Читать книгу Stephen King: Instrukcja obsługi - Robert Ziębiński - Страница 15
CARRIE
ОглавлениеPierwsze wydanie amerykańskie: Doubleday, 1974 Wydania polskie: Iskry, 1990; Prima, 1996; Prószyński i S-ka, 2003; Albatros / Prószyński i S-ka (Kolekcja Mistrza Grozy), 2017*
Przełożyła Danuta Górska
* W związku z różnym podejściem polskich wydawców do kwestii kolejnych wydań i dodruków, przy tej i innych książkach są podane tylko pierwsze wydania poszczególnych wydawców.
O tym, że droga do sławy Kinga nie była usłana różami, już wiecie. Ale nie pisałem jeszcze o jednym istotnym szczególe. Otóż zanim zadebiutował Carrie, dwa razy przeżył gigantyczne upokorzenie. Pierwsze w roku 1970, kiedy wysłał do wydawnictwa Doubleday maszynopis powieści Getting It On, pierwowzór powieści Rage, która ukazała się pod pseudonimem Richard Bachman. Trafiła do redaktora Billa Thompsona i ten, zachwycony tekstem, zaczął nad nim pracę. King, wówczas dwudziestotrzyletni, myślał, że złapał Pana Boga za nogi. Posłusznie, choć bez umowy, zrobił pierwszą redakcję, drugą i trzecią. Po blisko półrocznej pracy nad książką w końcu otrzymał list od wydawnictwa. A w nim, zamiast czeku na miliony i umowy, znalazł informację o odrzuceniu powieści. Identyczny los podzieliła powieść numer dwa – Wielki marsz, która również ukazała się później pod pseudonimem Richard Bachman. Także w niej za namową Thompsona King wprowadził poprawki, choć nie miał umowy, i w finale, po kilku miesiącach pracy, po raz kolejny dowiedział się, że Doubleday jednak nie jest zainteresowane.
Carrie, Prima, 1996
Jak widać, na początku lat siedemdziesiątych Stephen King na pewno nie był człowiekiem sukcesu. Jego młoda żona Tabitha spodziewała się pierwszego dziecka, uczył w szkole, pracował na kilku etatach – w tym w osławionej pralni – i ledwo wiązał koniec z końcem. Na opowiadaniach drukowanych w tanich magazynach dla mężczyzn zarabiał grosze, widoków na wydanie powieści nie było. A mimo to się nie poddawał. Mając w szufladzie dwie ukończone, ale odrzucone przez wydawców powieści, a za sobą bardzo słaby początek współpracy z wielkim wydawcą, zabrał się do pisania nowej. I tak powoli zaczęła się rodzić Carrie. Poród jednak okazał się bolesny i niebywale trudny.
A wszystko przez to, że King tak naprawdę nie znał się na kobietach. Owszem, wychowała go matka. Owszem, opiekowały się nim babki i ciotki. Ale o kobietach nie wiedział nic. I nigdy tego nie ukrywał.
Kiedy był dzieckiem, chorował i zamiast spędzać czas z rówieśnikami, leżał w domu. Jego okres dojrzewania naznaczony był wzmożonym zainteresowaniem literaturą, która stała się dla niego odskocznią od problemów rodzinnych. Książki i komiksy były drogą ucieczki od biedy i poczucia wyobcowania. Rozwijały wyobraźnię, ale nie pomagały w kontaktach międzyludzkich. Choć nigdy nie został typowym szkolnym chłopcem do bicia – od tego losu uratowała go gigantyczna postura – to daleko mu było do bycia ulubieńcem dziewcząt. Swoją żonę Tabby poznał na studiach, zakochał się w niej – czy może w jej cyckach, jak sama mówi – szaleńczo i tak już zostało. Całe doświadczenie w stosunkach damsko-męskich zamyka się w jego przypadku w jednym związku, który trwa do dziś.
Nic więc dziwnego, że kiedy postanowił pisać powieść o dziewczynie przechodzącej okres dojrzewania, to zarówno sama postać, jak i powieść rodziły się w bólach. I bez pomocy Tabithy zapewne nigdy by nie powstała, bo King w końcu porzucił pisanie Carrie, twierdząc, że... nic nie wie o kobietach i menstruacji. To Tabby wygrzebała ze śmietnika porzuconą przez męża książkę… zakładając, że kilka stron maszynopisu można uznać za powieść. No ale w większości biografii Kinga jest mowa o wyrzuconej do kosza powieści.
Nie radził sobie z opisem pierwszej miesiączki bohaterki, nie wiedział, co to tampon, i generalnie z dziewczynami i ich fizjologią był dość na bakier… Dopiero Tabby wytłumaczyła mu, że w szkolnych automatach za tampony się nie płaci, a okres to nic strasznego… chyba że się nie wie, co to jest. Tak narodziła się jedna z najważniejszych scen w historii horroru – zarówno książkowego, jak i filmowego. A reszta powieści powstawała pod czujnym okiem małżonki.
Istnieje teoria, że każdy z nas nosi w sobie powieść. W przypadku Kinga i Carrie sprawdza się ona w stu procentach. Abstrahując od tego, że autor niewiele wiedział o kobietach, Carrie to kawał autentycznego życia Kinga i opis jego bliskiego otoczenia. Już sama postać tytułowej bohaterki, wykluczonej społecznie nastolatki, która odkrywa w sobie dar telekinezy, powstała jako miks postaci autentycznych. W liceum King miał bowiem koleżankę, która notorycznie padała ofiarą klasowych żartów. Była to dziewczyna wychowywana w ortodoksyjnie religijnym domu, w którym centralny punkt stanowił wielki krucyfiks z udręczonym Chrystusem. King wspominał, że raz odwiedził tę koleżankę. Krzyż tak go przeraził, że nigdy więcej nie odważył się do niej wrócić. Dziewczyna, podobnie jak on, pochodziła z biednej rodziny i podobnie jak jego, nie było jej stać na nowe ubrania. Kiedy pewnego dnia przyszła do szkoły w nowych ciuchach, koleżanki z klasy wyśmiały ją publicznie. Biedaczka uciekła do domu. Po latach pisarz wspominał, że ta dziewczyna jako dorosła kobieta popełniła samobójstwo. Nie potrafiła odnaleźć się w życiu. Każdy, kto czytał Carrie, wie, jak bliska powieści jest ta historia.
„Pożyczona” z życia jest także postać ojca bohaterki. Tym razem jednak King nie sięgał po życiorys znajomych, lecz po własny. W rodzinnym domu jego ojciec, który porzucił żonę i dzieci, stał się symbolem zła. Człowiekiem wyklętym, o którym albo się nie mówiło, albo wspominało tylko w kontekście zła, jakie wyrządził. Matka Kinga, która nigdy nie związała się z żadnym innym mężczyzną, nienawidziła byłego wiarołomnego męża, ale w głębi duszy za nim tęskniła i łudziła się, że być może pewnego dnia wróci. Nie wrócił. A ona zmarła w samotności na raka.
Pisana w gniewie i frustracji powieść przeleżała w szufladzie rok. Bo dokładnie tyle zajęło Kingowi wyleczenie ran po pierwszym brutalnym zetknięciu się z wielkim wydawnictwem. Kiedy w końcu Doubleday otrzymało Carrie, historia potoczyła się inaczej. Thompson przyznał szczerze, że choć jego osobiście ta powieść specjalnie nie ruszyła, to zachwyciły się nią wszystkie panie w wydawnictwie. Zachwyt wyceniono na dwa i pół tysiąca dolarów. W 1973 roku King podpisał umowę.
A rok później Carrie się ukazała. Czy rzeczywiście była tak wielkim objawieniem literackim, jak opisywany jest debiut Kinga? Raczej nie.
Carrie to literacka wprawka. Powieść, w której sekwencje genialne sąsiadują ze sztampowymi, a całość konstrukcyjnie pokazuje, jak bardzo w chwili pisania King... bał się pisania.
Dziś znakiem rozpoznawczym pisarza jest nie tyle groza, ile umiejętne budowanie soczystych postaci i konstruowanie niezwykle rozbudowanego świata, w którym zaczynają się dziać rzeczy dziwne i nadnaturalne. Już sam pomysł wyjściowy Carrie – budowa opowieści na podstawie listów, wycinków prasowych i wspomnień – jest zaprzeczeniem wszystkiego, do czego King przyzwyczaił nas później. Jest próbą stworzenia małomiasteczkowego mikrospołeczeństwa, w której pisarza blokuje nieśmiałość.
W dużej mierze wynika to, niestety, z samej fabuły. Akcja Carrie toczy się zaledwie w ciągu kilku dni i nie oszukujmy się – jest niebywale prościutka. Skrzywdzona przez rówieśników nastolatka, Carrie White, zostaje zaproszona na bal maturalny przez kolegę. Podczas balu pada ofiarą niewybrednego żartu, w efekcie czego, załamana, bierze odwet na całym mieście, niemal zrównując je z ziemią. Tyle. W tle mamy wątłe opisy matki, koleżanek i nauczycieli. Dzięki użyciu epistolarnych wstawek, fragmentów pamiętników i wycinków z gazet autorowi udaje się rozdmuchać materiał wyjściowy, który właściwie nadawał się na opowiadanie, do rozmiarów powieści. Dość kalekiej, bo niezwykle popękanej.
Czy zatem Carrie to literackie nieporozumienie? Nie. To powieść, w której tli się geniusz, ale King nie ma jeszcze siły i zdolności, które w późniejszym okresie pozwolą mu zaszaleć. Pewnie gdyby pisał Carrie dziś, byłaby to epicka opowieść obyczajowa z wątkiem paranormalnym w tle. Poznalibyśmy wszystkich mieszkańców fikcyjnego miasteczka Chamberlain, a sama Carrie White nabrałaby głębi. Ale napisał ją ponad czterdzieści lat temu, w okolicznościach, które pisaniu nie sprzyjały. Zaległe rachunki, kilka etatów, dwójka małych dzieci. Carrie to tak naprawdę powieść napisana na pożyczonym czasie, co w ogromnej mierze tłumaczy jej pospieszną konstrukcję i braki narracyjne.
Ale są też plusy. Wspomniana już wiele razy kapitalna scena z tamponami. Ładnie poprowadzony wątek szkolnych katów – dziewczyny i chłopaka. No i motyw neurotycznej matki skrywającej w sercu tajemnicę. Każdy z tych elementów będzie często powracał w twórczości Kinga. Ofiary znajdujące w sobie siłę do walki. Dojrzewanie jako najtrudniejszy okres w życiu człowieka. Szkolni prześladowcy. Rodzice dręczący dzieci. No i wreszcie senne małe miasteczka, które stają się areną dziwnych zdarzeń. King nigdy się od tych motywów nie uwolni i choćby z tego powodu warto przeczytać Carrie – żeby zobaczyć, jak to wszystko się zaczęło. I jak King z autora, który unika epickich opisów, staje się królem rozbudowanej popowej narracji.
Warto też zwrócić w Carrie uwagę na puentę. I nie chodzi mi tu o otwarte zakończenie, o którym zazwyczaj szybko zapominamy, lecz o scenę konania głównej bohaterki. To jeden z najlepszych i najbardziej przerażających opisów śmierci we współczesnej literaturze komercyjnej. Jest prosty, ale przerażający. Chyba nawet bardziej niż popis śmiercionośnych możliwości bohaterki.
Ale wróćmy jeszcze do historii wydawania tej powieści. Kiedy King dowiedział się, że prawa do jej wydania w miękkiej oprawie sprzedano za dwieście tysięcy dolarów (w sumie za czterysta tysięcy, z czego połowę oddał wydawcy i agentowi), najpierw prawie zemdlał, a potem, gdy dotarło do niego, że nie musi już martwić się o pieniądze, poszedł kupić żonie prezent. Ponieważ był już lekko zawiany – w tym czasie King pił już bardzo dużo – skierował swoje kroki do pobliskiej drogerii, gdzie nabył… suszarkę do włosów. O takim prezencie nie marzy zapewne żadna kobieta… Ale Tabitha nie narzekała. Początkowo była wściekła, że wyrzucił pieniądze w błoto. Ochłonęła dopiero wówczas, gdy dowiedziała się o kontrakcie. Wszystkie znaki na niebie wskazywały, że złe czasy się skończyły. Ale przypieczętował to nie dar telekinezy bohaterki, ale talent reżyserski Briana De Palmy.
ADAPTACJE FILMOWE CARRIE
Carrie
1976, w reżyserii Briana De Palmy, z Sissy Spacek, Johnem Travoltą i Nancy Allen.
Chcesz koszmaru… zabierz Carrie na bal.
O takim kinowym debiucie marzy każdy pisarz. Film, który nie tylko staje się wielkim hitem, ale także paszportem do kariery, zarówno dla aktorów wcielających się w głównych bohaterów, jak i dla autora. Zanim Carrie trafiła do kin, King nie był bestsellerowym pisarzem. Carrie sprzedawała się słabo, Miasteczko Salem na tyle źle, że wydawca zdecydował się zmniejszyć nakład kolejnej powieści Kinga, Lśnienie, która miała się ukazać w styczniu 1977 roku. Sukces ekranizacji Carrie pokrzyżował mu plany i na gwałt musiano dodrukowywać Lśnienie – podobnie zresztą jak pozostałe, wydane już, powieści Kinga.
Dlaczego akurat Carrie? Co sprawiło, że film okazał się takim hitem? Przy budżecie niespełna dwa miliony zarobił prawie trzydzieści! Na pewno czas, w jakim powstał, miał ogromny wpływ na odbiór. Lata siedemdziesiąte to złoty okres filmowego horroru, który jako gatunek wybił się z niszowego getta tanich filmów, oglądanych głównie przez dzieciaki, wprost na salony. Kasowe i artystyczne sukcesy Dziecka Rosemary, Nocy żywych trupów czy Egzorcysty sprawiły, że horror zaczęto traktować jak gatunek poważny, który może być nośnikiem istotnych treści. Horror stał się zwierciadłem nastrojów społecznych, a producenci, zachęceni kasowym powodzeniem filmów gatunkowych, z chęcią w nie inwestowali. Carrie idealnie wpisywała się w ów horrorowy nurt społeczny. W historii wychowanej przez matkę – fanatyczkę religijną – dziewczynki, która odkrywa w sobie moc telekinezy, widziano zarówno jedną z najlepszych opowieści o budzącej się seksualności, jak i historię o lękach, które w konserwatywnym amerykańskim społeczeństwie budziła emancypacja kobiet. King, który miał niewielkie pojęcie o kobiecej naturze – i fizjologii – zapewne nigdy nie przypuszczał, że książka, która rodziła się w takich bólach, zostanie odczytana jako manifest feministyczny.
Plakat filmowy Carrie, 1976
Abstrahując od nastrojów i oczekiwań rynku, Carrie odniosła także sukces, bo… to po prostu wybitny film. Mimo lat, które upłynęły od jego nakręcenia, wciąż szokuje i przeraża i jest podręcznikowym wręcz przykładem, jak straszyć w kinie. Od rewelacyjnej sceny pod prysznicem De Palma mistrzowsko buduje napięcie i wodzi widzów za nos. Kiedy się wydaje, że zaraz wydarzy się coś strasznego, akcja zwalnia, by po chwili znów przyspieszyć, finałowa scena zaś to istny majstersztyk. Co ciekawe, choć film sprawia wrażenie wysokobudżetowego, De Palma prawie nie miał na niego pieniędzy i głównie improwizował. Wyszło mu to tak dobrze, że żadna z późniejszych ekranizacji Carrie – do tej pory powstały trzy – nie dorównuje jego wersji. Może właśnie dlatego, że ich twórcy nie musieli kombinować z efektami specjalnymi, bo było ich stać na najlepsze.
Na koniec ciekawostka. Jeśli ktoś nie wierzy w to, jaki status miał wówczas King w branży rozrywkowej, może obejrzeć oryginalny trailer do Carrie i zobaczyć, jak pisarz był tam podpisany… Tak… To powszechna praktyka, aby imiona wielkich gwiazd pisać z błędem!
Furia: Carrie 2
(The Rage: Carrie 2)
1999, w reżyserii Katt Shea, z Emily Bergl, Jasonem Londonem i Amy Irving.
Zabójczy widok…
Znacie odpowiedź na cisnące się na usta pytanie: Po co? Znacie, oczywiście, że znacie. Dla pieniędzy. Tak – kontynuacja Carrie powstała dla pieniędzy. Z prostego, cynicznego powodu. I te pieniądze zarobiono w dość nieuczciwy sposób. W końcu bowiem tytuł filmu sugeruje, że główna bohaterka powieści Stephena Kinga i filmu Briana De Palmy przeżyła… Otóż nie przeżyła.
Choć paradoksalnie, aby wybrnąć z tej dość niekomfortowej sytuacji i nakręcić kontynuację filmu, którego bohaterowie zginęli, twórcy Carrie 2 wcale nie musieli wspinać się na wyżyny kreatywności. King zastosował bowiem w swojej powieści tak zwany otwarty finał. Gdyby książkowa Carrie okazała się hitem, mógł zupełnie śmiało dopisać kontynuację, z inną bohaterką, bo przecież na końcu pojawia się dziewczynka, która porusza marmurkami.
Kadr z filmu Furia: Carrie 2, 1999
Tyle że King nigdy nie wyjaśnił, kim ona jest. Twórcy Furii – owszem, zrobili to.
Kim zatem jest enigmatyczna Furia, czyli Carrie 2? Otóż ma na imię Rachel, jest smutną, wykluczoną z towarzystwa dziewczyną i – tak, nie mylicie się – to siostra Carrie White! Choć, jeśli spojrzeć na to z drugiej strony, wcale takie głupie to nie jest. Przecież każdy, kto zna oryginał, wie, że matka Carrie nienawidziła mężczyzn. Teraz przynajmniej wiemy dlaczego. Bo mąż ją zdradzał! I dzięki temu powstała Carrie 2.
A już na poważnie, w pierwotnym zamierzeniu Furia nie miała być kontynuacją Carrie. Najpierw planowano nakręcić oparty na prawdziwej historii film o chamskiej i prostackiej grze w zaliczanie koleżanek, którą prowadzili uczniowie pewnego amerykańskiego liceum. Afera wybuchła w Kalifornii na początku lat dziewięćdziesiątych i odbiła się dość szerokim echem w Stanach; zamieszani w nią byli chłopcy z dobrych domów, którym oskarżenie o gwałt skomplikowało uzyskanie sportowych stypendiów. Jak jednak widać, życie nie zadowala producentów z Hollywood. Scenariusz oparty na tej historii został wysłany do poprawek, a ktoś tam wpadł na „genialny” pomysł, aby połączyć go z Carrie.
Jakkolwiek absurdalnie to brzmi, sam pomysł miał w sobie pewien potencjał. Pisałem już, że opowieść o wykluczonej z życia w szkolnej społeczności Carrie to archetypiczna baśń o dojrzewaniu. Od lat siedemdziesiątych sporo w kwestii seksualności młodzieży się zmieniło, a uwspółcześnienie tej historii wcale nie musiało być skazane na porażkę. Uwspółcześnienie, a nie kontynuacja!
Furia w zasadzie powiela automatycznie fabułę Carrie, modyfikując ją nieznacznie tam, gdzie historia tego wymaga. Zamiast sceny pod prysznicem mamy nagrane kamerą filmiki, bal maturalny zamienia się w imprezę z nagraniami wideo, a nowa Carrie/Rachel jest ponurą gotką słuchającą Type O Negative i Paradise Lost.
Oczywiście, aby nie płacić Kingowi tantiem za nową adaptację, twórcy Carrie 2 usilnie starali się wmówić widzom, że ich film jest bezpośrednią kontynuacją. I tak pojawiają się tu ruiny dawnego liceum, rodzina bohaterki i jej była koleżanka, w którą ponownie wcieliła się podstarzała Amy Irving. Na nic jednak ich zabiegi – Furia: Carrie 2 to wciąż remake udający sequel. Owszem, sprawnie zrobiony, bo za całkiem spore pieniądze – budżet wynosił dwadzieścia jeden milionów dolarów – ale wtórny, męczący i zupełnie niepotrzebny.
Podobny los zresztą podzielą dwie kolejne wariacje na temat Carrie.
Carrie
2002 (Stacja NBC), w reżyserii Davida Carsona, z Kandyse McClure, Reną Sofer i Angelą Bettis
Chcesz przeżyć noc, której nigdy nie zapomnisz? Zabierz Carrie na bal.
Tu będzie krótko. Owszem, David Carson przynajmniej nie udawał, że kręci remake Carrie. Więcej – jego wersja jest nawet na początku o wiele wierniejsza książce niż film De Palmy. Losy Carrie wyłaniają się tu z opowieści innych osób, narracja toczy się już po zdarzeniach na balu.
Telewizyjna Carrie na początku miała być pilotowym odcinkiem serialu. W trakcie zdjęć decydenci ze stacji NBC uznali jednak, że materiał nie nadaje się na serię, i postanowili zmontować pełnometrażowy film telewizyjny. Przypominam o tym nie bez powodu. Otóż (uwaga – spoiler!) jeśli kiedykolwiek zdarzy wam się oglądać Carrie Carsona, nie wyrzucajcie telewizora przez okno i nie wyzywajcie reżysera – telewizyjnego wyrobnika, który ma na koncie sporo odcinków Star Treka – od półgłówków. Za co? Za to mianowicie, że w tej ekranizacji Carrie przeżyła! Tak, tak – udało się jej, a na końcowych napisach odjeżdża w siną dal.
Z perspektywy serialu takie zakończenie by nie raziło, a przynajmniej byłoby z pewnych względów zrozumiałe. Nie jest natomiast zrozumiałe, dlaczego ze wszystkich powieści Kinga NBC uparło się robić serial właśnie ma motywach Carrie. Nie wyszło i dzięki Bogu!
Carrie
2013, w reżyserii Kimberly Peirce, z Chloë Grace Moretz, Julianne Moore i Judy Greer
Zapamiętasz jej imię.
Kimberly Peirce, reżyserka, która dała nam wstrząsające Nie czas na łzy, wydawała się idealną kandydatką do ekranizacji opowieści o bolesnym dojrzewaniu. Niestety, tak źle porozkładała akcenty w swoim filmie, że jej Carrie zupełnie niezamierzenie bliżej do hollywoodzkiej produkcji niż rasowego horroru.
Plakat do filmu Carrie, 2013
Czegoż tu nie ma! Mroczna postać matki (karykaturalna, niezamierzenie śmieszna Julianne Moore), przygnieciona kompleksami tytułowa nastolatka (boleśnie przerysowana Chloë Grace Moretz), kolorowa paczka okrutnych dziewczyn, małe, tętniące od plotek miasteczko, tępy dyrektor szkoły, upiorny wiatr… Długo by wymieniać. Wszystkie te elementy zebrane do kupy tworzą film, który trudno potraktować poważnie.
Siła zarówno literackiego pierwowzoru, jak i genialnego filmu Briana De Palmy tkwiła w zwykłości dramatu dorastającej Carrie. Jej telekinetyczne moce budziły się powoli, za bardzo nie potrafiła sobie z nimi radzić, ale przede wszystkim nie było w niej niczego demonicznego i złego. Ot, biedna zagubiona dziewczynka, która padła ofiarą podłych żartów. Tu emanacji sił Carrie towarzyszą efekty dźwiękowe rodem z taniego horroru pod tytułem Demoniczny wiatr. Robi się ciemno, groźnie… Jakby tego było mało, Peirce od otwierającej film sceny stawia na dosłowność obecną w powieści Kinga. Matka, rodząc dziecko w samotności, sięga po nożyczki, gdyż uznaje je za pomiot szatana…
Już od pierwszej sceny reżyserka pokazuje, jaki film ją interesuje. Ma być mrocznie, posępnie i beznadziejnie. I tak jest. Każda scena, w której pojawia się Carrie, utrzymana jest w funeralnej tonacji. Niestety, mrok znika, gdy na ekranie pojawiają się radosne koleżanki głównej bohaterki, które tańczą, bawią się i generalnie cały czas mają się dobrze. Deszcz kontra słońce. Mrok kontra światło.
Rozumiem intencje reżyserki, która chciała pokazać dwa skrajnie różne światy – wyalienowanej Carrie i jej „normalnych” rówieśników.
Więcej, w swoim debiutanckim Nie czas na łzy świetnie jej to granie na kontrastach wyszło. Tu jednak przedobrzyła. Za mocno podkreśliła horror. W efekcie wyszło jej „czasem słońce, czasem deszcz”, czyli film, w którym następują po sobie takie scenki jak utrzymana w klimacie Egzorcysty mroczna lewitacja czy radośni chłopcy stylizujący się na Justina Timberlake’a, przymierzający smokingi. Ba, pojawia się tu nawet scenka ze słoneczkiem przebijającym się przez chmurki i śpiewającymi ptaszkami, kiedy chłopiec zaprasza Carrie na bal. Niestety, to nie żart. Takie nagłe zmiany nastroju i klimatu, zamiast budować napięcie, wywołują śmiech. A na taki efekt Peirce na pewno nie liczyła.
Trzeba mieć w sobie dużo samozaparcia, aby uznać tę czwartą już adaptację powieściowego debiutu Kinga za film udany. Zamiast straszyć – bawi. Zamiast wzruszać – irytuje. Aktorzy zachowują się tak, jakby trafili na plan przypadkowo, a całość z każdą minutą seansu coraz bardziej oddala się od horroru, niebezpiecznie ocierając się o parodię. Podkreślam: niezamierzoną, bo Peirce swój film traktuje śmiertelnie poważnie. A tymczasem uśmierca, wydawałoby się, uniwersalną i nośną opowieść o koszmarze, jakim jest dojrzewanie.
CIEKAWOSTKA
W 1988 roku powstał Carrie: The Musical. Muzykę skomponował Michael Gore, libretto napisał Dean Pitchford, a fabułę oparto na scenariuszu Lawrence’a D. Cohena, wykorzystanym w filmie De Palmy. Do dziś musical ten uważany jest za jedną z największych wtop, jaką wystawiono na Broadwayu. Ale mimo to żyje... Magia Carrie działa i dzieło Gore’a wraca a to na scenach Off Broadway, a to na przykład... w Moskwie w 2016 roku. W 2018 roku o niesławnym musicalu przypomnieli twórcy serialu Riverdale, którzy w specjalnym odcinku kazali bohaterom przygotowywać owo dzieło.