar­ki, od­su­nął kłą­cze ken­tio­ru i po­szedł da­lej.

Kie­ro­wał się do jed­ne­go ze stra­ga­nów, gdzie sprze­da­wa­no pro­sia­ki. Ktoś po­stu­kał go w ra­mię, szyb­ko, lecz lek­ko, jak­by dra­pa­ła go ku­rza łapa. Od­wró­cił się bły­ska­wicz­nie i zo­ba­czył ko­bie­tę trzy­ma­ją­cą w ra­mio­nach dziec­ko, wpa­tru­ją­cą się w nie­go bła­gal­nym wzro­kiem. Nie prze­sta­wa­ła stu­kać go brą­zo­wy­mi pal­ca­mi, jak­by tyl­ko do tego się nada­wa­ły. Zi­gno­ro­wał ją i da­lej prze­py­chał się przez tłum. Wie­dział, że gdy­by dał jej co­kol­wiek, na­tych­miast ob­legł­by go tłum że­bra­ków.

Han­dla­rzem ze środ­ko­we­go stra­ga­nu był przy­sa­dzi­sty, przy­po­mi­na­ją­cy żabę męż­czy­zna o okrą­głej twa­rzy, błysz­czą­cych czar­nych oczach, wy­raź­nie ku­le­ją­cy. Po tym, jak Ar­ka­din przed­sta­wił mu się peł­nym zda­niem wy­po­wie­dzia­nym po in­do­ne­zyj­sku, po­pro­wa­dził go w głąb na­mio­tu wśród rzę­du skrę­po­wa­nych, drżą­cych z prze­ra­że­nia, tępo pa­trzą­cych przed sie­bie pro­siąt. W naj­dal­szym, ciem­nym ką­cie le­ża­ły świń­skie tu­sze, wy­pa­tro­szo­ne, ocze­ku­ją­ce roż­na. Z wnę­trza jed­nej z nich wy­cią­gnął re­ming­to­na 700P, jego zda­niem ide­al­ne­go dla tego wła­śnie klien­ta. Ar­ka­din od­ma­wiał kon­se­kwent­nie, aż w koń­cu han­dlarz zde­cy­do­wał się przejść do pla­nu B, któ­ry oka­zał się wię­cej niż sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cy: par­ker hale M85, pre­cy­zyj­ny, sa­mo­pow­ta­rzal­ny ka­ra­bin wy­bo­ro­wy o cięż­kiej lu­fie. Gwa­ran­to­wał cel­ny strzał z od­le­gło­ści do sie­dem­dzie­się­ciu me­trów. Han­dlarz do­rzu­cił do nie­go tak­że ce­low­nik Schmidt & Ben­der Po­li­ce Mark­sman II 4-16x50. Cena za te do­bra oka­za­ła się nie­co wy­gó­ro­wa­na na­wet po dłuż­szej chwi­li bar­dzo gwał­tow­nych tar­gów, któ­re znacz­nie ją ob­ni­ży­ły, ale tak bli­sko ofia­ry my­śli­wy nie miał szcze­gól­nej ocho­ty na szu­ka­nie dziu­ry w ca­łym. No i, tak czy in­a­czej, do­sta­wał to co naj­lep­sze. Na­mó­wił świ­nia­rza do do­rzu­ce­nia pu­deł­ka po­ci­sków peł­no­płasz­czo­wych M118 ka­li­bru.30 i uznał trans­ak­cję za stu­pro­cen­to­wy suk­ces. Za­pła­cił, a sprze­daw­ca spraw­nie roz­ło­żył ka­ra­bin i wraz z ce­low­ni­kiem umie­ścił go w sztyw­nej wa­liz­ce.

Idąc do wyj­ścia Ar­ka­din ku­pił so­bie kiść ba­na­nów. Sie­dząc w tak­sów­ce opusz­cza­ją­cej Den­pa­sar, jadł je me­to­dycz­nie, jed­ne­go po dru­gim. Na szo­sie szyb­kość dra­stycz­nie wzro­sła. Ruch prze­rze­dził się, co uła­twi­ło wy­prze­dza­nie dłu­gich rzę­dów wiel­kich, po­wol­nych cię­ża­ró­wek.

W Gia­ny­arze zo­ba­czył po le­wej stro­nie ba­zar pod go­łym nie­bem. Ka­zał kie­row­cy za­trzy­mać sa­mo­chód. Choć zjadł ba­na­ny, a może wła­śnie dla­te­go, w żo­łąd­ku mu bur­cza­ło; po­trze­bo­wał praw­dzi­we­go po­sił­ku. Na ba­za­rze za­mó­wił mi­skę babi gu­ling, pie­czo­ne­go pro­sia­ka, oraz po­da­wa­ny na sze­ro­kich, ja­skra­wo­zie­lo­nych li­ściach ba­na­now­ca la­war – orzech ko­ko­so­wy z pa­ska­mi przy­pra­wio­ne­go żół­wie­go mię­sa. Szcze­gól­nie od­po­wia­dał mu sos z su­ro­wej krwi. Rwał zę­ba­mi so­czy­stą wie­przo­wi­nę, ły­kał szyb­ko i na­tych­miast brał dru­gi kęs.

Ze wzglę­du na wszech­wład­nie pa­nu­ją­cy na ba­za­rze prze­raź­li­wy ha­łas czę­sto spraw­dzał te­le­fon ko­mór­ko­wy. Im dłu­żej cze­kał, tym bar­dziej wzra­sta­ło na­pię­cie, mu­siał jed­nak zdo­być się na cier­pli­wość, bo jego czło­wiek po­trze­bo­wał kil­ku dni na zo­rien­to­wa­nie się, co po­ra­bia Bo­ur­ne i jaki jest roz­kład jego dnia. Mimo to de­ner­wo­wał się w spo­sób bar­dzo dla sie­bie nie­ty­po­wy. Zło­żył to na karb bli­sko­ści Bo­ur­ne’a. Było w tym czło­wie­ku coś, co spo­wo­do­wa­ło, że za­lazł mu za skó­rę, stał się czymś w ro­dza­ju swę­dzą­cej wy­syp­ki w miej­scu, w któ­re nie spo­sób się po­dra­pać.

Ar­ka­din spró­bo­wał się opa­no­wać i za­miast roz­my­ślać o te­raź­niej­szo­ści, wró­cił pa­mię­cią do zda­rzeń, któ­re go tu przy­wio­dły. Za­le­d­wie dwa ty­go­dnie temu Bo­ur­ne wy­rzu­cił go za bur­tę ga­zow­ca. Lot ku po­wierzch­ni Pa­cy­fi­ku trwał dłu­go, więc miał czas przy­go­to­wać się do lą­do­wa­nia, czy­niąc z cia­ła włócz­nię, spa­da­ją­cą ide­al­nie pio­no­wo, dzię­ki cze­mu ude­rze­nie o po­wierzch­nię wody nie zła­ma­ło mu krę­go­słu­pa ani nie skrę­ci­ło kar­ku. Z wiel­ką szyb­ko­ścią ude­rzył w ta­flę wody no­ga­mi, a na­stęp­nie za­nu­rzył się w świat mro­ku i chło­du tak strasz­ne­go, że aż po­czuł go w ko­ściach. Póź­niej za­czął wy­pły­wać.

Gdy po­ja­wił się na po­wierzch­ni, ga­zo­wiec był już małą krop­ką na ho­ry­zon­cie, zmie­rza­ją­cą raź­no ku na­brze­żom Long Be­ach. Ar­ka­din po­ru­szył rę­ka­mi i ob­ró­cił się do­oko­ła w spo­sób, w jaki ka­pi­tan okrę­tu pod­wod­ne­go mógł­by ob­ró­cić pe­ry­sko­pem, by zo­rien­to­wać się w po­ło­że­niu lądu, je­śli w polu wi­dze­nia w ogó­le znaj­do­wał się ja­kiś ląd. Naj­bli­żej nie­go prze­pły­wał w tej chwi­li traw­ler. Nie chciał mieć z nim nic wspól­ne­go, chy­ba że sy­tu­acja zro­bi­ła­by się roz­pacz­li­wa. Ka­pi­tan czuł­by się zmu­szo­ny po­in­for­mo­wać ame­ry­kań­ską Straż Przy­brzeż­ną, a tego Ar­ka­din pra­gnął unik­nąć za wszel­ką cenę, bo Bo­ur­ne z pew­no­ścią spraw­dzi za­pi­sy stra­ży.

Nie wpadł w pa­ni­kę, praw­dę mó­wiąc, nie czuł na­wet nie­po­ko­ju. Wie­dział, że nie uto­nie. Był do­sko­na­łym pły­wa­kiem o wiel­kiej sile i wy­trzy­ma­ło­ści, na któ­rą nie wpły­nę­ła zna­czą­co na­wet wy­czer­pu­ją­ca wal­ka wręcz z Bo­ur­ne’em. Nie­bo było czy­ste, tyl­ko nad sta­łym lą­dem roz­cią­ga­ła się chmu­ra się­ga­ją­ca aż po Los An­ge­les. Fale to uno­si­ły go, to ci­ska­ły nim w roz­dzie­la­ją­ce je głę­bo­kie do­li­ny. Ar­ka­din po­ru­szał no­ga­mi, utrzy­mu­jąc w wo­dzie pio­no­wą po­zy­cję. Od cza­su do cza­su nad jego gło­wą skrze­cza­ła ja­kaś cie­kaw­ska mewa.

Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach cier­pli­wość zo­sta­ła na­gro­dzo­na. Na ho­ry­zon­cie po­ja­wił się osiem­na­sto­me­tro­wy pry­wat­ny jacht, pły­ną­cy mniej wię­cej czte­ro­krot­nie szyb­ciej niż traw­ler. Wkrót­ce zna­lazł się wy­star­cza­ją­co bli­sko, by opła­ci­ło mu się za­cząć ma­chać. Jacht zmie­nił kurs nie­mal na­tych­miast.

Kwa­drans póź­niej Ar­ka­din sie­dział już na po­kła­dzie, otu­lo­ny dwo­ma ręcz­ni­ka­mi i ko­cem, po­nie­waż miał po­waż­nie wy­chło­dzo­ny or­ga­nizm. War­gi miał sine. Drżał. Wła­ści­ciel ło­dzi, fa­cet o imie­niu Man­ny, dał mu bran­dy i ka­wa­łek wło­skie­go chle­ba z se­rem.

– Pro­szę mi wy­ba­czyć – po­wie­dział. – Za se­kund­kę wra­cam. Mu­szę za­mel­do­wać Stra­ży Przy­brzeż­nej o wy­ło­wie­niu roz­bit­ka. Jak się na­zy­wasz?

– Wil­ly – skła­mał Ar­ka­din. – Ale wo­lał­bym, że­byś o mnie nie mel­do­wał.

Man­ny wzru­szył po­tęż­ny­mi ra­mio­na­mi; w tym ge­ście były też prze­pro­si­ny. Był śred­nie­go wzro­stu, czer­wo­ny na twa­rzy, ły­sie­ją­cy. Ubra­nie, cho­ciaż nie­dba­łe, świad­czy­ło o za­moż­no­ści wła­ści­cie­la.

– Przy­kro mi czło­wie­ku. Ta­kie są za­sa­dy.

– Po­cze­kaj se­kund­kę, pro­szę. No więc tak to wy­glą­da… – Ar­ka­din mó­wił po an­giel­sku z no­so­wym, brzę­kli­wym ak­cen­tem Środ­ko­we­go Za­cho­du. Lata spę­dzo­ne w Ame­ry­ce przy­da­wa­ły mu się w róż­nych sy­tu­acjach. – Je­steś żo­na­ty?

– Roz­wie­dzio­ny. Dwu­krot­nie.

– Więc wi­dzisz. Wie­dzia­łem, że zro­zu­miesz. Wy­na­ją­łem łódź, żeby miło spę­dzić dzień z żoną, może po­pły­nąć do Ca­ta­li­ny na drin­ka albo coś. No i skąd mia­łem wie­dzieć, że moja dziew­czy­na się na niej scho­wa? Po­wie­dzia­łem jej, że pły­nę z kum­pla­mi na ryby, no i po­my­śla­ła so­bie, że spra­wi mi nie­spo­dzian­kę.

– Rze­czy­wi­ście, spra­wi­ła ci nie­spo­dzian­kę.

– Cał­kiem spo­rą, niech ją cho­le­ra. – Ar­ka­din do­pił bran­dy. Po­trzą­snął gło­wą. – Tak czy in­a­czej moż­na po­wie­dzieć, że do­pie­ro za­czę­ło się dziać… no wiesz, roz­pę­ta­ło się pie­kło. Nie znasz mo­jej żony. Je­śli chce, cho­ler­na z niej suka.

– Mam wra­że­nie, że chy­ba kie­dyś się z nią oże­ni­łem. – Man­ny usiadł. – A ty co? – spy­tał.

Ar­ka­din wzru­szył ra­mio­na­mi.

– A co ja mo­głem zro­bić? Wy­sko­czy­łem za bur­tę.

Man­ny od­chy­lił gło­wę do tyłu i ro­ze­śmiał się gło­śno. Klep­nął dło­nią w udo.

– No, niech mnie dia­bli! Wil­ly, ty su­kin­sy­nu!

– Te­raz już wiesz, dla­cze­go o wie­le le­piej bę­dzie, je­śli nikt się nie do­wie, że mnie wy­ło­wi­łeś.

– Ja­sne, ro­zu­miem. Mimo to…

– Man­ny, czym się zaj­mu­jesz, je­śli wol­no spy­tać?

– Mam fir­mę, któ­ra spro­wa­dza i sprze­da­je wy­so­kiej ja­ko­ści mi­kro­pro­ce­so­ry.

– No, no. Duża spra­wa. Wy­glą­da na to, że mogę mieć dla cie­bie pro­po­zy­cję, któ­ra nam obu przy­nie­sie kupę pie­nię­dzy.

Ar­ka­din do­ja­dał la­war na ba­za­rze na Gia­ny­arze. Ro­ze­śmiał się do sie­bie. Man­ny do­stał dwie­ście ty­się­cy do­la­rów i w jed­nej z nor­mal­nych do­staw dla jego fir­my przy­szedł prze­zna­czo­ny dla Ar­ka­di­na lap­top nar­ko­ty­ko­we­go kró­la Gu­sta­va Mo­re­na. FSB-2 i Ka­za­cho­wie o ni­czym się nie do­wie­dzie­li.

Zna­lazł so­bie pen­sjo­nat ze śnia­da­niem, czy­li coś, co Ba­lij­czy­cy na­zy­wa­li „wa­run­ka­mi do­mo­wy­mi”, na gra­ni­cy cen­trum Gia­ny­aru. Nim po­ło­żył się do łóż­ka, wy­jął ka­ra­bin, zło­żył go, na­ła­do­wał, roz­ła­do­wał, roz­ło­żył… i tak do­kład­nie dwa­na­ście razy. Po­tem za­su­nął mo­ski­tie­rę, po­ło­żył się na łóż­ku i ga­pił w su­fit, na­wet nie mru­ga­jąc.

Zo­ba­czył Dew­rę, du­cha Dew­ry, bla­dą, taką, jaką zna­lazł w miesz­ka­niu ar­ty­sty w Mo­na­chium, za­strze­lo­ną przez Sie­mio­na Iku­po­wa, kie­dy jej uwa­gę od­wró­cił wcho­dzą­cy do po­ko­ju Bo­ur­ne. Ich spoj­rze­nia się skrzy­żo­wa­ły. Szu­ka­ła cze­goś, gdy­by tyl­ko wie­dział cze­go.

Na­wet czło­wiek tak zły ma swo­je sła­bo­ści. Od śmier­ci Dew­ry Ar­ka­din prze­ko­ny­wał sam sie­bie – i w koń­cu zdo­łał prze­ko­nać – że była je­dy­ną ko­bie­tą, któ­rą ko­chał lub mógł po­ko­chać. W rze­czy­wi­sto­ści pra­gnął tyl­ko jed­ne­go: ze­msty. Za­bił Iku­po­wa, ale Bo­ur­ne żył. I wi­nien był nie tyl­ko współ­uczest­nic­twa w za­bój­stwie Dew­ry, wła­sno­ręcz­nie za­bił tak­że Mi­szę, naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la Ar­ka­di­na.

Dzię­ki nie­mu Ar­ka­din miał po co żyć. Plan pod­po­rząd­ko­wa­nia so­bie Czar­ne­go Le­gio­nu po to, by do­koń­czyć ze­mstę na Iku­po­wie i Se­ve­rze, nie wy­da­wał się wy­star­cza­ją­cy, choć nie­wąt­pli­wie był po­tęż­ny i da­le­ko­sięż­ny, znacz­nie po­tęż­niej­szy i się­ga­ją­cy da­lej, niż ci dwaj mo­gli so­bie wy­obra­zić. On jed­nak pra­gnął cze­goś wię­cej: kon­kret­ne­go celu, na któ­rym mógł­by wy­ła­do­wać swą wście­kłość.

Le­żał pod mo­ski­tie­rą, ob­le­wa­jąc się zim­nym po­tem. Mo­men­ta­mi jego umysł pło­nął, ale było i tak, że my­ślał po­wo­li, jak­by mózg wmarzł mu w ta­flę lodu. Sen, i tak rzad­ko bę­dą­cy jego to­wa­rzy­szem, tym ra­zem wy­da­wał się nie­osią­gal­ny. A jed­nak w pew­nym mo­men­cie mu­siał za­snąć, po­nie­waż na­wie­dził go sen, w któ­rym Dew­ra wy­cią­ga­ła ku nie­mu smu­kłe bia­łe ra­mio­na. Ob­jął ją, przy­tu­lił, a ona otwo­rzy­ła usta, ob­le­wa­jąc go czar­ną wy­dzie­li­ną. Była mar­twa, on jed­nak nie po­tra­fił za­po­mnieć i jej, i tego, co mu ofe­ro­wa­ła: naj­lżej­szej rysy na gra­ni­to­wym blo­ku jego du­szy, rysy, przez któ­rą prze­dzie­rał się ta­jem­ni­czy blask, sła­by i nie­okre­ślo­ny ni­czym pierw­szy ślad od­wil­ży wio­sną.

• • •

Mo­ira obu­dzi­ła się, nie czu­jąc obok sie­bie Bo­ur­ne’a. Na pół śpią­ca wsta­ła, dep­cząc płat­ki kwia­tów roz­rzu­co­ne po pod­ło­dze wie­czo­rem, gdy oni ba­wi­li się w klu­bie pla­żo­wym. Zro­bi­ła kil­ka kro­ków po chłod­nych płyt­kach pod­ło­gi, prze­su­nę­ła prze­szklo­ne drzwi. Bo­ur­ne sie­dział na ta­ra­sie, z któ­re­go roz­cią­gał się wi­dok na cie­śni­nę Lom­bok. Pa­sma ło­so­sio­wej bar­wy chmur uno­si­ły się na wscho­dzie, tuż nad ho­ry­zon­tem. Choć słoń­ce jesz­cze nie wze­szło, jego pro­mie­nie już biły z nie­ba z siłą zdol­ną roz­pro­szyć ostat­nie wspo­mnie­nia nocy.

Po­de­szła do nie­go. W po­wie­trzu uno­sił się osza­ła­mia­ją­cy za­pach tu­be­roz ro­sną­cych w do­ni­cy sto­ją­cej na rat­ta­no­wym sto­le. Bo­ur­ne zdał so­bie spra­wę z jej obec­no­ści, gdy tyl­ko za­mknę­ły się drzwi, ob­ró­cił się tak, że sie­dział nie ple­ca­mi do niej, lecz bo­kiem.

Mo­ira po­ło­ży­ła mu dło­nie na ra­mio­nach.

– Co ro­bisz? – spy­ta­ła.

– My­ślę.

Po­chy­li­ła się, do­tknę­ła usta­mi jego ucha.

– O czym?

– O tym, jaką je­stem nie­wia­do­mą. Bo je­stem nie­wia­do­mą na­wet dla sie­bie.

W jak­że cha­rak­te­ry­stycz­ny dla Bo­ur­ne’a spo­sób w jego gło­sie nie było śla­du uża­la­nia się nad sobą. Brzmia­ła w nim wy­łącz­nie fru­stra­cja.

Mo­ira za­sta­na­wia­ła się przez chwi­lę.

– Prze­cież wiesz, kie­dy się uro­dzi­łeś.

– Oczy­wi­ście. To po­czą­tek, a za­ra­zem ko­niec.

Sta­nę­ła na­prze­ciw­ko nie­go.

– Może uda­ło­by się nam coś na to po­ra­dzić – po­wie­dzia­ła.

– Co masz na my­śli?

– Pół go­dzi­ny dro­gi stąd miesz­ka pe­wien męż­czy­zna. Dużo sły­sza­łam o jego nie­zwy­kłych zdol­no­ściach.

– Żar­tu­jesz, praw­da?

Mo­ira wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– A co masz do stra­ce­nia?

• • •

Roz­mo­wa od­by­ła się wresz­cie i Ar­ka­din wsko­czył na za­mó­wio­ny dzień wcze­śniej mo­to­cykl z ocho­tą, któ­rej nie czuł od dnia śmier­ci Dew­ry. Zer­k­nął na lo­kal­ną mapę i ru­szył. Mi­nął kom­pleks świą­tyn­ny w Klung­kun­gu, skrę­cił w pra­wo w Goa La­wah; czte­ro­pa­smo­wa dro­ga szyb­kie­go ru­chu za­czę­ła zbli­żać się do oce­anu. Na­gle zni­kła; wje­chał na zwy­kłą as­fal­to­wą dwu­pa­smów­kę. Gdy tyl­ko zna­lazł się na wschód od Goa La­wah, skrę­cił na pół­noc, w wą­ską dróż­kę pro­wa­dzą­cą w góry.

• • •

– Naj­pierw – po­wie­dział Su­par­wi­ta – po­daj mi dzień i mie­siąc uro­dze­nia.

– Pięt­na­sty stycz­nia.

Męż­czy­zna przy­glą­dał mu się przez bar­dzo dłu­gą chwi­lę. Sie­dział nie­ru­cho­mo na kle­pi­sku swej cha­ty. Po­ru­sza­ły się tyl­ko jego oczy, bar­dzo nie­znacz­nie, ale i bar­dzo szyb­ko, jak­by do­ko­ny­wa­ły skom­pli­ko­wa­nych ob­li­czeń ma­te­ma­tycz­nych. W koń­cu po­trzą­snął gło­wą.

– Męż­czy­zna, któ­re­go wi­dzę przed sobą, nie ist­nie­je…

– Co masz na my­śli? – spy­tał ostro Bo­ur­ne.

– …a więc nie uro­dzi­łeś się pięt­na­ste­go stycz­nia.

– Tak mówi moje świa­dec­two uro­dze­nia. – Mo­ira oso­bi­ście je od­szu­ka­ła.

– Mó­wisz mi o świa­dec­twie uro­dze­nia – Su­par­wi­ta wy­po­wia­dał sło­wa po­wo­li, ostroż­nie, jak­by każ­de z nich było wy­jąt­ko­wo cen­ne – a prze­cież to tyl­ko ka­wa­łek pa­pie­ru.

– Uśmiech­nął się; pięk­ne bia­łe zęby jak­by roz­świe­tla­ły ciem­ność. – Ja wiem to, co wiem.

Jak na Ba­lij­czy­ka był po­tęż­ny. Skó­rę miał ciem­ną, wręcz do­sko­na­le gład­ką, bez śla­du prze­bar­wie­nia czy choć­by jed­nej zmarszcz­ki, wsku­tek cze­go nie spo­sób było okre­ślić jego wie­ku, a wło­sy gę­ste, czar­ne, na­tu­ral­nie fa­lu­ją­ce, scze­sa­ne z czo­ła. Uj­mo­wa­ła je opa­ska, przy­po­mi­na­ją­ca Bo­ur­ne’owi ko­ro­nę, w jaką przy­bra­ny był duch świ­ni. Sze­ro­kie bary i po­tęż­ne ra­mio­na nie zdra­dza­ły śla­du za­chod­nio­eu­ro­pej­skiej, prze­sad­nej mu­sku­la­tu­ry. Bez­wło­se cia­ło wy­da­wa­ło się gład­kie jak szkło. Do pasa nagi, po­ni­żej pasa no­sił tra­dy­cyj­ny ba­lij­ski sa­rong, bia­ło-brą­zo­wo-czar­ny. Jego brą­zo­we sto­py rów­nież były na­gie.

Po śnia­da­niu Mo­ira i Bo­ur­ne po­je­cha­li wy­po­ży­czo­nym mo­to­cy­klem w kra­inę buj­nej zie­le­ni. Tam, przy koń­cu wą­skiej, wy­dep­ta­nej ścież­ki, w kry­tej strze­chą cha­cie miesz­kał ba­lij­ski świą­to­bli­wy mąż Su­par­wi­ta, któ­ry, jak twier­dzi­ła Mo­ira, mógł wie­dzieć coś o ta­jem­ni­czej prze­szło­ści Bo­ur­ne’a.

Po­wi­tał ich przy­jaź­nie. Nie wy­da­wał się za­sko­czo­ny, zu­peł­nie jak­by ocze­ki­wał go­ści. Ge­stem za­pro­sił ich do cha­ty, gdzie cze­kał już na nich po­czę­stu­nek: ba­lij­ska kawa i ba­na­ny w cie­ście, jed­no i dru­gie sło­dzo­ne sy­ro­pem pal­mo­wym.

– Je­śli w świa­dec­twie uro­dze­nia jest błąd – po­wie­dział Bo­ur­ne – czy po­tra­fisz po­wie­dzieć mi, kie­dy się uro­dzi­łem?

Wy­mow­ne brą­zo­we oczy ani na chwi­lę nie za­prze­sta­ły swe­go ta­jem­ni­cze­go tań­ca.

– Trzy­dzie­ste­go pierw­sze­go grud­nia – po­wie­dział bez wa­ha­nia sza­man. – Wiesz, że na­szym wszech­świa­tem rzą­dzą trzej bo­go­wie: Brah­ma, stwo­rzy­ciel, Wisz­nu, opie­kun, i Szi­wa, nisz­czy­ciel. – Imię ostat­nie­go z bo­gów wy­mó­wił w cha­rak­te­ry­stycz­ny dla miesz­kań­ców spo­sób, jak­by brzmia­ło ono „Siwa”. Wa­hał się przez chwi­lę jak­by nie­pew­ny, co jesz­cze po­wi­nien do­dać. – Kie­dy stąd od­je­dziesz, znaj­dziesz się w Ten­ga­na­nie.

– Ten­ga­na­nie? – po­wtó­rzy­ła Mo­ira. – Dla­cze­go mie­li­by­śmy po­je­chać aku­rat tam?

Su­par­wi­ta uśmiech­nął się po­błaż­li­wie.

– Wio­ska sły­nie z tka­nia dwu­stron­nych ikat. Dwu­stron­ne ika­ty są świę­te, chro­nią przed de­mo­na­mi wszech­świa­ta. Tka się je wy­łącz­nie w trzech ko­lo­rach, bar­wach na­szych bo­gów: nie­bie­skim Brah­my, czer­wo­nym Wisz­nu, żół­tym Szi­wy. – Wrę­czył Mo­irze wi­zy­tów­kę. – Ku­pi­cie tam dwu­stron­ny ikat, u naj­lep­sze­go tka­cza. – Spoj­rzał na nią twar­do. – Pro­szę nie za­po­mnieć.

– Dla­cze­go mia­ła­bym za­po­mnieć? – spy­ta­ła Mo­ira.

Su­par­wi­ta znów sku­pił całą uwa­gę na Bo­ur­nie, jak­by to py­ta­nie nie za­słu­gi­wa­ło na od­po­wiedź.

– Mu­sisz więc zro­zu­mieć do­kład­nie, że gru­dzień, w któ­rym się na­ro­dzi­łeś, pod­le­ga wła­dzy Szi­wy, boga znisz­cze­nia. – Prze­rwał na chwi­lę, jak­by za­bra­kło mu od­de­chu. – Ale pro­szę, byś pa­mię­tał tak­że, że Szi­wa jest bo­giem prze­mia­ny.

Z tymi sło­wy świą­to­bli­wy mąż od­wró­cił się w stro­nę drew­nia­ne­go sto­łu, na któ­rym sta­ły rów­nież drew­nia­ne mi­ski, nie­któ­re wy­peł­nio­ne róż­ny­mi prosz­ka­mi, inne czymś wy­glą­da­ją­cym jak orze­chy, a może wy­schnię­te strą­ki? Wy­brał je­den z nich, utarł go w pu­stej mi­sce tłucz­kiem. Do­dał odro­bi­nę żół­te­go prosz­ku, po czym wsy­pał tę mie­szan­kę do nie­wiel­kie­go me­ta­lo­we­go czaj­nicz­ka, któ­ry po­sta­wił na ma­łym ogniu. Wnę­trze cha­ty wy­peł­ni­ła aro­ma­tycz­na para.

Po sied­miu mi­nu­tach Su­par­wi­ta zdjął czaj­nik z ognia. Wlał płyn do fi­li­żan­ki ze sko­ru­py ko­ko­sa wy­ło­żo­nej ma­ci­cą per­ło­wą. Bez sło­wa wrę­czył ją Bo­ur­ne’owi, a kie­dy ten się za­wa­hał, po­wie­dział: „Wy­pij, pro­szę” i jego uśmiech znów roz­świe­tlił cha­tę.

– To elik­sir z zie­lo­ne­go mle­ka ko­ko­so­we­go, kar­da­mo­nu i ken­ku­ru. Głów­nie ken­ku­ru. Wiesz, co to ta­kie­go? Mówi się na nie­go „li­lia zmar­twych­wsta­nia”. – Swo­je sło­wa zo­bra­zo­wał ru­chem ręki.

Bo­ur­ne wy­pił mik­stu­rę. Sma­ko­wa­ła kam­fo­rą.

– Co mo­żesz mi po­wie­dzieć o ży­ciu, któ­re­go nie pa­mię­tam? – spy­tał.

– Wszyst­ko – po­wie­dział Su­par­wi­ta. – I nic.

Ja­son zmarsz­czył brwi.

– Co to ma zna­czyć?

– W tej chwi­li nie mogę po­wie­dzieć ci nic wię­cej.

– Oprócz praw­dzi­wej daty uro­dze­nia nie do­wie­dzia­łem się od cie­bie ni­cze­go.

– Po­wie­dzia­łem ci wszyst­ko, co po­wi­nie­neś wie­dzieć. – Su­par­wi­ta prze­chy­lił gło­wę. – Nie je­steś go­tów na wię­cej. Z se­kun­dy na se­kun­dę Bo­ur­ne nie­cier­pli­wił się co­raz bar­dziej.

– Dla­cze­go tak mó­wisz?

Świą­to­bli­wy mąż spoj­rzał mu w oczy.

– Po­nie­waż mnie nie pa­mię­tasz.

– Spo­tka­li­śmy się już?

– Czy się spo­tka­li­śmy?

Od­po­wiedź py­ta­niem na py­ta­nie spra­wi­ła, że Bo­ur­ne ze­rwał się na rów­ne nogi, da­jąc uj­ście ha­mo­wa­ne­mu do­tąd gnie­wo­wi.

– Przy­pro­wa­dzo­no mnie tu, bym usły­szał od­po­wie­dzi! Su­par­wi­ta przy­glą­dał mu się bez­na­mięt­nie.

– Przy­sze­dłeś tu­taj, żeby ci po­wie­dzia­no to, co mu­sisz od­kryć sam.

Bo­ur­ne po­dał rękę Mo­irze i po­cią­gnął ją w górę.

– Chodź – po­wie­dział. – Idzie­my.

Wy­cho­dzi­li z cha­ty, kie­dy Su­par­wi­ta nie­ocze­ki­wa­nie po­że­gnał ich sło­wa­mi:

– Wie­cie, to wszyst­ko już się zda­rzy­ło. I bę­dzie się jesz­cze zda­rzać.

• • •

– Czy­sta stra­ta cza­su – po­wie­dział Bo­ur­ne, bio­rąc od Mo­iry klu­czy­ki.

Mo­ira usia­dła za nim na mo­to­cy­klu. Mil­cza­ła.

Je­cha­li tą samą le­śną dro­gą co po­przed­nio. W pew­nej chwi­li z dżun­gli wy­padł na ścież­kę In­do­ne­zyj­czyk o po­marsz­czo­nej twa­rzy ko­lo­ru sta­re­go ma­ho­niu, ja­dą­cy pod­ra­so­wa­nym mo­to­rem. Ru­szył w ich kie­run­ku i wy­jął broń. Bo­ur­ne za­wró­cił w miej­scu i po­pę­dził w góry.

Nie było to do­sko­na­łe miej­sce na za­sadz­kę. Wcze­śniej obej­rzał mapę, wie­dział, że lada chwi­la wy­ja­dą spo­mię­dzy drzew na po­let­ka ry­żo­we, ota­cza­ją­ce wio­skę Ten­ga­nan.

– Ka­na­ły na­wad­nia­ją­ce bie­gną nad po­let­ka­mi – po­wie­dzia­ła mu Mo­ira do ucha.

Ski­nął gło­wą. W tej sa­mej chwi­li oto­czy­ła ich żywa zie­leń ta­ra­so­wych pól błysz­czą­cych w ja­skra­wym słoń­cu. Słoń­ce pa­li­ło pra­cu­ją­cych na nich męż­czyzn i ko­bie­ty w sło­mia­nych ka­pe­lu­szach, z no­ża­mi w rę­kach, po­chy­lo­nych nad ro­sną­cy­mi na polu ro­śli­na­mi. Inni pro­wa­dzi­li za­przę­gi wlo­ką­cych się po­wo­li wo­łów, orzą­cych te po­let­ka, gdzie ryż zo­stał już ze­bra­ny, a reszt­ki ro­ślin spa­lo­ne. Ustę­po­wa­ły miej­sca in­nym ro­śli­nom – ziem­nia­kom, ostrej pa­pry­ce i dłu­giej fa­so­li – dzię­ki cze­mu ży­zna, wul­ka­nicz­na zie­mia nie po­zo­sta­wa­ła wy­ja­ło­wio­na. Tu i ów­dzie wi­dać było sztyw­no wy­pro­sto­wa­ne ko­bie­ty, nio­są­ce wiel­kie wor­ki na gło­wach. Po roz­gra­ni­cza­ją­cych po­let­ka skraw­kach zie­mi po­ru­sza­ły się ni­czym cho­dzą­cy po li­nie akro­ba­ci, ostroż­nie sta­wia­jąc sto­py w jed­nej li­nii.

Ostry trzask spra­wił, że Bo­ur­ne i Mo­ira po­chy­li­li gło­wy, na­to­miast wie­śnia­cy pod­nie­śli je i za­czę­li roz­glą­dać się do­oko­ła. Gdy tyl­ko ich mo­to­cykl wy­ło­nił się zza za­sło­ny drzew, In­do­ne­zyj­czyk otwo­rzył do nich ogień.

Bo­ur­ne skrę­cił. Je­cha­li wą­ską, zdra­dli­wą dróż­ką po­mię­dzy po­let­ka­mi.

– Co ty wy­pra­wiasz! – za­pro­te­sto­wa­ła Mo­ira. – Na otwar­tej prze­strze­ni bę­dzie do nas strze­lał jak do ka­czek.

Zbli­ża­li się do jed­ne­go z pól, przy któ­rym pło­nę­ły wy­schłe ło­dy­gi; w nie­bo wzno­sił się gę­sty dym o cha­rak­te­ry­stycz­nym ostrym za­pa­chu.

– Kie­dy bę­dzie­my obok, chwyć kil­ka! – krzyk­nął Bo­ur­ne do Mo­iry.

Na­tych­miast zro­zu­mia­ła, o co mu cho­dzi. Pra­wą ręką moc­no chwy­ci­ła go w pa­sie, od­chy­li­ła się, lewą zła­pa­ła garść pło­ną­cych ło­dyg ryżu i ci­snę­ła je za sie­bie.

In­do­ne­zyj­czyk na mo­ment stra­cił zdol­ność wi­dze­nia. Bo­ur­ne wy­ko­rzy­stał to, skrę­cił ostro w pra­wo i po­mknę­li krę­tą dróż­ką wśród la­bi­ryn­tu po­le­tek. Wie­dział, że musi być nie­zwy­kle ostroż­ny. Naj­mniej­szy błąd i wy­lą­du­ją w błot­ni­stej wo­dzie, wśród gę­sto ro­sną­ce­go ryżu. Do­pie­ro wów­czas moż­na by­ło­by na­praw­dę strze­lać do nich jak do ka­czek.

In­do­ne­zyj­czyk wy­ce­lo­wał po raz ko­lej­ny, ale na jego dro­dze po­ja­wi­ła się ko­bie­ta, a po­tem za­przęg wo­łów. Wresz­cie mu­siał scho­wać broń; po­trze­bo­wał obu rąk, by kie­ro­wać mo­to­rem na trud­niej­szej tra­sie, któ­rą wy­brał Bo­ur­ne.

A ten tym­cza­sem skrę­cił jesz­cze raz, w ścież­kę pro­wa­dzą­cą na gra­ni­cę po­le­tek. Je­cha­li w górę, mi­ja­jąc je jed­no po dru­gim, nie­któ­re nadal za­ro­śnię­te zie­lo­ny­mi ro­śli­na­mi, nie­któ­re bru­nat­ne od po­pio­łów. Wiatr niósł wzdłuż zbo­cza aro­ma­tycz­ny dym.

– Tam! – krzyk­nę­ła za­nie­po­ko­jo­na Mo­ira. – Tam!

Bo­ur­ne do­strzegł gra­ni­cę sys­te­mu iry­ga­cyj­ne­go, trzy­dzie­sto­cen­ty­me­tro­wą wstę­gę be­to­nu, po któ­rej mu­siał po­pro­wa­dzić mo­to­cykl. Cze­kał do ostat­niej chwi­li, po czym gwał­tow­nie skrę­cił w lewo. Je­chał te­raz rów­no­le­gle do naj­wyż­sze­go rzę­du ta­ra­so­wych po­le­tek, roz­cią­ga­ją­cych się po­ni­żej i two­rzą­cych osza­ła­mia­ją­cy wzór, przy­po­mi­na­ją­cy hie­ro­gli­fy, wiel­kie i ta­jem­ni­cze, wy­rzeź­bio­ne w zbo­czu góry.

In­do­ne­zyj­czyk po­wo­li zmniej­szał dzie­lą­cą ich od­le­głość, bo był drob­ny, a miał moc­ną ma­szy­nę. Dzie­li­ła ich od­le­głość tak nie­wiel­ka, że mo­gli­by po­dać so­bie wy­cią­gnię­te ręce, kie­dy Bo­ur­ne zo­ba­czył wie­śnia­ka, sta­re­go męż­czy­znę o krzy­wych no­gach i oczach jak ro­dzyn­ki. W jed­nym ręku wie­śniak trzy­mał nóż o sze­ro­kim ostrzu, w dru­gim garść świe­żo ścię­te­go ryżu. Na wi­dok dwóch zbli­ża­ją­cych się szyb­ko mo­to­cy­kli za­marł ze zdu­mie­nia. Mi­ja­jąc go, Bo­ur­ne wy­rwał mu nóż z ręki. A chwi­lę póź­niej do­strzegł po pra­wej stro­nie de­skę prze­rzu­co­ną przez wą­ski rów me­lio­ra­cyj­ny, za któ­rym roz­po­czy­na­ła się dżun­gla. Wje­chał na nią, lecz drew­no oka­za­ło się spróch­nia­łe; de­ska za­trzesz­cza­ła i pę­kła w chwi­li, gdy przed­nie koło mo­to­cy­kla zna­la­zło się na zie­mi. Ma­szy­na wpa­dła w nie­bez­piecz­ny po­ślizg, i obo­je mało nie spa­dli. Ich prze­śla­dow­ca do­dał gazu i zręcz­nie prze­sko­czył przez ka­nał. Po­je­chał za Bo­ur­ne’em i Mo­irą stro­mo opa­da­ją­cą ścież­ką, usia­ną ka­mie­nia­mi, nie­rów­ną od na pół za­głę­bio­nych w zie­mi ko­rze­ni.

Po chwi­li ścież­ka zro­bi­ła się jesz­cze bar­dziej stro­ma. Mo­ira moc­niej ob­ję­ła Ja­so­na. Czuł gwał­tow­ne bi­cie jej ser­ca i go­rą­cy od­dech na po­licz­ku. Drze­wa prze­my­ka­ły obok nich prze­ra­ża­ją­co bli­sko. Mo­to­cykl pod­ska­ki­wał na ka­mie­niach jak na­ro­wi­sty koń; Bo­ur­ne mu­siał wal­czyć, by utrzy­mać nad nim kon­tro­lę. Je­den drob­ny błąd i po­le­cą w dół, wprost na sta­re drze­wa o gru­bych, twar­dych pniach. Wy­da­wa­ło się, że dro­ga nie może być już bar­dziej stro­ma, gdy na­gle zmie­ni­ła się w rząd ka­mien­nych schod­ków, po któ­rych zje­cha­li z ło­mo­tem i trza­skiem tak szyb­ko, że pęd aż za­pie­rał dech w pier­siach. Mo­ira za­ry­zy­ko­wa­ła, obej­rza­ła się przez ra­mię. In­do­ne­zyj­czyk za­mie­rzał ich wła­śnie wy­prze­dzić.

Na­tu­ral­ne stop­nie skoń­czy­ły się na­gle, a ścież­ka sta­ła się nie­co bar­dziej prze­jezd­na. Ści­ga­ją­cy ich męż­czy­zna pró­bo­wał wy­ce­lo­wać, ale Bo­ur­ne ciął wy­rwa­nym sta­re­mu wie­śnia­ko­wi no­żem kępę bam­bu­sa. Ło­dy­gi upa­dły w po­przek ścież­ki, In­do­ne­zyj­czyk chwy­cił broń w zęby; tyl­ko wy­jąt­ko­wa zręcz­ność spra­wi­ła, że nie wy­wró­cił się i nie roz­bił o pień któ­re­goś z drzew.

Ścież­ka wy­rów­na­ła się nie­co, nie była już tak stro­ma. Mi­ja­li małe chat­ki, męż­czyzn, nie­któ­rych z sie­kie­ra­mi w dło­niach, in­nych mie­sza­ją­cych dy­mią­ce je­dze­nie w garn­kach, ko­bie­ty z dzieć­mi na rę­kach i oczy­wi­ście wszech­obec­ne zdzi­cza­łe psy, chu­de, prze­stra­szo­ne, ucie­ka­ją­ce spod kół pę­dzą­cych mo­to­cy­kli. A więc zna­leź­li się­na gra­ni­cy ja­kiejś wio­ski. Czyż­by Ten­ga­nan? – za­dał so­bie py­ta­nie Bo­ur­ne. Czy Su­par­wi­ta prze­wi­dział ten sza­leń­czy po­ścig?

Po chwi­li prze­je­cha­li przez ka­mien­ny łuk. Byli we wła­ści­wej wio­sce. Dzie­ci, gra­ją­ce w bad­min­to­na na po­dwór­ku miej­sco­wej szko­ły, od­wra­ca­ły się i sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi śle­dzi­ły prze­my­ka­ją­ce bły­ska­wicz­nie mo­to­cy­kle. Kury roz­bie­gły się, gda­cząc gło­śno, a wiel­kie, ufar­bo­wa­ne na ró­żo­wo, po­ma­rań­czo­wo i nie­bie­sko bo­jo­we ko­gu­ty pod­nie­ci­ły się do tego stop­nia, że po­przew­ra­ca­ły ple­cio­ne ko­sze, de­ner­wu­jąc kro­wy i cie­lę­ta, do tej pory le­żą­ce spo­koj­nie w cen­trum wio­ski. Jej miesz­kań­cy opu­ści­li bez­piecz­ne domy i rzu­ci­li się, by ła­pać bez­cen­ne ko­gu­ty.

Jak wszyst­kie wio­ski w gó­rach, ta też mia­ła układ ta­ra­so­wy, w grun­cie rze­czy ni­czym nie­róż­nią­cy się od ukła­du po­le­tek ry­żo­wych, i skła­da­ła się z pła­skich po­ła­ci udep­ta­nej zie­mi, po­ro­śnię­tej nędz­ną tra­wą, oraz ka­mien­nych ramp pro­wa­dzą­cych z po­zio­mu na po­ziom. Po­środ­ku znaj­do­wał się po­zba­wio­ny ja­kiej­kol­wiek za­bu­do­wy plac, na któ­rym od­by­wa­ły się zwo­ły­wa­ne przez star­szych ze­bra­nia miesz­kań­ców. Po jego obu stro­nach sta­ły skle­py bę­dą­ce czę­ścią miesz­kań, sprze­da­ją­ce jed­no­stron­ne oraz dwu­stron­ne ika­ty. Mimo cha­osu Bo­ur­ne do­strzegł szyld jed­ne­go ze skle­pów i po­czuł, jak wzdłuż krę­go­słu­pa spły­wa mu struż­ka zim­ne­go potu. Rze­czy­wi­ście, tra­fi­li do Ten­ga­na­nu. Zgod­nie z prze­po­wied­nią Su­par­wi­ty.

Cha­os, któ­ry sami wy­wo­ła­li, spo­wo­do­wał, że Bo­ur­ne prze­je­chał przez sznur z roz­wie­szo­nym na nim pra­niem, któ­ry naj­pierw wzniósł się w górę ni­czym ko­lo­ro­wy wąż, a po­tem za­trze­po­tał na wzbu­rzo­nym ich prze­jaz­dem po­wie­trzu. Ja­son zręcz­nie przy­ha­mo­wał w wą­skiej alej­ce i wy­ko­nał ob­rót o sto osiem­dzie­siąt stop­ni. Za­ry­zy­ko­wał spoj­rze­nie przez ra­mię. In­do­ne­zyj­czyk nie dał się zgu­bić. Pę­dził za nimi, fru­wa­ją­ce pra­nie nie zro­bi­ło na nim naj­mniej­sze­go wra­że­nia. Bo­ur­ne przy­spie­szył gwał­tow­nie, od­sko­czył od nie­go na tyle, by za­wró­cić w miej­scu i ru­szyć wprost na nie­go. Za­mie­rzał uciec dro­gą, któ­rą tu przy­je­cha­li. I zno­wu nie uda­ło mu się za­sko­czyć In­do­ne­zyj­czy­ka, wręcz prze­ciw­nie, wy­da­wa­ło się, że prze­wi­dział tę tak­ty­kę. Za­ha­mo­wał gwał­tow­nie, chwy­cił broń i strze­lił, zmu­sza­jąc Bo­ur­ne’a do za­wró­ce­nia i kon­ty­nu­owa­nia uciecz­ki w po­przed­nim kie­run­ku. Padł ko­lej­ny strzał, kula nie­mal mu­snę­ła lewe ra­mię Ja­so­na.

Pę­dzi­li je­dy­ną do­stęp­ną im dro­gą, po nie­rów­nej ścież­ce i ka­mien­nych ram­pach. Po­ścig trwał.

• • •

Le­onid Ar­ka­din, do­sko­na­le ukry­ty wśród pla­mi­stych cie­ni dżun­gli, usły­szał ryk sil­ni­ków, za­głu­sza­ją­cy ryt­micz­ny śpiew do­bie­ga­ją­cy z wnę­trza świą­ty­ni, nad któ­rą zaj­mo­wał po­zy­cję, skąd miał do­sko­na­ły wi­dok. Pod­niósł par­ke­ra hale M85, przy­ci­snął kol­bę do ra­mie­nia. Pa­so­wa­ła do­sko­na­le. Spoj­rzał przez ce­low­nik Schmidt & Ben­der.

Był ide­al­nie spo­koj­ny, pło­nął w nim ten dziw­ny, lecz jak­że przy­dat­ny ogień, któ­ry oczy­ścił jego umysł, tak że przy­po­mi­nał nie­bo nad gło­wa­mi. Ar­ka­din był ni­czym żmi­ja na drze­wie cier­pli­wie cze­ka­ją­ca na ofia­rę. Pla­no­wał bez­błęd­nie; miej­sco­wy In­do­ne­zyj­czyk za­pę­dzał zwie­rzy­nę co­raz bli­żej sta­no­wi­ska my­śli­we­go.

Mo­to­cy­kle po­ja­wi­ły się na po­lan­ce przed świą­ty­nią na­gle, jak­by zni­kąd. Ar­ka­din ode­tchnął głę­bo­ko. Przez ce­low­nik do­sko­na­le wi­dział Bo­ur­ne’a, za­rys jego cia­ła wy­ostrzył się ni­czym kon­den­su­ją­ca się para.

• • •

Bo­ur­ne i Mo­ira wy­je­cha­li z dżun­gli na ci­chą, nie­zwy­kle spo­koj­ną po­la­nę, na któ­rej sta­ły trzy świą­ty­nie – naj­więk­sza w środ­ku, dwie mniej­sze po bo­kach. Sły­chać było je­dy­nie ryt­micz­ny war­kot sil­ni­ka. Po chwi­li Bo­ur­ne usły­szał tak­że śpiew do­bie­ga­ją­cy ze środ­ko­wej świą­ty­ni i za­trzy­mał się.

W tym mo­men­cie Ar­ka­din, któ­ry ulo­ko­wał się na nie­mal ide­al­nie po­zio­mej ga­łę­zi drze­wa, po­cią­gnął za spust. Bo­ur­ne spadł z sio­deł­ka, a Mo­ira krzyk­nę­ła prze­raź­li­wie.

Ar­ka­din od­rzu­cił ka­ra­bin i bły­ska­wicz­nie wy­cią­gnął nóż o zę­ba­tym ostrzu. Ze­sko­czył z ga­łę­zi i ru­szył w stro­nę swej ofia­ry, by po­de­rżnąć jej gar­dło, ale dro­gę za­gro­dzi­ło mu sta­do krów. Za kro­wa­mi szły ko­bie­ty nio­są­ce na gło­wach ofia­rę: owo­ce i kwia­ty, za ko­bie­ta­mi zaś dzie­ci w ce­re­mo­nial­nej pro­ce­sji zmie­rza­ją­cej do świą­ty­ni. Ar­ka­din pró­bo­wał obiec sta­do owiec, lecz jed­na z krów, za­nie­po­ko­jo­na gwał­tow­ny­mi ru­cha­mi, ob­ró­ci­ła się w jego kie­run­ku. Po­trzą­snę­ła łbem zwień­czo­nym dłu­gi­mi, ostry­mi ro­ga­mi. Pro­ce­sja na­gle się za­trzy­ma­ła w pół kro­ku, oczy uczest­ni­ków spo­czę­ły na Ar­ka­di­nie. Po raz ostat­ni spoj­rzał na za­krwa­wio­ne cia­ło Bo­ur­ne’a i znikł w dżun­gli.

Zmie­rza­ją­cy do świą­ty­ni lu­dzie pod­bie­gli do le­żą­ce­go na wznak męż­czy­zny, rzu­ca­jąc dary na tra­wę po­la­ny. Bo­ur­ne pró­bo­wał pod­nieść się, lecz nie zdo­łał. Mo­ira przy­klę­kła; po­cią­gnął ją do sie­bie, tak że jej ucho zna­la­zło się tuż przy jego ustach. Krew prze­mo­czy­ła przód jego ko­szu­li, ciem­nym stru­my­kiem spły­wa­ła na zie­mię, w któ­rą wsią­ka­ła.

Mistyfikacja Bourne'a

Подняться наверх