Читать книгу Ostatnia wojna Himmlera - Robert Conroy - Страница 10
ОглавлениеNim Jack opuścił uszkodzony statek, został przesłuchany przez amerykańskiego wiceadmirała w sprawie miny, na którą wpłynął LST. Kiedy stanowczo twierdził, że widział ślad po torpedzie, admirał ostro go zganił.
– To była mina, Morgan. Szwaby nie mają na kanale łodzi podwodnych. Rozumie pan, kapitanie?
Kiedy Jack dalej mówił swoje, kapitan Stephens wziął go za ramię i odciągnął na bok.
– Kapitanie, pamięta pan bajkę o nowych szatach cesarza, tych niewidzialnych?
– Jasne.
– Cóż, znajduje się pan teraz pod jurysdykcją marynarki i oficjalnie na kanale nie ma U-Bootów. Jeśli będzie się pan upierał, marynarka wyśle pana na północ od Islandii, gdzie pozostanie pan do końca świata i jeden dzień dłużej, zaś sami postarają się to jakoś zatuszować.
Jacka nagle olśniło. Powiedział wyższemu rangą oficerowi, że być może rzeczywiście nie jest pewien co do tej cholernej torpedy. W końcu, jak pilot bombowca może znać się na minach i torpedach?
Śledztwo szybko się zakończyło i Jack był wolny. Stephens znowu go przygarnął.
– Jeśli źle się pan czuje z tym kłamstwem, to proszę nie robić sobie wyrzutów. Ono niczego nie zmieni, a może tylko pomóc chronić naszych chłopców, jeśli szkopy nie dowiedzą się, że atak ich U-Boota odniósł jakiś skutek. Poza tym martwi są nadal martwi, a ranni cierpią. Tak jest i dziękuję za pomoc.
Jack zgodził się z tym. Poza marynarką, kogo obchodziła prawda?
Amerykanie zajęli wprawdzie Cherbourg, lecz Niemcy wysadzili w nim wszystko i przestał być przydatny jako port. Odbudowa miała potrwać całe miesiące, i właśnie dlatego LST musiały lądować na plażach. Skądinąd to ich LST nie mogło podpłynąć wystarczająco blisko, gdyż nabrało zbyt wiele wody, wobec czego wszyscy, którzy byli do tego zdolni, musieli brodzić do brzegu. Ranni i zabici zostali zabrani małymi łódkami lub na noszach, niesieni przez sanitariuszy ponad falami, lecz większość żołnierzy, nie wyłączając Jacka, musiała brnąć w zimnej wodzie, która czasami sięgała im do pasa.
Szczątki nadal zaśmiecały plaże Normandii. Wszędzie widać było spalone czołgi, ciężarówki i zniszczone niemieckie umocnienia, niemych świadków bitwy, która wrzała tu zaledwie przed kilkoma dniami.
Kiedy ociekający wodą Morgan wyszedł na piaszczystą plażę, nie mógł uwolnić się od nieprzyjemnej myśli, że stąpa po trupach żołnierzy leżących pod podeszwami jego przemoczonych butów. To uświęcona ziemia, uznał, jak pod Gettysburgiem. Miał uczucie, że chodzenie po niej nie jest czymś odpowiednim.
Nieco dalej natknęli się na tymczasowe groby, co również nie poprawiło mu nastroju i narastającego poczucia, że tu nie pasuje. Jak dostał się w tryby tego szaleństwa? Powinien latać bombowcem, a nie brodzić w błocie.
Oczywiście, znał odpowiedź. Zamarł nad przyrządami samolotu i drugi pilot, dopiero co przeszkolony, musiał sam posadzić maszynę na ziemi. Wcześniej zobaczył jeszcze, jak jeden z jego przyjaciół zostaje rozerwany na kawałki, rozbijając się przy podchodzeniu do lądowania. Początkowo Jack miał nadzieję, że da sobie radę, ale się mylił. Dlatego nie latał już bombowcami i został wysłany z Kansas do Anglii, a teraz do Francji. Komu potrzebny pilot, który nie chce latać? Kto jeszcze zaufa pilotowi, który znieruchomiał? Co zabawne, uważał, że przeżył już swoje i mógłby ponownie usiąść za sterami, jednak nie wyglądało na to, by ktokolwiek dał mu taką szansę.
W głębi lądu rozległ się odgłos wywołanego przez człowieka gromu; było to nieustające przypomnienie, że Niemcy nadal pozostają bardzo blisko plaż Normandii. Nawet jeśli front przesunął się na wschód, niemiecka artyleria wciąż jeszcze mogła trafić w wiele celów.
Brnął zatem dalej. Jego mundur i buty były przemoczone, dygotał z zimna, choć było lato. Wkrótce potem natknął się na miasteczko namiotowe, stanowiące punkt składowania zaopatrzenia. Było to niespokojne morze ludzi ubranych w oliwkowe mundury. Dosłownie tysiące ludzi przybywały i wyruszały do nowych jednostek. Morgan został najpierw skierowany do lekarza, gdzie założono mu na czoło kilka szwów oraz dano nowy bandaż. Lekarz zapewniał go, że teraz będzie wyglądał jak bohater. W odpowiedzi Jack poradził mu, aby się walił, co medyk z jakichś powodów uznał za śmieszne. Sińce i zadrapania także zostały opatrzone, powiedziano mu też, że z ramieniem jest wszystko w porządku, tylko przez jakiś czas będzie go bolało, a to akurat wiedział już od dawna.
Wziął swój worek, większość jego zawartości została jednak zniszczona przez słoną wodę. Oznaczało to stanie w długich kolejkach po zapasowe elementy munduru i wyposażenia. Na szczęście wszystkie jego papiery oraz rozkazy znajdowały się w wodoodpornej kopercie. Poradził mu to jakiś szeregowiec w Anglii i rada ta okazała się cholernie dobra.
Punkt zaopatrzenia znajdował się niedaleko zrujnowanego miasta Trévières, które nie wyglądało ładnie, nawet zanim zostało zrównane z ziemią podczas walk. Jack znalazł łóżko polowe w namiocie dla oficerów i usiadł, by poczekać. Powiedziano mu, aby się nie rozpakowywał. Wyruszy w swoją drogę już jutro rano. Leżał więc i zastanawiał się, czy będzie w stanie zasnąć. Okazało się, że nie ma z tym żadnego problemu.
Następnego dnia rano, po prysznicu i nijakim śniadaniu, czekał na dalszy rozwój wypadków razem z grupą innych oficerów, z których większość stanowili młodzi i niedawno mianowani podporucznicy. Spoglądali na niego z pewnym zdziwieniem.
– Kapitan Morgan John C.! – zawołał ktoś.
Jack podszedł do stołu, gdzie czekał na niego sierżant sztabowy o nazwisku Sweeney.
– Oto pańskie rozkazy, kapitanie. Zgłosi się pan jak najszybciej do 74. Pułku Pancernego. Proszę zabrać swoje rzeczy, jeep zawiezie pana na miejsce.
– Pancerny? Jest pan pewien, sierżancie? Jestem pilotem, nie czołgistą.
Sierżant wzruszył ramionami.
– Dostałem to bezpośrednio od majora, który kieruje tym miejscem. Powiedział, że 74. Pułk zgłosił zapotrzebowanie na kapitana, a w chwili obecnej pan jest jedynym dostępnym. Gratulacje.
– Nic nie wiem o czołgach – powiedział Jack i zorientował się, że jego głos brzmi głupio i błagalnie.
Sierżant Sweeney wzruszył wymownie ramionami. Nic go to nie obchodziło.
– Jeśli wie pan, jak wygląda czołg, to i tak jest pan o wiele mądrzejszy od tych małoletnich świeżych podporuczników, którzy stoją tu i zastanawiają się, o czym my właściwie rozmawiamy. Witamy w prawdziwej armii, sir.
Sierżant Sweeney miał rację. Na granicy niesubordynacji, ale ją miał. Ale co po nim samym, do cholery, w jednostce pancernej? Może ma załatwiać zaopatrzenie? Chyba tak. Jezu, nie chciał spędzić wojny na wydawaniu bielizny i poszewek.
– Dziękuję panu, sierżancie Sweeney, oby któregoś dnia przenieśli pana jako majtka na łodzie podwodne.
Sweeney się roześmiał.
Varner nigdy nie spotkał się z Heinrichem Himmlerem i nigdy nie miał takiego zamiaru. Nazwisko tego człowieka było synonimem śmierci i strachu.
W rzeczywistości miał bladą, nijaką twarz, jeszcze gorszą niż na zdjęciach. Rybie oczy spoglądały zimno na oficera. Varner pragnął zachować spokój. Ten człowiek był jeszcze bardziej niebezpieczny niż Ruscy pod Stalingradem. Himmler władał SS i gestapo, mógł też być następcą nieżyjącego Hitlera. W Trzeciej Rzeszy był panem życia i śmierci. Z powodu jego kaprysu wiele tysięcy, może nawet setek tysięcy ludzi znikło, było torturowanych i zgładzonych bez sądu.
Wrogowie Himmlera lubili powtarzać, że ten liczący czterdzieści pięć lat Reichsführer to tylko nieświadomy niczego hodowca kurczaków, oportunista, morderca, człowiek, który po plecach Hitlera doszedł do władzy. Mieli rację, lecz Heinrich Himmler był teraz jedną z ważniejszych osób w całych Niemczech, a po wydarzeniach w Rastenbergu nie wiadomo, czy nie najważniejszą.
Varner cieszył się, że nie jest sam w sali konferencyjnej Himmlera, znajdującej się w piwnicach kancelarii Rzeszy, w sercu Berlina. Armię reprezentował feldmarszałek Gerd von Rundstedt, który po śmierci Jodla i Keitela był właściwie jej głównodowodzącym. To właśnie jego Varner natychmiast powiadomił przez radio z Rastenbergu. Służył pod jego rozkazami w Rosji, a teraz liczący sobie sześćdziesiąt dziewięć lat feldmarszałek opuścił zajmowane stanowisko we Francji i przyleciał do Berlina, aby zająć się wojskowymi aspektami sytuacji. Feldmarszałek, choć oszczędny w słowach i antypatyczny, był do szpiku kości profesjonalistą. W chaosie po zniknięciu naczelnego dowództwa zaczynał zaprowadzać porządek.
Himmler zagryzł dolną wargę i spojrzał na Varnera.
– Postąpił pan bardzo dobrze, pułkowniku Varner. Świat nadal myśli, że Hitler leczy się z ran, gdy on tymczasem spoczywa w wypełnionej lodem trumnie jadącej właśnie jego pociągiem do Berlina. Co prawda postąpiłby pan jeszcze lepiej, gdyby poinformował pan mnie, lecz jest pan żołnierzem i powiadomienie von Rundstedta musiało się panu wydawać sensowne.
– Tak było, przepraszam, jeśli powinienem był postąpić inaczej.
– Jestem pewien, że on nie miał możliwości się z panem połączyć, Reichsführer – dodał von Rundstedt.
Himmler zamrugał i machnął ręką.
– Nieważne. Wszystko idzie jak należy, a pan zasługuje na pochwałę za przytomność umysłu, jaką okazał, zamykając cały teren i przekonując obecnych, że Führer żyje. Wszystko pozostaje pod kontrolą, Goebbels zamierza ukrócić plotki i oficjalnie oznajmi, że Führer jest ranny. Ogłosimy jego śmierć w niedalekiej przyszłości, kiedy nadejdzie odpowiedni czas. Nadal istnieje obawa, że dysydenci, zdrajcy, żyjący jeszcze Żydzi i komuniści będą próbowali wykorzystać każdy przejaw chaosu i zamieszania. Nie jest to jednak mój największy problem. Proszę powiedzieć mi, pułkowniku, czy ma pan jakieś domysły co do tego, w jaki sposób Amerykanie dowiedzieli się, że Führer będzie znajdował się w tym miejscu i o tej porze.
Pytanie to zaskoczyło Varnera. Uważał to zbombardowanie za tragiczny przypadek na wojnie, ale czy naprawdę mógł to być zamach?
– Nie, nie mam pojęcia.
– Był pan tam razem ze Stauffenbergiem. Czy może mówił on coś podejrzanego?
– Nie. Właśnie zdołaliśmy zapalić papierosy, co przy naszych ranach nie jest takie proste, kiedy nagle, tuż nad naszymi głowami pojawił się bombowiec. Obaj wskoczyliśmy do okopów i usiłowaliśmy stać się jak najmniejsi. Poza tym nie rozmawialiśmy.
Himmler odchylił się na swoim krześle.
– Jak się poznaliście?
Varner poczuł, że zaczyna się pocić. Kątem oka spojrzał na von Rundstedta. Stary generał siedział z całkowicie obojętnym wyrazem twarzy, niczym kamienny posąg.
– Po raz pierwszy spotkaliśmy się w szpitalu. Obaj leczyliśmy tam rany. Wcześniej nie znałem go osobiście, choć o nim słyszałem. Oczywiście słyszała o nim większość armii.
Himmler skinął głową, a Varner zmusił się do wydechu. Czy to możliwe, że Stauffenberg był uczestnikiem spisku na życie Hitlera i w jakiś sposób udało mu się go przeprowadzić?
Nastąpiła chwila przerwy, kiedy do sali przykuśtykał niewysoki, mający zdeformowaną stopę minister informacji i propagandy Joseph Goebbels. Poza Hermannem Göringiem i Martinem Bormannem wszystkie najważniejsze osoby w hierarchii nazistowskiej znajdowały się teraz razem. Varner pomyślał, że nieobecność Göringa była szczególnie dziwna. Powszechnie uważano, że to właśnie otyły marszałek lotnictwa, a nie Himmler, jest następcą Hitlera. Krążyły też plotki, że spędza większość czasu w narkotycznym transie.
Himmler kiwnął głową Goebbelsowi, aby ten zaczął mówić.
– Dziękuję, Reichsführer – powiedział oficjalnym tonem. – Potwierdzamy teraz plotki, że Hitler został ranny w nalocie. Będziemy wydawać komunikaty medyczne w miarę potrzeby, aż do chwili, kiedy Führer odzyska zdrowie na tyle, abyśmy mogli z nim porozmawiać.
Himmler zwrócił się w stronę Varnera.
– Proszę mu powiedzieć, pułkowniku.
Varner wziął głęboki oddech.
– Adolf Hitler nie żyje. Pomagałem wyciągać jego zwłoki z rumowiska w Rastenbergu i rozgłosiłem, że jest tylko ranny.
Goebbels zareagował, jakby dostał cios w żołądek. Zbladł i pochylił się.
– Boże na niebiosach, nie!
– Nie ma Boga i nie ma też niebios – warknął Himmler. – Pułkownik Varner zadziałał bohatersko, ukrywając fakt śmierci Hitlera, i być może ocalił Rzeszę przed siłami, które pragnęły ją zniszczyć!
– Rozumiem – powiedział Goebbels. Na jego twarzy widać było smutek. – Dziękuję, pułkowniku.
Himmler mówił dalej. Najwyraźniej to on był teraz przy władzy.
– Wraz z wydaniem tego oświadczenia należy podjąć dalsze kroki. Po pierwsze, wszyscy znajomi Stauffenberga i jego rodzina powinni zostać aresztowani i przesłuchani. Z początku łagodnie, o ile nie znajdziemy jakiegoś spisku, a potem bardziej brutalnie. Generale von Rundstedt, proszę mi powiedzieć, czy to możliwe, aby alianci mieli broń sterowaną radiem, tak jak my?
Feldmarszałek von Rundstedt był dumnym człowiekiem i zesztywniał, kiedy ktoś zwrócił się doń jak do zwykłego generała. Nie poprawił jednak Himmlera.
– Owszem, to możliwe. W porcie w Neapolu zatopiliśmy za jej pomocą okręt i nie ma powodów, aby przypuszczać, że alianci nią nie dysponują.
Himmler skinął głową.
– Co mogłoby wyjaśniać powód, dlaczego teczka Stauffenberga była pusta. Być może miał w niej urządzenie, którym naprowadził bombowiec.
Albo, pomyślał Varner, zawartość jego teczki została zniszczona w wybuchu bądź pozostawił przyniesione dokumenty w rękach Jodla lub Keitela.
– Czy to możliwe, pułkowniku Varner? – spytał Himmler.
Rundstedt odpowiedział za bardzo zakłopotanego oficera.
– Owszem, Reichsführer, to możliwe, lecz także sugerowałoby, że Stauffenberg wiedział bardzo niewiele na temat celności bomb albo miał skłonności samobójcze. Możliwe jest dość dokładne naprowadzenie bezzałogowego samolotu, lecz celne zrzucenie bomb już nie. Moim zdaniem trafienie w budynek, w którym przebywał Führer, jest czystym przypadkiem, a to każe mi sądzić, że spisek jest bardzo mało prawdopodobny.
Mogę też dodać, Reichsführer, że decyzja Hitlera, aby udać się do Rastenbergu, została podjęta w ostatniej chwili i w wielkiej tajemnicy. Wyjechał noc wcześniej pociągiem, przybył na miejsce rano i planował wrócić wieczorem. Dlatego nie sądzę, aby było dość czasu, by zaplanować i przeprowadzić tak skomplikowany zamach, jak pan opisuje.
Himmler pokręcił głową, przyjmując słowa Rundstedta z niechęcią.
– To wszystko są spekulacje. Będziemy wiedzieć więcej po przesłuchaniach.
– I komunikatach – dodał Goebbels. – Osobiście przygotuję oświadczenie, że Adolf Hitler zmarł śmiercią męczennika po heroicznej walce ze straszliwymi ranami, które zadali mu nasi tchórzliwi wrogowie. Oczywiście, zostanie ono ogłoszone, kiedy uzna to pan za stosowne.
Himmler skinął głową.
– I doda pan, że został zabity przez krwiożerczych Amerykanów, konspirujących z Żydami z Wall Street – powiedział. – To rozpali opinię publiczną i przeciągnie ją na naszą stronę.
Goebbels zanotował to.
– Świetnie. A co z pogrzebem? Powinien być on godny bóstwa, z tysiącami maszerujących żołnierzy i przywódcami Rzeszy zgromadzonymi, aby oddać honory poległemu wodzowi.
Rundstedt roześmiał się ochryple.
– A czy to nie będzie wspaniały cel dla jankeskich bombowców? Dokończyliby to, co zaczęli w Rastenbergu, i wygraliby wojnę w jedno popołudnie.
Słysząc te słowa, Goebbels zaczerwienił się i oklapł na swoim krześle.
Himmler wstał.
– Wystarczy. Spotkamy się znów, i to niebawem.
– I oby jak najszybciej – powiedział Rundstedt, wstając. – Niemcy zostały ciężko ranne, lecz dano nam także pewne możliwości. Zastanawiam się, jak alianci przyjmą taką wiadomość i jak to wpłynie na ich plany walki. A także jak to wpłynie na nasze plany.
O, to rzeczywiście istnieją pewne możliwości, pomyślał Himmler.
Jazda z punktu zaopatrzenia do 74. Pancernego była krótka, zaledwie kilka kilometrów, lecz trwała prawie dwie godziny, a to z powodu ruchu na drogach, w większości kierującego się na front. Jego samotny jeep kilka razy został zepchnięty na bok przez żandarmerię, aby przepuścić kolumny czołgów i ciężarówek, mające wyższy priorytet, nawet jeśli jechali w tym samym kierunku. To dało Jackowi możliwość rozejrzenia się i przeżycia wstrząsu wywołanego widokiem ogromu zniszczeń. Za wyjątkiem ataku na LST nigdy wcześniej nie widział wojny, a jako pilot był szczególnie izolowany od jej skutków.
Choć mocno poznaczone lejami drogi naprawiono, nadal było w nich dość dziur i wybojów, aby wstrząsnąć jego kręgosłupem, kiedy jeep, prowadzony przez obojętnego szeregowca nazwiskiem Snyder, przedzierał się naprzód. Z drogi zepchnięto szczątki wielu spalonych maszyn, niemal wyłącznie niemieckich. Sądząc po dolatującym z nich odorze, ich kierowcy, całkiem spaleni, pozostali wewnątrz wraków. Służba Ewidencji Grobów dawała zmarłym Amerykanom wysoki priorytet. Hitlerowcy musieli poczekać, aż piekło zamarznie, a Jackowi wcale to nie przeszkadzało.
Droga była wąska i piaszczysta, obsadzona gęstymi żywopłotami, które, jak powiedział Snyder, miejscowi nazywali bocages. Razem z nim i Snyderem jeepem jechała poczta, wiózł na kolanach cały worek listów. Snyder sugerował, że są one ważniejsze niż Jack.
Morgan zdążył się już dowiedzieć, że owe żywopłoty okazały się dla Amerykanów najbardziej nieprzyjemnym zaskoczeniem. Liczące sobie całe stulecia, a niektórzy twierdzili, że sięgały nawet czasów rzymskich, żywopłoty te miały przy ziemi cztery i pół metra szerokości, a sięgały na wysokość prawie dwóch metrów. Nad nimi wyrastały drzewa i inne krzewy, dodatkowo utrudniając sprawę. Pierwotnie stanowiły granice niewielkich działek poszczególnych rolników i były często przedzielane wąskimi drogami. Pojazdy po prostu nie mogły przedrzeć się przez nie, a żołnierze przeciskali się przez bardzo wąskie przejścia; w ten sposób garstka Niemców mogła i często powstrzymywała znacznie liczniejsze siły amerykańskie. Snyder mówił, że niektóre czołgi były wyposażone w dodatki podobne do tych montowanych na buldożerach, pozwalające wyciąć drogę w krzakach. Dodał też, że Pułk 74. to świeży oddział niedoświadczonych panienek, ludzi, którzy nie brali dotąd zbytnio udziału w walkach. Wspaniale, pomyślał Jack. A on był jeszcze jedną taką panienką.
Im bardziej zbliżali się do celu, tym częściej mijali zaparkowane amerykańskie samochody i czołgi. Morgan wiedział tyle, że potrafił rozpoznać przysadziste i krępe shermany M4 i mniejsze stuarty. Pracą ich załóg było najwyraźniej oczekiwanie na wejście do walki. Odgłosy artylerii były dość wyraźnie słyszalne. To źle wróży, pomyślał Morgan.
Minęli też wiele dział przeciwlotniczych, wycelowanych w niebo, których załogi wylegiwały się na ziemi. Albo amerykańskie radary były tak dobre, albo był to dowód, że Luftwaffe zostało całkiem skutecznie wypędzone z nieba. Miał nadzieję, że zachodzą oba te przypadki
Wreszcie jeep zatrzymał się przed niewyróżniającym się niczym namiotem. Jack wziął swoje rzeczy, podziękował Snyderowi, który coś odburknął, i wszedł do środka. Wewnątrz znajdowało się biurko i kilka krzeseł. Za biurkiem siedział podpułkownik.
– Proszę siadać, kapitanie. Jestem podpułkownik Jim Whiteside, może się pan do mnie zwracać „pułkowniku” lub „sir”, i to ja dowodzę tym oddziałem.
Morgan posłusznie usiadł. Whiteside robił sympatyczne wrażenie, lecz wydawał się też nieco spięty. Był to niski, przysadzisty mężczyzna po trzydziestce, o przerzedzających się, rudych włosach.
Jack spędził w 74. Pułku zaledwie kilka minut, lecz i tak szok kulturowy był duży. Wyglądało na to, że zamiast samolotów i bombowców mieli tu sporą liczbę czołgów, półciężarówek, artylerii, ciężarówek i jeepów. I chociaż w lotnictwie panował przynajmniej minimalny porządek, aby utrzymać w czystości silniki, w 74. Pułku najwyraźniej tego brakowało. Ludzie byli zakurzeni i ubrudzeni smarem, a Jack w swoim nowym mundurze poczuł się bardzo nie na miejscu.
Whiteside odchylił się na swoim składanym krześle.
– Będę szczery. Nie jest pan tym, kogo się spodziewaliśmy albośmy chcieli. Potrzebujemy oficera znającego się na broni pancernej, a przysłali nam pana.
Jack zamierzał odpowiedzieć, lecz pułkownik uciszył go ruchem ręki.
– Wiem, że to nie pańska wina. Ktoś na punkcie zobaczył, że zabito nam kapitana, i pomyślał, że potrzebujemy właśnie kogoś w tym stopniu, podczas gdy tak naprawdę potrzebny nam oficer w dowolnej randze, za to z gruntowną wiedzą na temat czołgów i broni zmotoryzowanej. Zwykła pomyłka, prawda?
– Tak jest, sir.
– W każdym razie jest pan tutaj, a my postaramy się wykorzystać to jak najlepiej. A teraz proszę mi powiedzieć, dlaczego odszedł pan z bombowców?
Jack powiedział mu, co się stało, że znieruchomiał i że jest przekonany, iż to już minęło.
– Widziałem, jak wielu kursantów ginie; ktoś mówił, że podczas szkolenia ginie ich dziesięć procent, lecz wtedy w końcu to do mnie dotarło.
Whiteside był wyraźnie zaskoczony.
– Dziesięć procent ginie, zanim w ogóle dotrą na wojnę?
– Tak jest, sir.
Pułkownik pokręcił głową. To było dla niego coś nowego.
– Cóż, domyślam się, że w przypadku samolotu nie istnieje coś takiego, jak drobny wypadek. Nie jak w przypadku czołgu, który wjedzie na drzewo. Drzewo, cholera, prawdopodobnie by przegrało. Mieliśmy na szkoleniach przypadki śmiertelne i rannych, ale nigdy aż dziesięć procent.
– Oczywiście, sir, jest też pomysł, że mamy za dużo pilotów bombowców i samolotów.
– Co? – spytał z niedowierzaniem Whiteside. – To chyba jakiś dowcip.
– Przykro mi, sir, ale tak nie jest. W dowództwie lotnictwa panuje przekonanie, że fryce są już na kolanach, a zwycięstwo jest tuż-tuż, więc wielu pilotów i kursantów, uważając się za zbędnych, przenosi się gdzie indziej. Oczywiście nie rozmawiałem z żadną szarżą, ale krążą takie plotki i nikt ich nie dementuje.
– O kurde.
– Jest gorzej. Lotnictwo myśli, że kończą mu się cele.
– Pierdoły – stwierdził Whiteside, czerwieniejąc. – Czemu nie przyjdą tu i nie zapytają chłopaków, którzy usiłują usunąć Szwabów z drogi? Chcą mieć cele? To ja im, kurwa, pokażę kilkanaście, o kilka kilometrów stąd.
Znów pokręcił głową.
– Jezu, co to za wojna! No i jesteśmy tutaj i choć nie ma pan za grosz pojęcia o czołgach, nie mam wyjścia, jak tylko mianować pana szefem kompanii B kwatery głównej, które to stanowisko zajmował pański poprzednik. Pańskim zadaniem będzie spakowanie pułkowego punktu dowodzenia, kiedy już będziemy ruszać, i dbanie o jego bezpieczeństwo przez cały czas. Dowódcą jest pułkownik Stoddard. Jest w dowództwie dywizji, gdzie odbiera rozkazy, wkrótce się pan z nim spotka.
Whiteside przejrzał kilka kartek.
– Ukończył pan college?
– Niezupełnie, sir. Nim zostałem powołany, uczyłem się przez trzy lata w college’u w stanie Michigan w East Lansing.
– Takie życie – mruknął major. – Prowadziłem sklep z artykułami żelaznymi w Cleveland.
– Mogę spytać, co się stało mojemu poprzednikowi?
– Coś, co nie powinno mu się było stać. W liście do rodziny napisałem, że jego jeep wjechał na minę, a on zginął natychmiast. Oczywiście to nie było tak. Zobaczył martwego szwabskiego oficera i chciał zabrać na pamiątkę jego lugera. Niestety, ciało okazało się pułapką i pański poprzednik stracił ręce oraz twarz. I nie umarł natychmiast. Darł się, biedak, przez dwie godziny, póki sanitariusze nie wpompowali w niego dość morfiny, aby się wreszcie zamknął. Na zawsze. Zasada numer jeden dla początkujących oficerów to nie chodzić po pamiątki. Zawołam kogoś, aby odprowadził pana na kwaterę, spotka się pan tam z kapitanem Levinem. Dowodzi kompanią A.
Morgan mógł już odejść, ale miał jeszcze jedną rzecz do dodania.
– A tak przy okazji, panie pułkowniku. Lepiej, aby pan nie chciał bliskiego wsparcia bombowca.
– Dlaczego nie?
– Nieważne, jaką propagandą pana karmią, ale bombowiec nie jest w stanie z wysoka precyzyjnie trafić. Jeśli znajduje się pan w promieniu kilku kilometrów od celu, jest pan w większym niebezpieczeństwie niż Szwaby.
– Mać.
– Szczerze mówiąc, sir – dodał sarkastycznie Morgan – najbezpieczniejszym miejscem podczas spadania bomb jest dokładnie sam cel.
Porucznik Phips zrobił, co mu kazano. W środku parnej, deszczowej nocy zebrał załogę „Mleka”, którą umieszczono w dwóch ciężarówkach, podczas gdy on sam pojechał na tylnym siedzeniu wojskowego sedana. Ciężarówki miały zasznurowane budy, a na oknach sedana umieszczono zasłony. Gdyby nie znał prawdy, mógłby pomyśleć, że wojsko nie chce, aby ktokolwiek go zobaczył.
Czemu nie? Był w końcu pariasem. Kiedy wreszcie udało mu się wrócić do bazy, po wielekroć zbierał cięgi za rozerwanie szyku, czym naraził na niebezpieczeństwo zarówno siebie, jak i innych. Wytrzymał to, ponieważ wiedział, że jego przełożeni i koledzy mieli rację, a on popełnił bardzo duży błąd.
Co gorsza, jeden z jego ludzi został zabity, prawdopodobnie wskutek jego głupoty. Phipsowi powiedziano wprost, że prędzej piekło zamarznie, niż ponownie obejrzy wnętrze samolotu z fotela pilota. Sugerowano też, że jego załoga zostanie rozwiązana, i to go smuciło. Oni zapłacą za jego błąd i to już nie było w porządku.
Dlatego też nie był tak naprawdę zaskoczony, kiedy ciężarówki z jego załogą pojechały w jedną stronę, a on w drugą. Próbował porozmawiać z prowadzącym samochód sierżantem, lecz ten odparł szorstko, że nie wolno mu z nim rozmawiać, co jeszcze bardziej dobiło Phipsa.
Po kilku godzinach powolnej jazdy przez Anglię zatrzymali się przed strażnicą, gdzie uważnie obejrzano ich dokumenty, a samochód przed dalszą drogą został przeszukany. Stała tam wspaniale wyglądająca posiadłość, która mogła mieć kilkaset lat, otoczona przez kilkadziesiąt wojskowych namiotów i półkolistych baraków z blachy falistej. Ku jego zaskoczeniu podjechali prosto do posiadłości, gdzie Phips został szybko przeprowadzony przez bogato umeblowany korytarz, na którego ścianach wisiały portrety dystyngowanie wyglądających ludzi w strojach historycznych, a wreszcie do pokoju, w którym było zaledwie kilka krzeseł. Jego worek pojawił się zaraz potem i z głuchym łupnięciem wylądował pod jego nogami.
Po krótkiej chwili do pokoju wszedł pułkownik i zaczął mu się przyglądać. Phips wyprężył się na baczność, kazano mu usiąść. Pułkownik miał może czterdzieści lat i potężną sylwetkę. Phips szybko zauważył na jego piersi baretki odznaczeń za udział w walce.
– Jestem pułkownik Tom Granville z wywiadu armii i mam do pana kilka pytań. Dla formalności, potwierdza pan, że trzy dni temu prowadził pan B-17, zwany „Mlekiem matki”, nad Niemcami, dokładniej nad Prusami Wschodnimi?
– Tak jest, sir.
– Czy wasz samolot leciał sam?
– Według mojej najlepszej wiedzy tak, sir. Przynajmniej po tym, jak zestrzeliliśmy tego messerschmitta, który nas ścigał.
– I, mówiąc przy okazji, słusznie. A po zestrzeleniu myśliwca świadomie i celowo zrzuciliście ładunek bomb na kilka budynków, które dostrzegliście w ostatniej chwili?
O Jezu, pomyślał Phips. Mimo artylerii przeciwlotniczej trafili w jakąś szkołę albo klasztor. Wyobraził sobie poszarpane ciała dzieci. Przełknął ślinę.
– Tak, sir. Zrzuciliśmy bomby, aby zaoszczędzić na paliwie, a te budynki były pierwszymi, które zauważyliśmy.
– Macie pojęcie, w co mogliście trafić, poruczniku?
– Nie, sir. Jeden z członków mojej załogi powiedział, że to Niemcy i nie ma to większego znaczenia, a ja przyznałem mu rację. Musieliśmy zmniejszyć nasze obciążenie, aby wrócić do domu.
Ponura mina pułkownika nieco się zmieniła. Czy to był uśmiech? Może nie trafił w szkołę. Granville ciągnął dalej:
– Cóż, z pewnością zbombardowaliście Niemcy, wróciliście z powrotem i zestrzeliliście tego messerschmitta, a my nie wiemy, co z wami zrobić.
– Sir?
– Bez zdradzania naszych źródeł, powiedzmy, że wiemy, iż Adolf Hitler przebywał w swojej tajnej kwaterze głównej w Rastenbergu w Prusach, kiedy na niskim pułapie nadleciał samotny amerykański B-17 i spuścił mu bomby na ten paskudny łeb.
Phipsowi opadła szczęka.
– O mój Boże!
– Zgadza się, poruczniku, o mój Boże. Niemcy ogłosiły, że został ranny w bombardowaniu, który przeprowadził pojedynczy samolot. Dotarły jednak do nas subtelne wskazówki, że Führer nie żyje, a jego odżałowana śmierć zostanie ogłoszona w ciągu kilku dni. To opóźnienie da nowemu faszystowskiemu rządowi szansę, aby się dostosować do tych warunków. Szkopy mówią, że zabił go żydowsko-amerykański spisek. Ale my wiemy lepiej, prawda? Był to głupi skurwiel w zagubionym B-17, który zrzucił bomby, aby oszczędzić paliwo, i przypadkiem trafił główną wygraną.
– Jesteście panowie pewni, że to ja?
– Tak, a dopóki to wszystko się nie wyjaśni, pan i pańska załoga będziecie przetrzymywani w odosobnieniu. Nie wiemy jeszcze, czy dać panu medal za zabicie Führera, czy postawić przed sądem polowym za złamanie formacji i prawdopodobnie śmierć członka załogi. Może zrobimy obie te rzeczy. Medal dobrze by wyglądał na więziennym stroju, nieprawdaż?
Granville wstał, Phips także.
– Na razie zostanie pan tutaj w nędzy i biedzie w tym szesnastowiecznym pałacu, który kiedyś, być może, odwiedziła królowa Elżbieta. Proszę niczego nie popsuć. Może pan spać, jeść i pić do woli, i trzymać gębę na kłódkę.
– A moja załoga, sir?
– Niedługo z nimi porozmawiam i zostaniecie ponownie złączeni, aby żyć długo i szczęśliwie.