Читать книгу Ostatnia wojna Himmlera - Robert Conroy - Страница 12

Оглавление

Heinrich Himmler był zawsze lojalnym zwolennikiem Adolfa Hitlera. Dołączył do partii narodowo-socjalistycznej na samym początku jej istnienia i czcił go z pełną atencją. Führer nadał sens życiu byłego handlarza nawozami i hodowcy kurczaków. Himmler rozkwitał jako szef SS i gestapo, a teraz był jednym z najważniejszych ludzi w partyjnej hierarchii.

Jednak Adolf Hitler nie żył i Himmlera czekało wiele pracy, jeśli zamierzał dożyć starości wśród nazistów, którzy nie mieli oporów przed wybijaniem rywali. Przede wszystkim, mimo trudnych czasów, dziedzictwo Führera musi zostać utrzymane, a nawet wzmocnione, a to wymagało mocnego przywódcy. Hermann Göring nie był do tego zdolny. As myśliwski z I wojny światowej i dawny powiernik Hitlera był w niełasce na skutek niekompetencji, jaką się wykazał jako dowódca Luftwaffe, a także nieudolności jako zarządca oraz przez rabowanie muzeów, aby zdobyć dzieła do ozdobienia swojego obrzydliwego i dekadenckiego pałacu rozkoszy w Carinhall. Göring był uzależniony od alkoholu i narkotyków, co jeszcze bardziej osłabiało jego ograniczone możliwości. Mimo to otyły dureń uważał się za ważnego gracza w Rzeszy i dziedzica Hitlera.

Himmler wysłał do Carinhall oddziały SS, oficjalnie, aby chronić Göringa przed możliwym zamachem. Tymczasem tak naprawdę mieli za zadanie uwięzić go i odesłać do małego prywatnego szpitala pod Berlinem, gdzie znalazł się pod ścisłą strażą. Göring oczywiście był zbyt odurzony, aby zdawać sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje. Pozostanie w szpitalu w narkotycznym otępieniu aż do chwili, kiedy zostanie podjęta decyzja co do jego przyszłości.

Martin Bormann, sekretarz Hitlera i szef kancelarii NSDAP, sprawował władzę tylko za życia Hitlera. Himmler podjął już kroki, aby go odizolować. Był trzymany w luksusowym odosobnieniu przez inny oddział SS. Himmler dopełniał słodkiej zemsty na człowieku, który spiskował przeciwko niemu i próbował go poniżyć przed samym Adolfem Hitlerem. Niestety Bormann zapomniał, że chociaż miał ogromny wpływ na Hitlera, to Himmler dysponował prywatną armią.

Dla dalszego zabezpieczenia Himmler wezwał jednego ze swoich faworytów, Oberstgruppenführera SS Seppa Dietricha, który gnał do Berlina z kilkoma tysiącami żołnierzy SS. Berlin był bezpieczny. Niezależnie od tego, czy śmierć Hitlera nastąpiła przypadkiem, czy wskutek zamachu, to właśnie on miał wykorzystać sytuację.

Sekretarz zapukał do drzwi i oznajmił, że czekają już feldmarszałek von Rundstedt i minister spraw zagranicznych Joachim von Ribbentrop. Himmler wolał mniejsze spotkania. Duże grupy, zwłaszcza w tych niepewnych czasach, przyciągały uwagę i mogły doprowadzić do paniki wśród ludności.

Feldmarszałek i dyplomata usiedli i patrzyli na Himmlera z wyczekiwaniem i szacunkiem. Von Rundstedt był arystokratą, a Ribbentrop usiłował nim być. Jak większość arystokratów, spoglądali na Himmlera z góry i ignorowali fakt, że jego ojcem chrzestnym był książę Bawarii, co zresztą było ważne tylko dla samego Himmlera.

– Panowie, rozpocznę od rzeczy oczywistych. Nasz ukochany Führer został zamordowany przez brytyjsko-amerykańsko-żydowski spisek. Podjęto już kroki mające na celu wytropienie i zniszczenie spiskowców, zostaną one uwieńczone powodzeniem. Jest w to zamieszanych kilku dyplomatów i nawet paru generałów, z którymi rozprawimy się surowo. Jednak czeka nas znacznie trudniejsze zadanie. Musimy wygrać wojnę.

Rundstedt skinął głową.

– Jest to także okazja.

– Jak to?

Himmler patrzył, jak starszy mężczyzna starannie dobiera słowa. Hitler może i nie żył, ale nadal krytykowanie go było niebezpieczne, by nie powiedzieć zabójcze. Rundstedt otwarcie krytykował Hitlera; nawiązując do jego stopnia z poprzedniej wojny, nazywał „małym kapralem”, lecz nie przekraczał granicy oddzielającej go od zdrady.

Rundstedt uśmiechnął się lekko.

– Hitler nie żyje; dlatego nie mamy już jego błyskotliwej intuicji i inspiracji, aby nas prowadziła i dodawała sił. Musimy polegać na naszych znacznie słabszych umysłach, aby przeprowadzić naród przez narastające kryzysy.

Dobrze powiedziane, pomyślał Himmler, nawet jeśli było to wierutne kłamstwo.

– Wiem, że wojskowi niejednokrotnie nie zgadzali się z Führerem – odparł – lecz na końcu zawsze przychylali się do jego zdania. Proszę zobaczyć, co nam to dało – Francję, Polskę i znaczną część Związku Radzieckiego.

Rundstedt roześmiał się ochryple, tym pewniej że jego uwagi nie zostały odparte.

– Dało nam to ziemie, które teraz Sowieci i Amerykanie szybko starają się nam wydrzeć. Jeśli nie będziemy ostrożni i nie będziemy działać szybko, Trzecia Rzesza stanie się tylko wzmianką w podręcznikach historii, a my będziemy martwi lub w więzieniu.

Himmler skrzywił się, lecz nie mógł się z tym nie zgodzić. To go właśnie gnębiło i feldmarszałek miał rację. Z kolei Ribbentrop wyglądał na zszokowanego.

– Co zatem zrobimy, panie feldmarszałku? – spytał Himmler. – Jak osiągniemy zwycięstwo?

– To zależy od tego, co pan określa jako zwycięstwo, Reichsführer. Jeśli myśli pan o zmuszeniu Sowietów, Brytyjczyków i Amerykanów, aby zaczęli z nami negocjować swoją kapitulację, to jest to mało prawdopodobne. Jeśli jednak określa pan zwycięstwo jako ocalenie Niemiec, partii narodowo-socjalistycznej i nas tu obecnych, to takie zwycięstwo jest osiągalne. Aby jednak tak się stało, musimy podjąć kroki, które są odrażające i wręcz stoją w sprzeczności z tym, co nasz nieodżałowany Führer zalecał.

Ribbentrop, usiłując zachować się jak dyplomata, odzyskał panowanie nad sobą i przyjął obojętny wyraz twarzy. Tego właśnie spodziewał się Himmler.

– Proszę dalej.

– Aby obronić Niemcy, potrzeba mi ludzi i środków. To proste. Obecnie wiele dziesiątek tysięcy wyszkolonych niemieckich żołnierzy tkwi bezproduktywnie z dala od pola walki, ponieważ Führer odrzucał wszelką myśl o oddaniu zajętych przez nas ziem, zwłaszcza Sowietom. Sugeruję, że okoliczności uległy zmianie i musimy działać zdecydowanie i szybko, póki jeszcze jest czas. Nasze rozproszone armie muszą zostać odzyskane, a rozciągnięte linie obronne skrócone.

Wreszcie odezwał się Ribbentrop.

– Chce pan, abyśmy oddali podbite przez nas tereny?

– Szczerze mówiąc, tak.

– Czy ma pan jakiś inny plan? – spytał Himmler.

– Teoretycznie tak. Jednak nie jestem w stanie go przeprowadzić bez wkładu ze strony Speera.

Himmler zgodził się z nim. Młody Albert Speer był ministrem uzbrojenia i amunicji. Możliwości i ograniczenia ekonomii stanowiły bardzo ważny element ich planów.

– Przybędzie tu jutro.

– A co ze mną? – spytał niemal płaczliwym tonem Ribbentrop.

– Po śmierci Hitlera – powiedział Himmler – może być panu łatwiej negocjować z naszymi wrogami. Trzeba ich wysondować. Kto naprawdę chce, aby ta wojna się skończyła, i jakie są rzeczywiście ich warunki.

Według Himmlera, Ribbentrop był bezużyteczny i jego próby zaprowadzenia pokoju okażą się daremne. W przeszłości już zawiódł jako negocjator, zasypując często wyzwiskami tych, z którymi miał negocjować. Czy ktokolwiek jest w stanie zapomnieć, jak powitał króla Anglii hitlerowskim pozdrowieniem? I to w dodatku w Londynie. Od tego czasu stał się pośmiewiskiem Anglii i wszystkich dyplomatów. Jednak jak na razie Ribbentrop był mimo wszystko najlepszą możliwością, jaką dysponował.

Franklin Delano Roosevelt podniósł wzrok znad swojej kolekcji znaczków i uśmiechnął się miło.

– I co, żyje w końcu ten jebany pacykarz czy nie?

Przewodniczący Połączonych Kolegiów Szefów Sztabów generał George Catlett Marshall nie krzywił się już, słysząc słowa wypowiadane przez swojego prezydenta. Czasami zastanawiał się, czy prezydent przeklina, aby wydawać się jednym ze swoich, zdenerwować starszego generała czy po prostu miał taki sposób wypowiadania się. Marshall sądził, że to ostatnie. Wielu ludzi wychwalało prezydenta jako człowieka doskonałego, jednak tak naprawdę był on kaleką niezdolnym do zrobienia choćby jednego kroku, człowiekiem, który pił i przeklinał. A także romansował. Dowcipnisie zorientowani w sytuacji pokpiwali sobie z tego, a niektórzy zastanawiali się, któż by nie zachwiał się na drodze cnoty, gdyby w domu czekała na niego zimna i zasadnicza Eleanor Roosevelt?

– Niestety, sir, nie jesteśmy pewni, jak wygląda sytuacja – powiedział. – Niemcy przyznali, że jest ciężko ranny, choć mówią też, że dochodzi do zdrowia. Mówią też, że był to podły zamach i amerykańsko-żydowski spisek. Znów zwalają wszystko na dysydentów, choć nie wiem, czy po tylu latach jeszcze jacyś tam zostali. Kimkolwiek są, żal mi ich.

– A co pan sądzi, generale?

– Sądzę, że Hitler nie żyje.

Roosevelt pochylił się nad biurkiem w Gabinecie Owalnym i spojrzał przez szkła okularów na kolorowe znaczki, niektóre dość rzadkie.

– Z czego pan to wnosi?

– Obecnie u władzy jest bardzo ambitny Heinrich Himmler, a kilka osób powiązanych z Hitlerem, powiedzmy, znikło, być może na zawsze. Sądzę, że Himmler i Goebbels szykują scenę pod zakomunikowanie o bohaterskiej śmierci Hitlera, po której nowym Führerem zostanie ogłoszony Himmler.

– A jeśli Hitler naprawdę nie żyje, jak to wpłynie na wojnę? – spytał Roosevelt.

Marshall był zaskoczony.

– Sądzę, że to pański teren, sir.

– Owszem – odparł cicho prezydent. – Obawiam się, że pojawią się naciski z wielu różnych stron, aby współpracować z nowym niemieckim rządem i zakończyć tę wojnę. Jeśli już nie po co innego, to po to, aby wykończyć tych małych, żółtych drani, którzy zbombardowali Pearl Harbor.

Marshall kiwnął głową. Wielu najwyższych dowódców, w tym admirał Ernie King i generał Douglas MacArthur, czuło, że wysiłek Ameryki powinien być skierowany nie przeciwko Niemcom, lecz przeciwko Japonii. Wielu kongresmenów, zwłaszcza tych z zachodnich stanów, także chciało, by skupić się na pokonaniu Japonii. Tymczasem Roosevelt opowiadał się za trzymaniem się przedwojennych planów, które zakładały w pierwszej kolejności pokonanie Niemiec przy jednoczesnym powstrzymywaniu japońskiej agresji. Plany aliantów również wzywały do bezwarunkowej kapitulacji Niemiec; skoro Hitler nie żył, czy mogło to jakoś na nie wpłynąć?

– Dosyć spekulacji – powiedział Roosevelt. – A teraz o tym Phipsie. Dajemy mu medal czy coś?

– Przynajmniej medal, lecz sugerowałbym zaczekać, aż śmierć Hitlera zostanie potwierdzona.

– Czy Ultra coś mówi?

Marshall instynktownie rozejrzał się dookoła. Ultra była kodowym określeniem supertajnej brytyjskiej operacji łamania szyfrów, która odbywała się w angielskim Bletchley Park. Niemcy nie wiedzieli, że Anglia złamała ich najtajniejsze i najważniejsze szyfry, którymi teraz się dzieliła, choć niechętnie, z amerykańskimi kuzynami. Wiedziało o niej bardzo niewielu Amerykanów, nie słyszało o niej nawet wielu ważnych członków administracji Roosevelta. Nie wiedzieli także, co jest przygotowywane w stanie Nowy Meksyk w ramach Projektu Manhattan.

Roosevelt westchnął.

– A ten cały Phips to jakiś żółtodziób, pieprzony gryzipiórek. Czemu to nie ten drugi pilot wtedy dowodził? Wygląda znacznie bardziej bohatersko niż Phips.

Marshall pozwolił sobie na lekki uśmiech.

– To może zadziałać na naszą korzyść. Niemieccy nadludzie będą upokorzeni, jeśli okaże się, że Hitlera zabiło takie małe nic jak Phips.

Roosevelt zachichotał.

– Może i zadziała. W każdym razie zrób coś z samolotem. „Mleko matki”, dobre sobie. Ta nazwa i ten bohomaz mają zniknąć. Cycki tej dziewuchy są większe niż niektóre stany i są obrazą dla każdej kobiety, która głosuje.

– Nazywam się Roy Levin i owszem, jestem Żydem, a czemu pan w ogóle pyta?

Morgan uśmiechnął się.

– Nie pytałem, a pan nie wygląda na Żyda.

Kapitan Roy Levin był niski i krępy, miał śniadą cerę i krótkie, kręcone włosy. Już bardziej przypominał Sycylijczyka. Morgan uznał, że łatwo go polubić. Levin usiadł na pryczy naprzeciwko tej, na której siedział Morgan, w zajmowanym przez nich czteroosobowym namiocie.

– Witamy w pancernym cyrku „Warownego Stoddarda”. I przy okazji, nigdy nie pozwól, aby pułkownik usłyszał, że tak go nazywasz. Wie, że wszyscy tak mówią, ale nie prosto w twarz. To może być tragiczne w skutkach. Tak cię przeczołga, że się wykrwawisz na śmierć.

– Jasne, a jak zdobył to miano?

Levin rozsiadł się i zapalił papierosa. Jack podziękował.

– Kwatera pułkownika została zajęta przez Niemców w północnej Afryce, w uroczym miejscu zwanym przełęcz Kasserine. Stracił na kilka dni kontakt z batalionem, dopóki nie nadeszły posiłki; był szczerze przekonany, że wielu jego ludzi zginęło, ponieważ znikła kwatera główna. Od tej chwili postanowił, że jego kwatera główna będzie zawsze ufortyfikowana. Dlatego zbiera ludzi i sprzęt, zabezpieczając ją po każdych przenosinach. Trochę tak, jak robiły rzymskie legiony. To będzie teraz twoje zadanie.

– Cudownie.

– Aby oddać Stoddardowi sprawiedliwość: nie jest ani tchórzem, ani głupcem, jest tylko ostrożny. Za Afrykę dostał kilka medali, jest też porządnym człowiekiem, dopóki się go nie wkurzy, na przykład źle wznosząc umocnienia wokół kwatery. Jest też jednym z niewielu ludzi w 74. Pułku, którzy rzeczywiście brali udział w walce. Choć jesteśmy w Normandii już od pewnego czasu, nie trafiła nam się jeszcze porządna walka. Trochę ostrzału, jacyś snajperzy, ale nic większego.

– Postaram się, aby był szczęśliwy. Teraz pewnie opowiesz mi o oddziale.

Levin wyciągnął ze swojego worka butelkę wina, otworzył ją i nalał do przydziałowych kubków.

– Kryształy byłyby lepsze – powiedział, upiwszy nieco. – Wzmacniają bukiet, ale jak się nie ma, co się lubi... Poza tym wino też nie jest aż tak dobre. Jeden z moich ludzi otrzymał to od chłopaków z pierwszej dywizji piechoty, którzy wyzwolili jakiś bar czy coś takiego.

Levin opowiedział, że 74. Pułk liczy trzy tysiące ludzi zgromadzonych wokół siedemdziesięciu czołgów stanowiących jego siłę uderzeniową. Dodał, że jest to samodzielna jednostka, obecnie przydzielona do 5. Korpusu generała Leonarda Gerowa, stanowiącego część 1. Armii Courtneya Hodgesa.

– Który z kolei jest częścią 21. Grupy Armii Omara Bradleya – dokończył.

– Jeśli cię to ciekawi, a nie ma powodu, aby tak było, po okolicy poruszają się inne samodzielne oddziały pancerne, a nawet masa samodzielnych batalionów pancernych. Jeśli chodzi o nasze siły, mamy 50 shermanów i 20 stuartów. Stuarty to czołgi lekkie i gówno warte. Co gorsza, mają na wyposażeniu tylko smętne działo 37 milimetrów, które nie uszkodzi panzera IV ani pantery. Co najwyżej zarysuje mu lakier. Zimą mają zostać wycofane i zastąpione czymś, co się nazywa chaffe, ale i tak nie da rady szwabskim czołgom. Sherman jest większy od stuarta, ale niewiele lepszy.

Levin tłumaczył też, że sherman dysponuje działem 75 milimetrów, zdolnym zniszczyć panzer mark III z działem 37 milimetrów i dać radę panzer mark IV z działem 75 milimetrów, lecz wprowadzenie pantery i rzadszych tygrysów oraz tygrysów królewskich zniweczyło całą przewagę.

– Panzer III jest nadal używany, a głównym niemieckim czołgiem jest panzer IV, do którego zniszczenia był początkowo przeznaczony sherman. Pantera okazała się paskudną i niemiłą niespodzianką, której na razie udało się nam uniknąć. Jednak nie może to trwać wiecznie.

Jack znów łyknął wina.

– Jaka jest różnica między panzerem III a panterą?

– Wbrew popularnemu wśród niechętnych wiedzy przekonaniu, „panzer” to nie niemieckie określenie „pantery”. Panzery wywodzą się od czegoś innego, może od francuskiego określenia. Technicznie mówiąc, pantera to panzer V. Inne, takie jest tygrys, który właściwie jest panzerem VI, tygrys królewski oraz leopard – to zupełnie inne kociaki...

Parsknął śmiechem.

– Ale jestem dowcipny.

– Wcale nie – odparł Jack – ale wprawiasz mnie w nieliche zakłopotanie. Mimo to proszę, mów dalej.

– Ja też cię kocham – odparł przyjaźnie Levin, najwyraźniej zadowolony ze swojego niezręcznego żartu. – Krótko mówiąc, działo shermana nie przebije przedniego pancerza pantery, a pocisk z działa pantery przechodzi przez nasz czołg jak gorący nóż przez masło. Ponieważ nie braliśmy dotąd udziału w prawdziwej walce, jeszcze nam się to nie przytrafiło, ale mówiono mi, że statystycznie jedna pantera może rozwalić do dwunastu shermanów, zanim zostanie uszkodzona, a tygrys jest podobno jeszcze lepszy, co, mam nadzieję, jest przesadą. Jedyne, co nas ratuje, to fakt, że szkopy nie mają za wiele panter i tygrysów.

– Jak to możliwe, że mamy takie słabe czołgi, a Niemcy mają takie dobre? – spytał Jack. – Robimy miliony dobrych samochodów, dlaczego nie możemy robić dobrych czołgów?

Levin wzruszył ramionami i dolał wina.

– Spytaj polityków i producentów, którzy przekonali armię, że projekty niemieckie nie będą nas wyprzedzać. Słyszałem też, że Pentagon chciał, żeby sherman był mały, dzięki czemu można było wysyłać ich za morze więcej i nie zajmowały zbyt wiele cennego miejsca na statkach. A, i jeszcze jest wysoki, więc szkopy zauważają go, zanim my zdążymy ich dostrzec. Był też pomysł, że te czołgi mają nie walczyć z innymi czołgami. Niemieckie czołgi miały kasować niszczyciele czołgów, a shermany wspierać piechotę. To też nie wypaliło. Kolejny świetny plan diabli wzięli.

Levin napił się i skrzywił. Wino było naprawdę słabe, ale był to alkohol, toteż zaczynali się już czuć swobodnie.

– Oprócz czołgów jest też kilka opancerzonych półciężarówek i dwanaście niszczycieli czołgów M-10 – ciągnął dalej – lecz one także mają słabsze działa w porównaniu z niemieckimi, nie mają też wieżyczek, aby zaoszczędzić na wadze, co z kolei miało zwiększyć ich prędkość. Co za idiotyzm.

Mamy własną artylerię, parę haubic 105 na podstawie otwartego czołgu. Mamy też dużo ciężarówek, cystern i jeepów, lecz wszyscy wiedzą, że nie mamy ich wystarczająco dużo.

Jack dolał sobie wina.

– Ale bagno.

Levin roześmiał się.

– Tak, a to podobno my mamy wygrać tę wojnę.

Pułkownik Ernst Varner był już w drodze do domu, kiedy zaczęły wyć syreny. Gdy spieszył się w stronę najbliższego schronu znajdującego się w piwnicach urzędu, poczuł, jak żołądek mu się ściska. Był środek dnia, co oznaczało, że niszczenie Berlina przeprowadzają teraz Amerykanie. Dokładnie tak samo, jak niemal co dzień Brytyjczycy bombardowali go nocami.

Varner był odważny, ale chowając się w schronie, czuł się bezradny. Mógł się tylko zastanawiać nad tym samym, co za każdym razem – co, do cholery, stało się z niemiecką obroną przeciwlotniczą? Gdzie są myśliwce? Dlaczego niemieckie bombowce nie atakują wrogich lotnisk? Kiedy wojna się zaczynała, Hermann Göring przechwalał się, że jeśli jakaś aliancka bomba spadnie na Berlin, to zmieni nazwisko na żydowskie, Meyer. Ostatnio bomby bez ustanku spadały na bezbronny Berlin, a okryty niesławą Göring rzadko się pokazywał. W oczach mieszkańców Berlina był bufonem. Varner zgadzał się z tym, ale tylko przed sobą.

Słychać było odgłosy uderzających bomb. Coś w okolicy właśnie przeszło do historii. Varner mógł tylko mieć nadzieję i modlić się, aby bomby nie spadały gdzieś w pobliżu domu, w którym czekały na niego Magda i Margareta.

Bomby spadały bliżej. Schron zaczynał się trząść, pył spadał na dziesiątki ludzi, którzy skulili się w przerażeniu. Ludzie jęczeli, kobiety krzyczały. Dzieci płakały. Varner poczuł, że musi się odlać. Bezpośrednie trafienie w budynek nad ich głowami mogło pogrzebać ich żywcem. Nieważne, jak często brał udział w walkach, kiedy zaczynał się ostrzał, zawsze pojawiało się to poczucie niezrozumiałego strachu. Pokaż mi kogoś, kto nie odczuwa strachu, mawiał do siebie, a ja pokażę ci głupka lub szaleńca.

Bomby niczym letnia burza osiągnęły swoje gwałtowne i rozrywające uszy crescendo. Ściany schronu drżały od ich eksplozji, z sufitu sypało się jeszcze więcej pyłu, opadając na stłoczonych wewnątrz ludzi. Varner poczuł dym i modlił się, aby wyjście nie było zablokowane pożarem albo gruzem. Widział takie przypadki; ludzie w środku spalili się na węgiel, stłoczeni przy wyjściu.

Jakaś kobieta znów krzyknęła, błagając, aby bombardowanie się skończyło, a potem zaczęła przeklinać Hitlera i Göringa za to, że do tego dopuścili. Ktoś ją zakneblował, żeby tego nie powtórzyła. Varner mógł zrozumieć jej lęk i frustrację, lecz nie ten wybuch. Gestapo nie mogło być wszędzie, ale jego informatorzy już tak, a takie histeryczne okrzyki mogły zostać uznane za zdradę.

Kiedy pył opadł, zobaczył kobietę stojącą teraz samotnie. Nikt nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Oczy miała szeroko otwarte i była ogarnięta paniką, lecz tym razem z powodu innego typu przerażenia.

Odgłosy bombardowania zaczęły słabnąć. Czy jednak Amerykanie już przelecieli, czy była to tylko pierwsza z wielu fal ataku? Wydawało się, że jankesi mieli niekończące się zasoby samolotów. Berlin nie był całkiem bezbronny, gdyż lecące wysoko bombowce ostrzeliwały setki, a może tysiące dział przeciwlotniczych. Trafią w kilka, lecz nie aż w tyle, aby zmieniło to bieg wydarzeń. Brytyjczycy nadlecą nocą, a Amerykanie znów za dnia. I tak to będzie trwało.

Zabrzmiał sygnał, że jest bezpiecznie, i Varner wyprowadził grupę ze schronu w zmieniony świat. Ściany były zburzone, domy stały w płomieniach. Powietrze wypełniał czarny dym, na ulicy leżały porozrywane ciała. Karetki pogotowia i wozy straży pożarnej dzielnie usiłowały zahamować tę rzekę krwi, płomieni i zniszczeń. Rozejrzał się za kobietą, która krzyczała, lecz nigdzie nie mógł jej dostrzec. Podszedł do niego policjant z zabandażowaną twarzą.

– Przepraszam, panie pułkowniku, czy wie pan cokolwiek o kobiecie wykrzykującej w schronie zdradzieckie hasła?

No no, pomyślał Varner, nie trwało to długo.

– Słyszałem, jak jakaś kobieta wrzeszczała histerycznie, ale to wszystko. Nawet nie mogłem rozpoznać, co mówi. Tak naprawdę to bardziej przejmowałem się dwójką dzieci, które płakały w pobliżu.

– Mógłby ją pan rozpoznać?

– Nie.

Policjant pokiwał domyślnie głową.

– Jak wszyscy inni. Zaskakujące.

– Proszę pana, doprawdy nie sądzę, aby okrzyki przerażonej kobiety kwalifikowały się jako zdrada, nawet jeśli je rzeczywiście wydawała.

– Ja też nie, panie pułkowniku, ja też nie – odparł policjant i odszedł.

Jakieś dziecko zaczęło krzyczeć. Varner wraz z innymi podszedł do miejsca, gdzie leżało przysypane gruzem. Wyciągnęli je, lecz jego oczy wywróciły się do góry i dzieciak stracił przytomność. Pobieżne badanie wykazało, że nadal oddycha. Chłopiec miał około 10 lat, jego lewa ręka była zmiażdżona i bez wątpienia trzeba ją będzie amputować.

Obok Varnera pojawił się lekarz.

– Przynajmniej ten nie będzie się nadawał do pańskiej armii, pułkowniku.

– Licz się ze słowami – warknął Varner.

– A dlaczego? – odparł lekarz. – Prędzej czy później wszyscy będziemy martwi i pan o tym wie, pułkowniku.

Varner poczuł, że nie może odpowiedzieć. Zostawił lekarza i rozpoczął długą drogę do swojego mieszkania.

Morgan siedział na przednim siedzeniu jeepa i rozmyślał. To było jak każdy inny korek, tylko że tym razem stali na ogrodzonej żywopłotami piaszczystej drodze w północnej Francji, a on trzymał na kolanach pistolet maszynowy M-3. Wybrał tę broń, ponieważ polecali mu ją inni. M-3 był automatyczny, a do tego mniejszy niż M-1 Garand. Rozmiar miał też znaczenie dla czołgistów, ponieważ przestrzeń wewnątrz była bardzo potrzebna. Nie miał jeszcze okazji z niego strzelać, więc czuł się z nimi nieco głupio. W kaburze u pasa nosił też pistolet na nabój .45 cali. Z niego również jeszcze nie strzelał. Nie siedział też jeszcze dotąd w czołgu.

Przypomniał sobie przeczytany gdzieś fragment, że kolumny wozów pancernych miały poruszać się szybko i dramatycznie szarżować do bitwy. Cóż, dziś to nie miało miejsca. Czołgi i niszczyciele czołgów jechały na czele kolumny, za nimi podążały półciężarówki i ciężarówki. Na wąskiej piaszczystej drodze zgromadzono dosłownie setki pojazdów pancernych i pomocniczych, które po raz pierwszy jako cała jednostka jechały do walki. O ile w ogóle tam dotrą.

Żywopłoty w tym regionie nie były tak kłopotliwe, jak te bliżej normandzkiego wybrzeża, ale i tak stanowiły utrudnienie. Ograniczały pole widzenia i zmuszały jednostkę do poruszania się gęsiego w kolumnie.

Morgan znowu trafił na starszego strzelca Snydera jako kierowcę. Jack ziewnął i zapatrzył się w stojącą przed nimi półciężarówkę. Upchnięto w niej kilkunastu ludzi, którzy wyglądali na śmiertelnie znudzonych. Na tylnym siedzeniu drzemał łącznościowiec. Najstarszy rangą z podoficerów, starszy sierżant sztabowy Rolfe i jego dwaj porucznicy, Hazen i Vance, jechali za nim.

Morgan postanowił obrócić to wszystko w żart.

– W tym tempie, Snyder, wojna się skończy, zanim na nią dojedziemy.

Snyder wyszczerzył zęby. Kiedy Morgan został jego dowódcą, nie był już tym małomównym i znudzonym kierowcą, który przywiózł go do jednostki.

– Mnie to pasuje, sir.

Rozległ się głośny trzask, półciężarówka z przodu eksplodowała. Ciała wyleciały przez otwartą górną część.

– Co jest? – spytał Morgan.

Z rozbitego pojazdu wystrzeliły płomienie, podczas gdy przechylał się on powoli na bok. Wyczołgała się z niego garstka ocalałych. Snyder wcisnął gaz i zjechał na lewe pobocze dokładnie w chwili, gdy rozległ się drugi trzask i pojazd przed zniszczoną półciężarówką również eksplodował. Ich jeep zsunął się na bok i wyskoczyła z niego cała trójka.

Niemiecka pułapka.

– Wszyscy z wozów! – wykrzyknął Morgan.

Rozkaz był niepotrzebny, ponieważ wszyscy to robili. Pobiegł wzdłuż linii, aby powtórzyć rozkaz grupce ludzi, którzy stali jak sparaliżowani w miejscu, chwytając kilku za kołnierze i ciskając na ziemię. Starszy sierżant Rolfe robił dokładnie to samo, lecz młodzi porucznicy Morgana, Vance i Hazen, siedzieli w swoich jeepach oszołomieni. Jack złapał Hazena i cisnął nim o ziemię. Vance oprzytomniał i sam wysiadł. Wszystkie pojazdy stojące w szeregu zostały opuszczone.

Trzask!

Rolfe rzucił się na ziemię obok Morgana, który przywarł do gleby.

– To niemiecka osiemdziesiątka ósemka, kapitanie. Pamiętam te skurwysyny z północnej Afryki i Sycylii.

Mały sierżant o krzywych nogach był jednym z niewielu weteranów. Właściwe zidentyfikowanie przeciwnika to jedno, ale odpowiednia reakcja na niego to już coś zupełnie innego.

Trzask – i eksplozja kolejnej ciężarówki.

– To jak strzelanie do tarcz – powiedział Rolfe. – Kapitanie, pan tu dowodzi. Radzę, abyśmy coś zrobili.

W szeregu czołgów zaryczał sherman, jego krótka lufa kalibru 75 milimetrów szukała celu. Znajdował się po niemieckiej stronie drogi i stłoczonych pojazdów, ruch odsłonił jego słabiej opancerzony bok.

Trzask – i czołg się zatrzymał. Spod jego klap zaczął się wydobywać czarny dym, załoga chwiejnie wychodziła. Udało się to zaledwie dwóm spośród pięciu, kiedy zaczęła eksplodować amunicja w czołgu.

– Boże, dopomóż tym biednym draniom – powiedział Rolfe.

– Widzisz, gdzie jest to szkopskie działo? – spytał go Morgan.

– Mniej więcej. Chyba widziałem błysk w tych drzewach z przodu po lewej, może o jakieś 200 metrów stąd.

W okolicy nie rosły żywopłoty i drzewa tak gęste jak przy starych gospodarstwach wokół miejsca lądowania w Normandii, ale roślinności było wystarczająco dużo, aby ukryć w nich działo przeciwpancerne.

– No to niech wszyscy strzelają mniej więcej w tamtą stronę. Może się przynajmniej położą. Wezmę kilku ochotników i zobaczę, czy zdołamy do niego podejść, zanim skurwiel rozwali cały oddział.

Zaczął biec, lecz poślizgnął się i upadł na kolana. Stęknął, kiedy zorientował się, że wdepnął we wnętrzności żołnierza, który ciężko oddychał i wymachiwał rękami. Wszyscy wokół niego wyli i wrzeszczeli. Kilka osób próbowało pomagać rannym, ale wszystkich opanowała panika. Gdyby Niemcy mieli cekaem po tej stronie drogi, wyrżnęliby ludzi z 74. Pułku niczym barany. Otrząsnął się z szoku i podniósł.

Przy czasami agresywnej pomocy Rolfe’a Morgan zebrał sześciu „ochotników” i ruszył z nimi na prawą stronę. Pozostałym rozkazał strzelać mniej więcej w stronę działa. Może uda im się w coś trafić. Może zdołają skłonić Niemców, by opuścili głowy. Miał nadzieję, że zdołają przejść niezauważeni, aż znajdą się na tyłach niemieckiego działa.

Niestety. Zdołali tylko przecisnąć się przez żywopłot i wyjść na czyjeś pole, kiedy usłyszeli karabin maszynowy i dwaj z jego ludzi upadli. Jeden był na pewno martwy, a drugi złapał się za nogę, poruszył i krzyknął, kiedy trysnęła krew. Pewnie, że Szwaby spodziewały się ataku z boku, pomyślał Jack. Oczywiście, że będą mieli karabiny maszynowe czekające tylko, aby wysiekać atakujących do nogi. Cholera. Co on sobie myślał?

Nadjechał drugi sherman, lecz jego dowódca był sprytniejszy. Jechał po drugiej stronie drogi, odgradzając się od Niemców spalonymi i zniszczonymi amerykańskimi pojazdami. Skręcił w lewo, wystawiając się swoim lepiej opancerzonym czołem, i zaczął siać między drzewami ze swoich karabinów maszynowych, podczas gdy działo strzeliło w miejsce, gdzie wydawało się im, że widzą błysk wystrzału. Jacka niepokoił fakt, że ze strony unieruchomionej kolumny prowadzony jest tak słaby ogień karabinowy. Czyżby był jedyną osobą, która chciała zająć się Niemcami?

Wystrzeliwszy kilka razy, czołg przejechał przez drogę i ruszył ostrożnie w stronę drzew. Nikt nie odpowiadał ogniem. Jack zebrał pozostałych „ochotników” i wsparty przez kolejnych żołnierzy oraz starszego sierżanta Rolfe’a ruszył w stronę niemieckich stanowisk.

Niemców już nie było, ale dwa rozciągnięte na ziemi ciała stanowiły dowód, że walka nie była całkowicie jednostronna. Jednak działa i karabiny maszynowe znikły. Ślady prowadziły do miejsca, gdzie Niemcy załadowali sprzęt i odjechali inną piaszczystą drogą. Zrobili to, do czego zostali wysłani – szybka masakra bezbronnej kolumny za cenę kilku zaledwie martwych Szwabów.

Morgan oparł broń o drzewo i usiłował opanować drżenie rąk. Nie oddał ani jednego strzału.

– Nieźle, kapitanie – powiedział Rolfe. Podał Morganowi swoją manierkę, którą ten przyjął z wdzięcznością. – Pierwszy raz w walce, sir?

– To aż tak widać? – spytał, a Rolfe się zaśmiał.

Za nimi zbierano rannych i zabitych, a uszkodzone i zniszczone pojazdy spychano na bok drogi. Kolumna ruszyła dalej. Morgan zastanawiał się, czy tak właśnie będzie wyglądać ich droga nad Ren i jeszcze dalej.

Wiele godzin później kolumna zatrzymała się na postój, a Morgan szybko rozstawił zabezpieczenia – nie prawdziwe umocnienia, tylko kozły z drutem kolczastym, ponieważ wiadomo było, że jutro rano ruszają dalej. Nie dotarli jeszcze na front, choć odgłos artylerii był wyraźniejszy, po drodze mijali też amerykańskie baterie 155 milimetrów strzelające w stronę niewidocznych celów. W połączeniu z jednostronną walką, jaką stoczyli dzisiaj, miało to dość otrzeźwiający skutek.

Morgan nie był zaskoczony, kiedy pułkownik Stoddard kazał mu się zameldować. Tak jak powiedział Levin, dopóki się go nie sprowokowało lub nie wykazało niekompetencją, był całkiem przyzwoity. Absolwent West Point po czterdziestce, jak większość pancerniaków był niski, miał przerzedzające się siwe włosy i świdrujące spojrzenie.

Morgan zameldował się i kazano mu usiąść.

– Kapitanie, po prostu nie wiem, czy mam panu gratulować, czy nakopać w łeb. Pańskie działanie dziś po południu dowodzi odwagi oraz opanowania pod ogniem nieprzyjaciela i za to zostanie pan nagrodzony. Jednak zabrał pan ze sobą sześciu ludzi na bezsensowny wypad, jeden z nich zginął, a drugi jest ciężko ranny. Co ma pan do powiedzenia?

Jack wziął głęboki oddech. Co ten Stoddard może mi zrobić, zastanowił się, odesłać do domu?

– Panie pułkowniku, znajdowaliśmy się pod ostrzałem, ludzie ginęli. Robiłem to, co uważałem za najlepsze. Miałem nadzieję, że odwrócę uwagę załogi osiemdziesiątki ósemki i może zmuszę do wycofania się. Nie spodziewałem się karabinu maszynowego, tak samo jak nie spodziewaliśmy się działa.

– Było zaledwie kilkaset metrów od was, kazaliście ludziom strzelać do niego, podczas gdy sami zachodziliście je z boku. Czy naprawdę sądził pan, że zdołają w cokolwiek trafić?

– Nie, sir. Miałem nadzieję, że zrobię wśród Niemców zamieszanie i dam naszym chłopcom coś, do czego mogliby odpowiedzieć ogniem. Szczerze mówiąc, sir, byłem zaskoczony, jak niewielu naszych ludzi naprawdę strzelało.

– Dlaczego nie czekał pan na kawalerię?

– Widziałem, jak pierwszy czołg nadjechał i został zniszczony. Nie chciałem, aby z następnym, który przyjedzie, stało się to samo.

Wszedł podpułkownik Whiteside i zajął składane krzesło obok Stoddarda.

– Mam straty, panie pułkowniku. Piętnastu zabitych i jedenastu rannych, kilku ciężko.

Stoddard skrzywił się z bólem. Może i był szorstkim draniem, ale najwyraźniej dbał o swoich ludzi jak o własną skórę. Morgan pomyślał ze smutkiem, że jeden z zabitych i jeden z rannych to skutek jego działań. Wciąż widział wybuchającą półciężarówkę przed swoim jeepem i niszczonego shermana. To dlatego było więcej zabitych niż rannych. Nikt nie miał szansy się uratować.

– Dziś wiele się nauczyliśmy – powiedział cicho Stoddard. – Po pierwsze, wystawiamy czujki na skrzydłach, kiedy tylko jest to możliwe. Po drugie, dajemy ciężką broń między bezradnych, aby mogli się odgryźć. Podsumowując, Morgan, spisał się pan dobrze. Idealnie? Nie. Niemniej dobrze. Bo zrobił pan coś, kiedy inni chowali się w trawie i płakali za mamusią.

– Panie pułkowniku, ja też byłem przerażony.

– Lecz, jak powiedział pułkownik, w ogóle coś pan zrobił – powiedział Whiteside – i poznał dziś pewien mały brudny sekrecik. Podczas walki wielu, wielu żołnierzy po prostu nieruchomieje i nie strzela ze swojej broni.

Wręczył Jackowi małe pudełko.

– To właśnie przyszło dla pana, kapitanie.

Zmieszany Morgan otworzył je. Opadła mu szczęka. Była to Brązowa Gwiazda.

– A to za co, sir?

– Za postawę na LST – odparł Whiteside. – Uratował pan człowieka, kiedy statek eksplodował, pamięta pan? Niejaki komandor Stephens pana rekomendował. Było troszkę biurokratycznego zamieszania, kto powinien panu wręczyć ten medal, armia czy marynarka, bo uratował pan piechura, ale na okręcie. Uznano, że powinna zrobić to armia, bowiem jest pan jednym z nas. Gratulacje. Teraz jest pan oficjalnie bohaterem. Aha, otrzyma pan także Purpurowe Serce, chyba że zapomniał pan o ramieniu i tej ranie na czole?

– Szczerze mówiąc, tak, sir.

Stoddard wstał, uścisnęli sobie ręce.

– Tak – powiedział Stoddard – okazał się pan miłą niespodzianką. A teraz proszę wracać na kwaterę, poczęstować się tym tajnym winem Levinsa i powiedzieć mu, aby przysłał coś także do mnie. Po dzisiejszym dniu potrzebuję tego.

Ostatnia wojna Himmlera

Подняться наверх