Читать книгу Chata nad jeziorem - Roma J.Fiszer - Страница 4
Rozdział 1
ОглавлениеDrzewa i krzewy w parku sąsiadującym z gdyńską mariną kipiały soczystą zielenią, kontrastującą z głębokim błękitem czerwcowego nieba. Wiele z nich, kwitnących wiosną, gubiło ostatnie płatki przy podmuchach ciepłej morki, która zanosiła je nawet do najodleglejszych zakątków mariny, gdzie ich aromat mieszał się z zapachem morskiej wody. Naturalna orkiestra mariny grała swój zniewalający wiosenny koncert. Kołyszące się na falach jachty lekko uderzały o gumowe i drewniane odbojnice, wysyłając w eter przytłumione dźwięki. Wysokimi rejestrami tonów zawładnęły ptaki, mieszkańcy okolicznych drzew, wyśpiewując melodyjne trele. Czasami tylko uzupełniał je przenikliwy skwir mewy lub tęskne wołanie rybitwy dochodzące znad wody. Świszczące riffy wydawane przy silniejszych podmuchach wiatru przez wanty jachtów albo łopot podniesionych na nich żagli i bander wkradały się do instrumentarium tej orkiestry.
Zmysły wzroku, słuchu i powonienia Vanessy zostały całkowicie obezwładnione. Siedziała bez ruchu; jej dłoń trzymająca pędzel zawisła w powietrzu, a wzrok zatrzymał się na topach masztów. Paleta z wyciśniętymi z tubek kleksami farb akwarelowych zsunęła się z jej kolan na trawę. Zupełnie zapomniała, że siedzi przed sztalugami, a przyszła tu przecież z zamiarem uwiecznienia mariny pełnej jachtów w promieniach porannego słońca.
To było jej pierwsze wyjście w plener od trzech miesięcy. Zdecydowała się na nie dzisiaj, nieoczekiwanie dla siebie samej, tuż po przebudzeniu. Postanowiła sprawdzić, czy jest już gotowa na spotkanie z ludźmi, malowanie w plenerze, czy też dalej powinna trwać samotnie w swoim eremie.
Przed kilkoma miesiącami uciekła bowiem prawie sprzed ołtarza i z tego powodu pomiędzy nią a niedoszłym panem młodym i rodzicami obojga pojawił się rów, głęboki… jak najgłębszy Rów Mariański. Spodziewając się anatemy po ogłoszeniu zerwania ślubu, dobrowolnie udała się na banicję do swojej samotni na Pustkach Cisowskich. Nikt nie zdążył jej ogłosić, wypowiedzieć słów odrzucenia, ale ona czuła, że wiszą nad nią jak miecz Damoklesa. Zostawiła wszystkich siedzących przy stole z otwartymi z osłupienia ustami. Jej decyzja nie była spontaniczna, dojrzewała do niej powoli, ale zdecydowała się ją ogłosić tuż przed ostatecznym terminem, żeby być w zgodzie z tą warstwą duszy, która odpowiada za synchronizację wrażeń artystycznych i estetycznych z uczuciami.
Sama się sobie dziwiła, gdyż jej wieloletnia miłość do Andrzeja nigdy nie była udawana. Czekała na ślub z nim jak na coś oczywistego, czekali na to wydarzenie z radością także rodzice: jej i niedoszłego pana młodego, rówieśnika z sąsiedniego bloku na Obłużu, chłopaka, z którym znała się od podstawówki. Ojcowie Vanessy i Andrzeja służyli kiedyś razem w Marynarce Wojennej, zaprzyjaźnili się, potem świadkowali na swoich ślubach, a ponieważ ich żony także się bardzo polubiły, więc obie rodziny spotykały się często. Starali się nawet jeździć wspólnie na wczasy. Nic więc dziwnego, że wszystko było przygotowane tak jak od dawna pragnęła Vanessa: ślub w jej ulubionym kościele na Świętojańskiej, przyjęcie weselne w restauracji na Kamiennej Górze. To były punkty na jej mapie, które doskonale znała i lubiła od dziecka. Marzyła wręcz, żeby to były właśnie te miejsca, bo o nich miała zamiar wspominać kiedyś z łezką w oku. Kochali się z Andrzejem od dawna, od czasu drugich klas swoich szkół średnich. Potem nie rozdzieliły ich nawet, jak to bywało z innymi osiedlowymi parami, dojazdy do szkół różniących się diametralnie profilem, w odległych od siebie miejscach Trójmiasta.
Ona, od wczesnego dzieciństwa prawdziwie artystyczna dusza, przepięknie tańczyła, ładnie śpiewała, ale przede wszystkim cudownie malowała. Najpierw więc wybrała liceum plastyczne w Orłowie, a potem Akademię Sztuk Pięknych w Gdańsku. On, zakochany w morzu o zainteresowaniach technicznych, zaczytany od najmłodszych lat w powieściach marynistycznych, spoglądający wciąż ze swoich okien na port i stocznię, wybrał Conradinum we Wrzeszczu, a potem studia z elektroniki morskiej na politechnice.
Po zdobyciu dyplomów i rozpoczęciu pracy w tak odległych od siebie środowiskach uczucie pomiędzy nimi nie wygasło. Spotykali się, spacerowali, trzymając się za ręce, snuli plany na przyszłość. Od czasu jednak, gdy Andrzej rozpoczął pracę, Vanessa z rosnącym niepokojem oglądała jego powolną metamorfozę w wyglądzie zewnętrznym. Często mu powtarzała: jesteś poważnym i cenionym inżynierem, projektantem systemów hydroakustycznych, bywasz na konferencjach naukowych, słuchają cię z zainteresowaniem ludzie z branży, przecież zaprosiłeś mnie w ubiegłym roku na swoją prezentację do Centrum Targowego w Gdańsku, więc widziałam i słyszałam. Moim zdaniem powinieneś także stosownie wyglądać, bo niektórzy przyglądają ci się dziwnie.
– O co ci chodzi? – ripostował z lekką irytacją w głosie. – Masz mi za złe, że jestem kibolem…? Lechii?
– To akurat nikogo nie interesuje i tego nie widać. Nawet ja do tego nic nie mam. Miej swoje hobby, chadzaj na mecze… Chociaż z drugiej strony, jesteś gdynianinem, zdradziłeś Arkę, a to mi się nie podoba. – Pogroziła mu palcem i pokręciła głową.
– No to o co chodzi, Vanesso?
Wtedy się wściekła na niego pierwszy raz od dawna. Tyle razy go prosiła, żeby nie mówił do niej „Vanesso”. Od wczesnych lat szkolnych nie lubiła swojego imienia, czasami wręcz go nie cierpiała. Jeszcze w przedszkolu znosiła je, ale kiedy dostała od chrzestnej matki na rozpoczęcie nauki w szkole podstawowej lalkę, niechęć do tego imienia wzrosła. Ciocia bowiem powiedziała jej, że lalka Barbie i ona są podobne do siebie jak bliźniaczki. Kiedy tylko ciocia wyszła, natychmiast zdjęła z siebie wszystkie kolorowe gumki, spineczki, zaciskające się kółeczka, wszystko to, co miało jakiekolwiek podobieństwo do elementów uczesania lalki. Poprosiła mamę stanowczo, żeby nie mówiła do niej Vaneska, ostatecznie może być Vanesso, albo żeby zwracała się do niej drugim imieniem, Franciszka, które dostała po prababci. Oczywiście, mama i tata zlekceważyli jej prośbę, ale w szkole udało jej się przeforsować, żeby mówili do niej Vessi…
Spoglądała teraz na Andrzeja złym wzrokiem.
– Prosiłam cię już dawno, żebyś mówił inaczej. Choćby Vaya.
Wkrótce po studiach uznała, że już nawet Vessi, którym obdarzały ją koleżanki i koledzy na uczelni, jest zbyt dziecinne.
– Jest imię Vayu, a nie Vaya – zaśmiał się głośno, jak to miał w zwyczaju.
– Co ty powiesz? A ta… no, ta Vaya od Con Dios, to co?
– Ona, kotku, nazywa się przecież Dani Klein, a Vaya Con Dios to nazwa zespołu, która oznacza po hiszpańsku ni mniej, ni więcej tylko: Idź z Bogiem.
– Coś takiego! – zaperzyła się. – Gdybyś o tym nie usłyszał podczas jej koncertu w Sopocie w dziewięćdziesiątym szóstym, tobyś do dzisiaj nie wiedział. Mogłeś coś nowego wymyślić, a nie tylko powtarzać stare teksty.
– Faktycznie! Oglądaliśmy ten koncert razem u was. Byliśmy wtedy… – przymknął oczy – …w trzeciej klasie. – Mrugnął. – Przecież wiesz, że ja do takich spraw nie mam głowy, ale za to… kocham cię jak nikt.
Usiłował ją przytulić, jednak zręcznie wysunęła mu się z ramion.
– Ale kiedy bywaliśmy, bywamy sami… no wiesz… to jednak mówisz Vaya… – Zrobiła maślane oczy.
– To był, jest, mój błąd – zaśmiał się.
– Ty… ty… – Pacnęła go w ramię, ale złość jej przeszła, gdy wyszeptał jej do ucha:
– Już dobrze, Vayu.
Wiele plenerów, w których uczestniczyła po studiach, obfitowało w wysyp jej prac. Malowała szybko i interesująco. Dzięki znajomościom zarówno z orłowskiego liceum, jak i akademii w Gdańsku, dwa lata po ukończeniu studiów udało jej się zorganizować pierwszy wernisaż, a po nim jej prace szybko znikały i przynosiły niezły zarobek. Była coraz bardziej rozpoznawana, więc uzyskiwała co i rusz, z różnych miejsc, kolejne umowy o dzieło, chociaż wymagało to czasem sporo zachodu. Nie mówiąc początkowo nic rodzicom ani Andrzejowi, zainwestowała w małe mieszkanko i powoli je urządzała. Trochę to było na wyrost, ale jakoś starczało i na kredyt, i na powolne wyposażanie, a potem nawet na używane niewielkie auto. Gdy była już zadowolona z wyglądu wnętrza mieszkania, zaprosiła tam Andrzeja. Był w szoku.
– Przecież ja też odkładam na mieszkanie! – rzucił poirytowanym tonem chwilę po wejściu do środka, zamiast pogratulować czy choćby ucieszyć się. – Mam sporo dodatkowych zleceń, mogliśmy połączyć siły i zamachnąć się na coś większego – dodał nieco bardziej ugodowo, gdy zwiedził mieszkanie, chociaż wciąż jeszcze kręcił głową.
– Jakby co, to ono z każdym miesiącem już podnosi swoją wartość – rzekła, zataczając ramieniem łuk, a po chwili podniosła kciuk. – I to o większy procent niż w banku. Spójrz zresztą, jak tu ślicznie. – Otworzyła drzwi na malutki balkonik i pociągnęła go za sobą. – Pani jesień pomalowała drzewa od złotej żółci po ciemny brąz, gdzieniegdzie zostawiając jeszcze zielone plamy. Ja tak pięknie nie potrafię jeszcze malować.
Jego oczy przesuwały się z wolna po otaczających osiedle zalesionych wzgórzach. Vanessa przytuliła się do niego.
– Pięknie malujesz i cudownie byłoby tu mieszkać – westchnął po chwili, już udobruchany.
Poprosiła go, żeby nie wygadał się przed rodzicami, i tak się stało, bo kiedy w końcu marca ogłosiła odwołanie ślubu i wyprowadzkę do swojego mieszkania, widziała nieskrywane zaskoczenie na twarzach i swoich, i jego rodziców.
– Do jakiego mieszkania?! – wykrzyknęła jej mama cała w wypiekach.
No i wtedy opowiedziała pokrótce, jak doszło do jego kupna, a Andrzej tylko kiwał głową. Nie chcąc, aby ten temat stanowił jakiś punkt zaczepienia do ewentualnej dyskusji o zmianie jej decyzji, wstała i wyszła. Po prostu.
To zerwanie ślubu miało swoje głębokie przyczyny. Oto kilka miesięcy wcześniej Andrzej pojawił się u niej w zupełnie nowej stylizacji. Uraczył ją tym na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia. Zmienił swój wygląd radykalnie, choć już uprzednio wprowadzał w nim pewne nowe elementy, które też na ogół jej się nie podobały. Pod pretekstem, że u niej jest za gorąco, zdjął sweter. Stał teraz przed nią z głową ogoloną na łyso, dziarami na karku i przedramionach i z grubym złotym łańcuchemna szyi.
Jej Andrzej. On się uśmiechał, a ona… była przerażona monstrum, które się przed nią pojawiło. Dotąd lubiła gładzić niesforną czuprynę i ciemny meszek na jego silnych ramionach. Teraz nic z tego nie zostało. Pojawiły się za to jakieś węże, zygzaki i napis, którego nawet nie miała zamiaru odczytywać. Wykrzywiło ją z obrzydzenia, aż zadrżała z bezsilnej złości.
– Jesteś obrzydliwy! – wykrzyknęła wreszcie. Nie potrafiła powstrzymać łez, które popłynęły nieprzerwanym strumieniem z oczu.
Rzucił wtedy krótko:
– Chyba przesadzasz!
Ale uśmiech na jego twarzy zamienił się w przestrach. Znał ją dobrze i wiedział, że ten wybuch nic dobrego dla niego nie wróży.
– Wynoś się, i to natychmiast! – dorzuciła łamiącym się głosem, a po chwili łkając, wyszła do drugiego pokoju.
Poszedł za nią, coś próbował tłumaczyć, ale Vanessa nie chciała niczego słyszeć. Tylko machała ramionami.
Kiedy przyszedł z życzeniami i prezentami do domu jej rodziców w Wigilię, wyszła na spacer. Nie mogła na niego patrzeć. Kiedy mama spytała po jej powrocie: „Co się pomiędzy wami stało?” , odparła, dotykając palcami głowy, karku i przedramion:
– To jest obsceniczne. Niedobrze mi się robi, kiedy na niego patrzę.
– Dziecko, ale to jest przecież ten sam, twój Andrzej – zdziwiła się mama.
– Przesadzasz… taka jest teraz moda, to przejdzie… – dorzucił filozoficznie tata. – On ma tam przecież wytatuowany napis Vaya. Czy nie tak czasami do ciebie mówi?
Vanessa przełknęła ślinę.
– Ale czy ty nie rozumiesz, że tego nie da się usunąć? Nie wyobrażam sobie zasypiania i budzenia się przy takim monstrum. Dziecko będzie się go bało!
Mama zrobiła oczy po słowie „dziecko”.
– A jesteś w ciąży? – wykrztusiła, zupełnie nie zwracając uwagi na cały wcześniejszy wywód córki.
– Tego by jeszcze brakowało… – załkała Vanessa.
Zamiast życzeń wigilijnych był więc tylko jej cichy płacz.
– Przyzwyczaisz się, a zresztą czupryna mu odrośnie… – rzucił w dobrej wierze tata pomiędzy kęsami śledzia w śmietanie, ale ją to jeszcze bardziej rozjuszyło.
– Zburzył swoim wyglądem cały ład i piękno, jakie sobie wokół zbudowałam.
– Oj… tutaj to już pojechałaś po bandzie. Nie szata przecież zdobi człowieka. – Mrugnął.
– To dlaczego ty sobie czegoś takiego nie zafundowałeś? Jesteś taki niby nowoczesny.
– Aż taki to już nie, a poza tym mam inne wydatki.
– Chwileczkę, a gdybyś miał wolne środki, bo to chyba trochę kosztuje, tobyś sobie coś wydziergał? – Pani domu spojrzała na męża przenikliwie, a jej dłoń zawisła nad półmiskiem z dzwonkami karpia. Tata pokręcił głową i uśmiechnął się.
– A pamiętasz bajkę Księżniczka i żaba? – rzucił z niezmąconym spokojem, spoglądając na córkę, i pomógł sobie dłonią uzbrojoną w widelec.
Vanessa przywarła do oparcia krzesła. Wodziła po rodzicach zapłakanymi oczami.
– Wy sobie ze mnie żartujecie, jakbym wciąż była malutkim dzieckiem, a dla mnie jest to kwestia… – zamachała ramionami – …życiowa, egzystencjalna, najważniejsza, moje być albo nie być…
– Czyś ty, dziecko, zgłupiała?! – fuknęła z poważną miną mama.
– …mówiąc precyzyjniej, być albo nie być naszego związku. Jestem naprawdę załamana i nie chcę żartować o mojej sytuacji! – Vanessa lekko pacnęła dłonią w stół.
– Uważaj, to jest Wigilia…
– To traktujcie w takim razie moją sprawę, tę całą sytuację absolutnie poważnie. Moje uczucie do Andrzeja… – zamilkła raptownie, widząc tym razem poważne miny mamy i ojca. – Jeszcze niedawno bardzo go kochałam, nie wyobrażałam sobie bez niego życia, ale teraz mnie odpycha – dokończyła ciszej i załkała.
– Boże… – Mama przytuliła córkę. – Widzę, że mamy naprawdę poważny problem. – Spojrzała na męża.
– Nic na to niestety nie poradzę, ale oprócz tego, że jestem kobietą, to jestem jeszcze artystką i to się u mnie przenika. Mam do tego prawo – uzupełniła swoje wcześniejsze słowa Vanessa. – Z dnia na dzień jest gorzej. On myśli, że mi to minie, że to można przeczekać, ale mnie na samą myśl o jego… – dotknęła głowy i przedramion palcami – …robi się niedobrze.
– Córcia, może naprawdę to się da jakoś przeczekać… Przyzwyczaisz się, nie będziesz zwracała uwagi, włosy mu odrosną… – Matka zajrzała jej w oczy.
– Przecież mam trzydzieści lat, jak ta głupia czekałam na ten dzień… Kiedy nie podoba ci się ta czy inna tapeta albo smak tej czy innej kawy, to zmieniasz, dokonujesz innego wyboru, ale w takim przypadku…?
– Musisz z nim porozmawiać – rzekł, kręcąc głową, ojciec. – Szczerze i do bólu.
No i próbowała rozmawiać, ale odwracała twarz, bo nie mogła na niego patrzeć. Widok jego wytatuowanych ramion i karku oraz złoty łańcuch omal nie wywoływały u niej torsji. Gazetę, jeśli w niej takie indywiduum zobaczyła, po prostu zamykała. W internecie, gdy tego typu ohyda gdzieś się pojawiła na oglądanej stronie, przewijała ją szybko w dół albo w górę, względnie zmieniała portal. W telewizji na widok takiej postaci zmieniała kanał. A tutaj nic nie mogła zrobić. Był obok i pozostawało jej albo na niego patrzeć, albo odwracać głowę. Wybierała niezmiennie to drugie. On wydawał się nieprzemakalny na jej prośby w sprawie powrotu do poprzedniego wyglądu, a ona nakręciła się tak, że niedawna miłość zamieniła się w… obrzydzenie do niego. Umyślnie przestała jeździć do swojego mieszkania na Osiedle Zamek, żeby przypadkiem nie znaleźć się w nieciekawej sytuacji. Wybrała się tylko na jeden krótki zimowy plener na Wdzydze, bo jej głowę zaprzątały myśli, co i jak zrobić, a nie chciała też przypadkiem pęknąć przed znajomymi. Malowała dużo w swoim pokoju u rodziców, co kilka dni przewoziła kolejną pracę do mieszkania na Pustkach i… myślała, i czekała. Przymiarki sukni ślubnej oraz inne przygotowania do wesela toczyły się swoim tempem. Była tam ciałem, ale nie duszą. Sprawy listy gości, zaproszeń czy ustalenia menu oddała całkowicie w ręce rodziców. Pojechała z mamą do kościoła na Świętojańską ustalić wstępnie datę i godzinę ślubu. W uszach dzwoniły jej potem słowa tamtejszego proboszcza.
– Przyjdźcie z mężem pilnie ten termin potwierdzić, a kilka dni przed ślubem proszę przynieść zaświadczenie, że macie ukończony kurs przedmałżeński.
– Tak, oczywiście – odparła wówczas, ale poczuła dziwny skurcz w żołądku.
Tego samego dnia pojechała jeszcze z obojgiem rodziców do restauracji na Kamienną Górę, na wstępną rozmowę w sprawie organizacji wesela. Zadowoleni rodzice wpłacili zadatek.
Jej skronie cały czas pulsowały, a serce waliło jak oszalałe. Kiedy wrócili do domu, nadzwyczajnym wysiłkiem zachowując spokój, poinformowała rodziców, że za kilka dni chce zaprosić Andrzeja z rodzicami na kolację.
– Córcia, jak się cieszę – uśmiechnęła się mama. – Mówiliśmy, czas leczy rany.
Tata przesłał jej buziaka. Szybko wyszła do siebie, bo nie mogła patrzeć na ich radość. A potem przyszedł ten dzień i kolacja, podczas której położyła pierścionek zaręczynowy na stole i oświadczyła, że ślubu nie będzie, a ona przenosi się do swojego mieszkania. Po słowie „mieszkanie” dojrzała ogromne zdziwienie w oczach rodziców, zarówno swoich, jak i Andrzeja. Padło w tej sprawie pytanie jej matki, na które usiłowała coś składnie odpowiedzieć. Zaraz po tym wyszła. Dowiedziała się za jakiś czas od kuzyna, jak bardzo przeżyli tę historię mama oraz rodzice Andrzeja Tata wybrał się ze swoim bratem na smutną wódkę i opowiedział mu wszystko, nawet to, że jego wieloletnia przyjaźń z ojcem Andrzeja legła w gruzach, a ich żony nie mogą na siebie patrzeć. Ten zdradził żonie, a ona synowi, czyli jej kuzynowi.
A potem wiele długich dni spędziła w swojej samotni, nie oddalając się poza osiedle. Rodzice się zawzięli, ona tym bardziej. Zapanowała pomiędzy nimi grobowa cisza. Kiedy zaś przypadkiem zbłądziła na Facebook Andrzeja, odkryła ze zdziwieniem, że często pokazuje się na zdjęciach z tą samą fanką Lechii. Kiedyś te zdjęcia też widywała, jednak nie wpatrywała się w nie zbyt dokładnie, sądząc, że pochodzą tylko z meczów. Dopiero teraz zauważyła, że niektóre były robione także w jakichś pubach. I że dziewczyna była bardzo ładna. Zamarła. Po chwili przekonała się, że tamta nieustannie lajkowała fotki Andrzeja, i to zawsze czerwonymi serduszkami. Z kolei na jej profilu zobaczyła podobne zdjęcia, a tam lajkował je Andrzej. Też czerwonymi serduszkami. To chyba stąd ta jego zmiana. Siedziała wówczas w bezruchu wiele minut. Była w tak głębokim szoku, że postanowiła polikwidować konta zarówno na Facebooku, jak i Twitterze. Uczyniła to natychmiast, zalewając się łzami. Że wcześniej nic nie zauważyła! Jak jakaś głupia, nastoletnia dziunia! Ale przecież ufała mu. Bezgranicznie! Pewnie wszyscy to widzieli, tylko nie ona!
Postanowiła sobie wówczas, że nigdy i nikomu o tym nie powie. Nawet rodzicom. Szczególnie im! Umarłaby ze wstydu. Andrzej przysłał kilka razy esemes, że chciałby się z nią spotkać, ale odpowiadała zawsze krótkim: „nie”. Odkrycie tajemnicy na jego Facebooku stało się też ostatecznym powodem, że ograniczyła kontakty z dawnymi znajomymi do minimum, komunikowała się wyłącznie z najbardziej zaufanymi i tylko za pośrednictwem esemesów i WhatsAppa.
Vanessa spojrzała przytomniej na jachty, omiotła wzrokiem całą marinę. Westchnęła kilka razy głęboko i… wróciła na ziemię. Gdy wzrok w poszukiwaniu palety przeniósł się pod nogi, skrzywiła się, bo ubiegłoroczne, prawie nienoszone tenisówki były pokryte wielokolorową plamą tempery. Niewiele się zastanawiając, strząsnęła pozostałą farbę z palety na drugą tenisówkę.
– Tak może być. Prawie symetrycznie – powiedziała na głos i uśmiechnęła się.
Przechodzący właśnie obok niej dziewczyna z chłopakiem, trzymając się za ręce, spojrzeli w jej stronę. Też się uśmiechnęli. Teraz dopiero dojrzała wielu innych spacerowiczów, a na niektórych jachtach załogantów. Za murkiem na plaży dostrzegła też pierwszych plażowiczów. Spojrzała na zegarek. No tak, przesiedziałam ponad godzinę i chyba to wszystko, na co mnie dzisiaj stać, pomyślała i poczęła się zbierać. Niedługo potem zdziwiła się, kiedy jej samochód zatrzymał się przed bankomatem na ulicy 10 Lutego. Wysiadła posłusznie i wypłaciła dwieście złotych. Zerknęła na kwitek z bankomatu. Na koncie pozostało niewiele ponad dwa tysiące. Boże…!
Po chwili zaparkowała przed ulubionymi delikatesami Adamskiego, na Obrońców Wybrzeża. Obie te czynności wykonała automatycznie, tak jak kiedyś.
– Coś mi się zmienia? Czyżbym dojrzała… do czegoś? – powiedziała do siebie i lekko wzruszyła ramionami. No dobra, kupię coś lepszego do jedzenia niż w ostatnim czasie w osiedlowym sklepiku.
Od dawna lubiła robić tutaj zakupy. To znaczy najpierw przyjeżdżała z rodzicami albo bywała sama w delikatesach Duszy na Świętojańskiej, położonych niedaleko stąd, a kiedy je zamknięto i powstało na ich miejscu coś innego, przenieśli się z zakupami właśnie tutaj. Zanim nastał tu Adamski, był w tym miejscu sklep sportowy. Pamiętała z czasów dzieciństwa, że kiedyś w drodze na plażę rodzice kupili jej w nim kolorowe kółko, tatuś je nadmuchał, a ona szła w nim aż do plaży dumna jak paw.