Читать книгу Cena przetrwania? SB wobec „Tygodnika Powszechnego” - Roman Graczyk - Страница 6

Оглавление

1.

Pomysł napisania książki o próbach wpływania na środowisko „Tygodnika Powszechnego” podejmowanych przez Służbę Bezpieczeństwa zrodził się w kontekście publicznych debat ostatnich lat o historii PRL-u. Bezpośrednim impulsem do jej powstania była prośba naczelnego redaktora „Tygodnika” księdza Adama Bonieckiego i grona jego najbliższych współpracowników, skierowana pod moim adresem jesienią 2006 roku. Intencją redaktorów „TP” było, ażeby publikacją opartą na solidnych źródłowych badaniach przeciąć pojawiające się w obiegu publicznym spekulacje bazujące na informacjach niepełnych albo zgoła niepewnych. Nie bez wahań podjąłem się tego zadania, uzyskawszy wpierw zapewnienie moich rozmówców, że przyjmą każdy wynik kwerendy – także tej w archiwum Instytutu Pamięci Narodowej, mającej być główną podstawą źródłową przygotowywanej książki.

Gdy przyjąłem tę propozycję, nie byłem jeszcze pracownikiem IPN-u. „Tygodnik” już wcześniej prosił Instytut, by podjął się takiego opracowania, i w konsekwencji naszych ustaleń z jesieni 2006 doszedł w tej sprawie do porozumienia z ówczesnym dyrektorem krakowskiego oddziału IPN-u, prof. Ryszardem Terleckim. W tym kontekście w styczniu 2007 ówczesny prezes Instytutu dr Janusz Kurtyka zaproponował mi pracę etatową, którą wkrótce rozpocząłem.

***

Nie ulega wątpliwości, że na tle innych środowisk społecznych tamtej doby (1956 – 1989) „Tygodnik” jawi się jako zjawisko zupełnie specjalne. Jego specyfika polegała na tym, że środowisko to nigdy nie dało się sprowadzić do roli pasa transmisyjnego Partii do społeczeństwa – a taką rolę generalnie w PRL-u przewidziano dla środków masowego przekazu oraz – w mniejszym stopniu – dla wydawnictw i stowarzyszeń.

W pierwszym okresie, tj. do likwidacji pisma w roku 1953, środowisko wręcz podkreślało, że nie akceptuje filozoficznych przesłanek nowego ustroju, zaznaczało swoją obecność w życiu publicznym z tym zastrzeżeniem (tak długo, jak długo to było możliwe wobec nasilającej się represyjności systemu), że nie bierze odpowiedzialności za – jak wtedy mówiono – „budownictwo socjalistyczne”. W drugim okresie, od Października 1956 1 do odejścia Stanisława Stommy z Sejmu PRL w 1976 r., było to – na skromną miarę, ale jednak – wzięcie odpowiedzialności za realne państwo, jakie wtedy istniało, zgodnie z doktryną „neopozytywizmu” 2. Polegało to na symbolicznej (5 posłów 3) obecności w systemie politycznym PRL-u, ale przy domaganiu się od władz respektowania pewnego minimum autonomii środowiska i – w odróżnieniu od PAX-u – bez aspirowania do udziału we władzy (w PRL-u parlament nie był elementem rzeczywistego systemu władzy). Wreszcie w trzecim okresie, od roku 1976 do upadku komunizmu, mamy do czynienia z nastawieniem najpierw dyskretnie, a potem otwarcie opozycyjnym.

„Tygodnik Powszechny”, miesięcznik „Znak”, Wydawnictwo Znak i krakowski Klub Inteligencji Katolickiej były zjawiskami szczególnymi w pejzażu instytucjonalnym, politycznym i ideologicznym PRL-u. Państwo komunistyczne było tworem ideologicznym. Jego totalitarna natura objawiała się w ambicji ukształtowania jednolitych ludzkich postaw, a nawet jednolitych poglądów – aprobaty dla teorii marksistowskiej i dla praktyki realnego socjalizmu. Jednak występujące cyklicznie kryzysy gospodarczo-polityczne na tle strukturalnych sprzeczności tego ustroju powodowały konieczność taktycznego zawieszania czy relatywizowania tych ambicji. Tak też należy tłumaczyć koncesje dawane przez władzę komunistyczną różnym środowiskom (np. chłopom, rzemieślnikom, Kościołowi instytucjonalnemu czy też katolikom świeckim), od których oczekiwała ona okresowego poparcia, kiedy nie wystarczała już zwykła legitymizacja wywiedziona z doktryny dyktatury proletariatu.

Takie koncesje uzyskały środowiska katolickie (w tym środowisko „Tygodnika Powszechnego”), które niedługo później utworzyły ruch „Znak”, jesienią 1956 r. od powracającej do władzy ekipy starego-nowego I sekretarza PZPR Władysława Gomułki. W Krakowie uzyskano: prawo do ponownego wydawania „Tygodnika” i miesięcznika „Znak”, do założenia klubu, a wkrótce także do założenia wydawnictwa książkowego.

Siła ciążenia komunistycznego, totalitarnego wzorca była duża, więc bardzo szybko władze zaczęły ograniczać obszar wolności wyznaczony jesienią 1956. Ale instytucje stworzone w następstwie Października istniały i tworzyły pewną barierę ochronną dla owych, po-Październikowych wolności. Stąd rzeczywisty status tych wolności był aż do końca PRL-u zawsze wynikiem ścierania się tych dwóch tendencji. I jakkolwiek zarówno przywództwo całego ruchu „Znak”, jak i przywództwo grupy krakowskiej czyniło liczne ustępstwa w obawie, iż zbyt stanowcza postawa krytyczna stanowić będzie zagrożenie dla istniejących instytucji, a nawet dla ich dalszego bytu, to mimo wszystko klub, wydawnictwo i redakcje pozostawały w Krakowie oazą relatywnej wolności. W kręgu „Tygodnika” ludzie czuli się – i rzeczywiście byli – bardziej wolni niż w dookolnej PRL-owskiej rzeczywistości.

Wiele na ten temat już napisano (por. książki Jacka Żakowskiego, Roberta Jarockiego czy Tadeusza Kraśki 4), trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że w tych pracach nie udało się zachować stosownego dystansu wobec przedmiotu badań. Można to wytłumaczyć choćby nastawieniem psychicznym autorów piszących wtedy o czasach PRL-u. Oto wobec władzy o ambicjach totalitarnych i społeczeństwa, które w tej sytuacji w wielkim stopniu ulega pokusie konformizmu, jawi się nam grupa ludzi, którzy zachowują się inaczej. Wprawdzie ludzie ci (ponieważ zdecydowali się działać legalnie w warunkach państwa komunistycznego) prowadzą z władzą swego rodzaju grę, ulegają też pewnym złudzeniom co do rzeczywistych celów komunizmu, ale generalnie zachowują w stosunku do władzy autonomię. Można nawet rzec, że aspiracja do zachowania owej autonomii jest jednym z podstawowych wyznaczników ich działania w przestrzeni publicznej. Wszystko to prawda, tyle że w takiej sytuacji dziejopis PRL-u staje z kolei wobec pokusy tworzenia złotej legendy tych, którzy – jak „Tygodnik” – nie dali się do końca zasymilować.

Tymczasem wydaje się, że pisanie historii musi dokonywać się bez żadnych a priori. Historyk opisuje to, co odkrywa w trakcie swoich badań – niezależnie od osobistych nastawień. Nie oznacza to postulatu pisania historii beznamiętnej – takowa byłaby niestrawna dla Czytelnika. Oznacza jednak postulat maksymalnej troski o obiektywizm (rzec można: obiektywizm do bólu, bo niekiedy przychodzi płacić za to pewną cenę).

Autor niniejszej książki przeprowadził w archiwum krakowskiego oddziału IPN-u obszerną kwerendę. Jej wynik w pewnym stopniu modyfikuje nazbyt jednostronne oceny sformułowane wcześniej bez znajomości tych dokumentów. Zresztą można łatwo udowodnić, że wyżej wspomniane prace nie dość rygorystycznie analizują także źródła ogólnodostępne, ze starymi rocznikami „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku” włącznie.

Nie apologetyczny, lecz po prostu prawdziwy obraz tego środowiska musi uwzględniać i jego obiektywną rolę zarówno jako grupy quasi-opozycyjnej (jak ją powyżej zarysowano), jak i wszelkie próby jej politycznej neutralizacji przez reżim komunistyczny – nieudane, ale także i te udane, jawne i tajne (czyli działania operacyjne Służby Bezpieczeństwa). Taka, być może, była po trosze cena trwania w tamtym układzie. Nie chodzi więc ani o szukanie sensacji, ani o piętnowanie, ale o wyważony opis tej zadziwiającej koegzystencji katolików z komunistami. Ta koegzystencja była zjawiskiem tak nietypowym w PRL-owskiej rzeczywistości, że dla kogoś, kto dobrze rozumie, czym był komunizm, aż niewiarygodnie brzmią laurkowe opowieści o tym, jak to „Tygodnik” z przyległościami przez 45 lat nie robił niczego innego, jak tylko „walczył z komuną”. O „walce z komuną” można byłoby mówić w przypadku „Tygodnika Warszawskiego”, ale pamiętajmy, że jego redaktorzy trafili do więzienia. W przypadku „TP” tak po prostu nie było, bo i – w tamtym państwie – po prostu być nie mogło. A co było? Były próby – raz bardziej, a raz mniej udane – przetrwania w niesprzyjającym otoczeniu, z zachowaniem możliwie dużej dozy autentyczności.

Antynomia pomiędzy wolą niezależności a wolą przetrwania w warunkach reżimu totalitarnego wydaje się godna opisania. Bo – jak zawsze, gdy mamy do czynienia z ludzkimi losami – najciekawsze jest napięcie między dążeniem do autentyczności a skłonnościami przystosowawczymi. Historia środowiska „Tygodnika” jest pod tym względem wielce pouczająca. Bo mimo wskazanej wyżej odmienności grupy „Tygodnika” nie obyło się bez gorzkich kompromisów całego środowiska ani bez osobistych klęsk niektórych jego uczestników. Owe kompromisy dokonywały się przy otwartej kurtynie, więc powinny być w historycznej świadomości znane równie dobrze jak momenty chwały. Tak nie jest. Problem w tym, że pomnikowe podejście do historii uniemożliwia dostrzeżenie ich znaczenia. Efekt jest taki, że z czasów stalinowskich „Tygodnikowi” pamięta się niezgodę na wydrukowanie pochwalnego artykułu po śmierci Generalissimusa (co doprowadziło do zabrania tytułu prasowego redakcji kierowanej przez Jerzego Turowicza), ale nie pamięta się potępienia oskarżonych w procesie kurii krakowskiej 5. Zupełnie odwrotnie, PAX-owi pamięta się wszystko najgorsze, co było jego udziałem. Tak to bywa, gdy Historia osądzi kogoś jako zwycięzcę albo jako przegranego. „Tygodnik” został – słusznie – osądzony jako historyczny zwycięzca, PAX (a w każdym razie PAX Bolesława Piaseckiego) – też słusznie – jako historyczny bankrut. Tyle tylko, że patrząc na dzieje określonego środowiska wyłącznie z takiej finalnej perspektywy, redukujemy je do tego historycznego werdyktu. Prawdziwa historia jest bardziej złożona.

2.

Jest intencją autora pokazanie aktywności SB jako jednego z elementów całego systemu oddziaływań na to środowisko. Jedynie forma działań SB była oryginalna, natomiast cel pozostawał ciągle ten sam i ten sam był ciągle polityczny dysponent: kierownictwo Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. PZPR wyznaczała na każdym etapie cele cząstkowe, realizowane przez wyspecjalizowane agendy: Urząd do Spraw Wyznań i jego filię w Krakowie pod nazwą Wydziału do Spraw Wyznań, Główny Urząd Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk (później Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk) oraz jego krakowską delegaturę, no i w końcu IV Departament MSW oraz krakowski IV Wydział KWMO 6.

Powyższa obserwacja nie powinna jednak prowadzić do wniosku, że w takim razie można zredukować działania Służby Bezpieczeństwa do aktywności pozostałych agend aparatu przymusu. Że, innymi słowy, skoro potrafimy opisać pracę GUKPiW, UdSW i PZPR, to skupianie uwagi na pracy Służby Bezpieczeństwa jest zbędne z poznawczego punktu widzenia. Nic bardziej błędnego. Każda z tych agend aparatu przymusu działała w sposób sobie właściwy.

Wydział do Spraw Wyznań w Krakowie zabiegał np. o to, aby metodą administracyjnych nacisków zniechęcić Klub Inteligencji Katolickiej do organizowania publicznych odczytów na pewne tematy uznane za nadto drażliwe politycznie. Ten sam urząd, tyle że na szczeblu centralnym dawał „Tygodnikowi”, miesięcznikowi „Znak” i Wydawnictwu Znak raz większe, a innym razem mniejsze przydziały papieru. Cenzura kreśliła teksty w wydawnictwach tego środowiska raz mniej, a raz bardziej rygorystycznie. Notabene ważne jest zauważenie generalnej postawy liderów środowiska wobec tych prób kneblowania ust, polegającej na tym, że próbowano testować, gdzie są granice tego, co władza uznaje za jeszcze dopuszczalne – podczas gdy wcale nierzadka była w PRL-u postawa całkowitego zdania się wydawców prasy na arbitralność władzy.

We właściwy sobie sposób działała też Służba Bezpieczeństwa. Spotykane w publicystyce próby przesłonienia aktywności SB przez działania pozostałych agend aparatu przemocy są o tyle jeszcze nieuzasadnione, że zgoła inny był ciężar gatunkowy współpracy z SB i – dajmy na to – z cenzurą. Owszem, można było się z cenzurą wykłócać bardziej, mniej albo wcale, ale każdy wydawca czy redaktor legalnej gazety z góry godził się na poddanie swojej gazety jej kontroli. W tym sensie każdy wydawca czy redaktor z cenzurą współpracował. Lecz nie było to żadną tajemnicą już wtedy. I tylko fundamentalni antykomuniści gotowi są uznać, że tak pojmowana współpraca z władzą komunistyczną była sama w sobie hańbiąca. Zgoła inaczej rzecz się ma, gdy chodzi o współpracę, z natury rzeczy tajną i o innym ciężarze gatunkowym, ze Służbą Bezpieczeństwa.

Historia zabiegów SB o pozyskanie jak największej liczby i jak najbardziej użytecznych współpracowników w tym środowisku (zarówno pod względem stosowanych metod, jak i pod względem skuteczności werbowania) nie odbiega od podobnych starań SB w innych środowiskach. W przypadkach granicznych pytanie, kogo zaliczyć, a kogo nie do grona współpracowników SB, jest otwarte. Opowiadam się w tej kwestii za pewną powściągliwością (szczegóły w rozdziale czwartym). Mimo tego świadomie powściągliwego podejścia nie utrzyma się lansowane od kilku lat twierdzenie, że liczba agentury wokół „Tygodnika” była znikoma. Dyskusyjna pozostaje inna hipoteza: że współpracownikami Bezpieki byli wyłącznie ludzie ulokowani na niskim szczeblu decyzyjnym środowiska 7.

Także 20-letni (1956/1957 – 1976) okres oficjalnego uczestnictwa środowiska w systemie politycznym nie może być lekceważony. Nie da się na poważnie bronić poglądu, że mimo wieloletniego partycypowania w instytucjach PRL-u środowisko cały czas prowadziło wojnę z systemem. Trzeba powiedzieć, że był to, specyficzny i powściągliwy, ale jednak udział w tym systemie. W sumie więc widać jasno, że nie lukrowany, lecz prawdziwy obraz środowiska nie jest aż tak krzepiący, jak chcą Żakowski, Jarocki czy Kraśko, choć pozostaje on ciągle krzepiący na ogólniejszym tle stosunków społecznych w PRL-u.

3.

Książka została skonstruowana tak, że ma być w niej ukazana przede wszystkim aktywność Służby Bezpieczeństwa wobec tego środowiska. W tym sensie nie będzie to ani „historia intelektualna grupy »Tygodnika Powszechnego«” ani jej „historia polityczna”, jednak elementy obu wskazanych tu ujęć będą w książce silnie obecne. Nie będzie to też „historia agentury wokół »Tygodnika Powszechnego«”. Bo choć interesuje nas przede wszystkim relacja Służba Bezpieczeństwa – środowisko „TP”, to nie chodzi przy tym, aby epatować czytelnika opisami czy to „kombinacji operacyjnych” SB w stosunku do środowiska, czy to moralnych upadków ludzi, którzy podjęli tajną współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. Należy ukazać i te „kombinacje operacyjne”, i ową tajną współpracę tak, by ani nie powstało błędne wrażenie, że Służba Bezpieczeństwa działała w sposób autonomiczny (w oderwaniu od ideologicznego celu komunistów i od aktywności całego aparatu przymusu), ani takie, że samo posiadanie agentury oznaczało automatycznie możliwość sterowania poczynaniami grupy, ani wreszcie takie, że każdy przypadek współpracy da się ocenić tak samo. Przede wszystkim jednak należy je ukazać na tle stosunków politycznych tamtej doby, dominujących zachowań publicznych i zmieniającej się pozycji środowiska wobec systemu władzy komunistycznej i wobec komunizmu jako projektu społecznego. Sporo miejsca zajmuje opisanie przypadków osób, które nagabywane do współpracy nie uległy tej presji, co – szczególnie we wczesnej fazie po Październiku – było postawą godną najwyższego szacunku.

Nie będzie to historia pisma „Tygodnik Powszechny”, lecz historia środowiska skupionego wokół redakcji mieszczącej się w Krakowie przy ul. Wiślnej 12. Przez środowisko „Tygodnika Powszechnego” rozumiem w tej pracy krakowską część ruchu „Znak”, czyli: „Tygodnik Powszechny”, miesięcznik „Znak”, Wydawnictwo Znak i Klub Inteligencji Katolickiej w Krakowie. Terminu „środowisko »Tygodnika Powszechnego«” używam zamiennie z dwoma innymi: „grupa »Tygodnika Powszechnego«” i „grupa krakowska”. To środowisko zaś było z jednej strony organizacyjnie zróżnicowane, ale z drugiej – silnie ideowo i personalnie scementowane. Wszyscy jego członkowie uznawali ideowe przywództwo „Tygodnika Powszechnego” i autorytet Jerzego Turowicza. Bardzo silne były też przepływy personalne pomiędzy poszczególnymi organizacyjnymi komórkami środowiska 8.

Zakres czasowy pracy mieści się w latach 1956 – 1989 (z nielicznymi wyjątkami od tej reguły) z tej racji, że okres sprzed likwidacji „Tygodnika Powszechnego” w roku 1953 jest słabo udokumentowany w archiwach krakowskiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Z zachowanych informacji wynika jednak, że w tym czasie działania operacyjne wokół „TP” były śladowe, to zaś oznacza, że Bezpieka mało się wtedy tym środowiskiem interesowała, mając groźniejszych przeciwników – najpierw oddziały leśne, potem PSL, później Kościół. Dlatego rzeczywista historia prób oddziaływania Bezpieki na „TP” zaczyna się po przełomie 1956.

4.

Książka, którą Czytelnik bierze do rąk, nie powstaje w ideowej próżni, lecz w pewnym dominującym klimacie ideowym. W tym klimacie dość mocne prawo obywatelstwa ma ciągle pogląd, zgodnie z którym już samo badanie archiwów b. Służby Bezpieczeństwa bywa uważane za zajęcie niegodne ludzi dobrze wychowanych. Tym większa trudność powstaje, kiedy z tych archiwów wywodzi się wiedza pozostająca niekiedy w sprzeczności z utrwalonymi wyobrażeniami. W tym klimacie silnie obecny jest też inny pogląd. Zgodnie z nim historyczne hierarchie win i zasług za okres PRL-u zostały już ustalone w sposób definitywny. Jeśli badania historyczne te hierarchie, choćby w małym stopniu, podważają, godne są potępienia jako groźny rewizjonizm, postawa nieledwie antypatriotyczna. Nie widzę potrzeby tłumaczenia, dlaczego taki pogląd jest nonsensowny z punktu widzenia wolności badań naukowych i wolności słowa.

W tym kontekście chciałbym wyjaśnić, dlaczego można i trzeba napisać książkę o historii środowiska „Tygodnika Powszechnego” opartą w głównej mierze na archiwaliach b. SB.

Istotnie jest tak, że ogólny obraz jest inny, gdy się uwzględni zawartość tych archiwów, a inny, gdy się jej nie uwzględni. Jest on – zwyczajnie – pełniejszy w pierwszym przypadku, a uboższy w drugim. Dobrowolne pozbywanie się pewnego obszaru wiedzy historycznej wydaje się już samo w sobie postawą dziwaczną i nie do zaakceptowania dla uczciwego badacza historii. Tym gorzej, gdy taki redukcjonizm dokonuje się pod szyldem obrony dobrego imienia ludzi zasłużonych dla Polski. Tak zrodziły się w ostatnich latach oskarżenia szermujące epitetami „policjanci pamięci” czy „fałszerze historii” 9. Tego rodzaju rozumowanie można byłoby uznać za uprawnione tylko wtedy, gdyby przyjąć, że Służba Bezpieczeństwa zajmowała się systematycznie fałszowaniem swoich dokumentów. Jednak każdy, kto poznał te dokumenty i metody pracy SB, wie, że jest to twierdzenie pozbawione podstaw. A zatem nie można ocenić oskarżeń o „szkalowanie dobrego imienia” inaczej niż jako swoisty szantaż moralny i próbę ukrycia niewygodnej prawdy. Nie godząc się na to, trzeba jednak przyznać, że interpretacja dokumentów wytworzonych przez SB (jak zresztą i tych pochodzących z innych źródeł) może niekiedy nastręczać trudności interpretacyjnych. Autor nie ubiega się o status nieomylnego, będzie się jednak domagał zawsze prawa do przedstawienia motywów swojej interpretacji, a czasem do podzielenia się z Czytelnikami swoimi wątpliwościami.

Dlaczego można napisać taką książkę? Bo mimo przetrzebienia archiwów SB w momencie oddawania przez komunistów władzy (na przełomie 1989 i 1990) zachowało się na tyle dużo dokumentów, że pozwala to nakreślić ogólny obraz inwigilacji tego środowiska przez SB. Jeśli chodzi o osoby uwikłane we współpracę z Bezpieką, niekiedy zachowała się niemal pełna dokumentacja, kiedy indziej częściowa, czasami zaś dysponujemy jedynie dowodami pośrednimi (gdy zostały zniszczone akta personalne, ale pewne ważne informacje przetrwały w innego rodzaju dokumentach). Kiedy pozwala to na jednoznaczne określenie tożsamości osoby, jej personalia zostaną ujawnione, nawet jeśli wskutek braków w dokumentacji zakres i znaczenie jej współpracy nie dadzą się jednoznacznie określić. Zawsze jednak Czytelnik zostanie lojalnie poinformowany o wszystkich wątpliwościach wynikających ze stanu dokumentacji.

Zasadniczo ujawniam nazwiska współpracowników Bezpieki od razu, przy pierwszym cytowanym dokumencie wytworzonym przy ich udziale. Czynię jednak wyjątek dla osób, których historie kontaktów z SB przedstawiam w rozdziałach od piątego do ósmego. Każdy z tych rozdziałów i każdą z tych historii nazywam „przypadkiem osobnym”. Są to historie z różnych powodów niepoddające się jednoznacznej interpretacji; dlatego uznałem, że lepiej będzie ujawnić nazwiska bohaterów tych opowieści dopiero wraz z ich nieprostymi historiami.

Osobnym problemem jest ujawnianie (bądź nie) faktu współpracy z Bezpieką osób, które występują w opisywanych historiach, ale nie są związane ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego” (choć niekiedy to – z kolei – może być sporne). Przyjąłem zasadę, że ujawniam tę okoliczność tylko w takim wypadku, gdy ma to istotne znaczenie dla opisywanych wydarzeń.

Dlaczego taką książkę napisać trzeba? Bo po bliższym wejrzeniu w historię tego środowiska okazuje się ona bardziej skomplikowana niż dotychczasowe o niej wyobrażenia. Zapewne podniosą się głosy – już je słychać od osób, które książki nie czytały, ale mają na jej temat ugruntowany pogląd – że kieruje mną jakoby niechęć do środowiska, z którego się wywodzę. Ten zarzut przynależy do kategorii nieobalalnych – przynajmniej dla pewnego typu osobowości przekonanych o tym, że są w historii Polski tacy ludzie i takie biografie, które można wyłącznie czcić, a kto choćby tylko niuansuje oceny, ten kierowany jest złą wiarą lub ignorancją. Cóż na to można poradzić? Prawdę mówiąc, niewiele. Jedyną moją bronią jest rzetelność badań, precyzja wywodu i powściągliwość wniosków.

Gdyby jednak ktoś chciał rzeczywiście zapytać o intencje i byłby autentycznie ciekaw mojej odpowiedzi, powiedziałbym, że chodzi mi o to, żeby zwyczajnie ustalić, jak było naprawdę. A w każdym razie – zbliżyć się do tej prawdy. Takie prześwietlenie utwierdzonych już hierarchii cnót i zasług każe nieco te hierarchie zmodyfikować. W moim przekonaniu dokonana w ten sposób korekta pokazuje skazy na pomniku „Tygodnika Powszechnego”, które wcześniej nie były widoczne, ale tego pomnika nie obala. Taki wniosek narzuca się po spokojnym wejrzeniu w tę nieprostą, a ciekawą historię.

Tej konkluzji nie traktuję jednak jak alibi. Bowiem na pytanie, co by było, gdyby się okazało, że skazy na pomniku są większe, albo wręcz, że pomnik musi lec w gruzach, odpowiadam z całą prostolinijnością: taka praca i tak musiałaby powstać, bo tylko prawda jest ciekawa.

Zapewne jednak ta praca znajdzie się w ogniu krytyki także z przeciwnego kierunku: ze strony fundamentalistów antykomunizmu. Tym odpowiadam, że nie mam żadnych kompleksów w zakresie mojego stosunku do komunizmu. Stać mnie na pisanie „Bezpieka”, a nie „bezpieka” – uważam to bowiem za rozumną konwencję językową na oznaczenie nie jakiejkolwiek policji politycznej świata, ale policji politycznej PRL-u. Podobnie stać mnie na pisanie „Partia”, a nie „partia” (tak samo zresztą pisało wielu autorów poza cenzurą przed 1989 r.) – nie czynię tak przecież dla moralnego waloryzowania PZPR, a jedynie dla podkreślenia, że PZPR była partią rządzącą i obdarzoną monopolem władzy, w przeciwieństwie do jej dwóch koncesjonowanych sojuszników: ZSL-u i SD. Inaczej mówiąc, uważam, że nie jest dobrze, jeśli pisząc o historii, dodajemy sobie animuszu, mnożąc pouczenia moralne – także wtedy, gdy bohaterowie naszej opowieści obiektywnie na nie zasługują. To trochę kwestia gustu. Czytelnik nie znajdzie tu sformułowań w rodzaju „zbrodniczy reżim PRL-u”, chociaż nie ulega dla mnie wątpliwości, że w istocie tamten reżim był (a co najmniej bywał) zbrodniczy.

5.

Najważniejsza część kwerendy odbyła się w archiwum krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, nieliczne materiały pochodzą z centralnego archiwum Instytutu. Ważną rolę spełniła ponowna (a niekiedy pierwsza dla mnie) lektura tekstów z „Tygodnika Powszechnego” i miesięcznika „Znak” sprzed 1989 r. Ważna, ale pomocnicza rola przypadła w udziale materiałom z Archiwum Jerzego Turowicza, z Archiwum Państwowego w Krakowie i z archiwum krakowskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. Tu, gdzie to było możliwe, prosiłem świadków epoki o ustosunkowanie się do informacji zawartych w dokumentach. Dokumenty cytuję w wersji oryginalnej. Opatruję je własnymi dopiskami (oznaczonymi kwadratowymi nawiasami) tylko wtedy, gdy ich brak mógłby wprowadzić Czytelnika w błąd co do sensu cytowanych tekstów. Świadkom historii umożliwiłem nieograniczone możliwości wyklarowania wszelkich niuansów ich niegdysiejszych wyborów. Nie ponoszę jednak żadnej odpowiedzialności za decyzję dwóch z nich, którzy odmówili autoryzowania zredagowanych już wielogodzinnych rozmów. Ani za decyzję osoby związanej blisko z „TP” przez kilka dekad, która mimo wcześniejszych zapewnień ostatecznie odmówiła mi wszelkiej współpracy.

Bez wątpienia wśród materiałów archiwalnych, które posłużyły do napisania tej książki, największy jest udział tych pozostałych po Służbie Bezpieczeństwa. I tak być musi. Kto by z tego chciał czynić zarzut (a w debacie publicznej dotyczącej rozliczeń z PRL-em tego typu głosy nie należały w ostatnich latach do rzadkich), dowodziłby, że nie rozumie ani istoty tamtego państwa, ani istoty opisywanych w głównym nurcie tej książki mechanizmów tamtym państwem rządzących. Państwo było totalitarne w swojej ideologicznej ambicji, a autorytarne w praktyce rządzenia po 1956 r., zaś opisywane mechanizmy – w znacznej części niejawne. Wobec tego ich zobrazowanie i zrozumienie nie może się obyć bez materiałów operacyjnych ówczesnej policji politycznej.

Natomiast poprawne rozumienie opisywanych w tych materiałach wydarzeń i procesów nie jest możliwe bez dobrej znajomości „jawnej” historii środowiska. Dlatego niniejsza książka nie jest prostym streszczeniem zawartości archiwów SB, lecz próbą rzucenia tej treści na ogólniejsze tło – i, w końcu, próbą odpowiedzi na pytanie, co wynika z takiej konfrontacji.

Tak zwana literatura przedmiotu nie jest bogata, bo i nie może być. Prezentowana praca ma bowiem, poniekąd, charakter pionierski. Tym niemniej prowadzone badania odbywały się na tle pewnej wiedzy ogólnej. Wśród wielu książek o środowisku „Tygodnika Powszechnego” wymienić tutaj należy głównie te, które rysują jego historię polityczną i intelektualną – właśnie z tak rozłożonymi akcentami.

Pierwsze (chronologicznie) z nich pisane były jeszcze pod rygorami cenzury, ale nie zapominajmy, że i „Tygodnik” do 1989 r. podlegał cenzurze, a mimo to potrafił wyartykułować swój własny pogląd na Polskę, Kościół i świat. Myślę tu o pracach Stanisława Stommy 10 i Tadeusza Mazowieckiego 11 z lat, kiedy obaj byli posłami koła „Znak”. Pozycją klasyczną jest książka Andrzeja Micewskiego o historii PAX-u i „Znaku” 12. Mimo że pisana była przed wielu laty i obejmuje częściowo inne okresy tej historii niż niniejsza praca, pozostaje wciąż (choć z zastrzeżeniem, o którym wspominam w „Konkluzji”) ważnym punktem odniesienia. Ważnym punktem odniesienia są też „Dzienniki” Stefana Kisielewskiego 13. Istotne są również książki Andrzeja Friszkego o kole poselskim „Znak” 14 i o warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej 15 oraz – pisana z innych pozycji ideowych – praca Macieja Łętowskiego o kole „Znak” 16.

Pewnym punktem odniesienia są też książki wspomnieniowe ludzi z kręgu „Tygodnika”, powstałe po 1989 r. – a to prace: ks. Andrzeja Bardeckiego, Józefy Hennelowej, Marka Skwarnickiego, Stefana Wilkanowicza i Krzysztofa Kozłowskiego 17. Wielokrotnie czynię do nich odwołania, nie tając jednak, że one – w moim przekonaniu – zawodzą o tyle, że generalnie marnują szansę, jaką daje wolność słowa, której przecież do 1989 r. tak dramatycznie brakowało. Marnują szansę, ażeby opisać także aspekty mniej chwalebne tej historii, a już niemal zupełnie pomijają problem inwigilacji „Tygodnika” przez SB. Jeśli o tym wspominają, to tylko jako o pewnej zewnętrznej niedogodności wynikającej z cech systemowych PRL-u. Nie jest to z pewnością wystarczające ustosunkowanie się do tego złożonego problemu.

Moja praca, niejako, idzie po śladach kilkorga współczesnych badaczy, którzy wcześniej częściowo podjęli ten problem. Mam na myśli prace Filipa Musiała i Jarosława Szarka 18, Marka Lasoty 19, Cecylii Kuty 20 oraz Pawła Kaźmierczaka 21. Ich prace miały nieco inny zakres przedmiotowy, ale w części pokrywał się on z materią mojej książki. Inna różnica jest taka, że mnie udało się dotrzeć do pewnych materiałów, do których moi poprzednicy nie dotarli, stąd możliwe było postawienie pewnych hipotez dalej idących niż te obecne w tamtych pracach. Z pewnością jednak badania trzeba kontynuować. Specyfika archiwów b. SB (sposoby archiwizowania materiałów oraz poważne zniszczenia dokonane w nich w 1989/1990 r.) powoduje, że kwerenda jest niezwykle żmudna, przypominając niekiedy układanie puzzli, a interpretacja dokumentów bywa niełatwa. Ufam jednak, że moja praca stanowi pewien krok naprzód w rozwikłaniu badanego problemu. Dla interpretacji odnalezionych dokumentów ważne znaczenie ma pewien korpus specjalistycznej wiedzy badawczej wytworzony w ciągu 10 lat istnienia Instytutu Pamięci Narodowej. Wśród pozycji, które przynoszą najwięcej użytecznej wiedzy o archiwach b. SB, wymienić należy książkę Filipa Musiała 22 oraz pracę zbiorową pod jego redakcją 23.

Niniejsza książka jest elementem projektu badawczego Instytutu Pamięci Narodowej „Aparat represji wobec środowiska dziennikarskiego 1945-1990”, kierowanego najpierw przez prof. Andrzeja Zybertowicza, a potem przez prof. Tadeusza Wolszę. Stąd w toku pracy nad nią opublikowałem kilka popularno-naukowych tekstów cząstkowych, niejako znaczących etapy zaawansowania mojego głównego projektu 24. Jednak prezentowana książka nie jest kompilacją tych ani innych wcześniej powstałych tekstów. Jedynie ostatnie akapity rozdziału drugiego, poświęcone problemowi zniszczenia akt SB, są przeredagowanym fragmentem artykułu Środowisko „Tygodnika Powszechnego” „w zainteresowaniu” Służby Bezpieczeństwa – wybrane problemy 25. Pozostałe, choćby i korzystały z wcześniej opublikowanych tekstów i zawartej tam wiedzy autora, są pisane na nowo.

Chciałbym w tym miejscu podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tej książki. Moim kolegom z Instytutu Pamięci Narodowej w Krakowie, a w szczególności: Cecylii Kucie i Filipowi Musiałowi – za pomoc w kwerendzie, Marcinowi Kasprzyckiemu i (jeszcze raz) Filipowi Musiałowi – za cenne uwagi poczynione po lekturze roboczej wersji tekstu. Także Januszowi Poniewierskiemu i Wojciechowi Pięciakowi, moim kolegom z „Tygodnika Powszechnego” – za ich wnikliwą lekturę roboczej wersji.

***

Mam do środowiska „Tygodnika Powszechnego” stosunek osobisty, wynikający najpierw z kilkuletniej (1983 – 1991) pracy w jego redakcji, a następnie z wieloletniej i do dziś nieprzerwanej współpracy z tym pismem. To może być i atutem, i przeszkodą w pisaniu tego rodzaju książki. Czytelnicy muszą sami ocenić, co tu przeważyło.

W każdym razie chociaż jestem dumny z moich związków z tym środowiskiem, to wiem, że ta duma nie może powstrzymywać moich powinności badacza. Wydaje mi się też, że dla samego środowiska jest dziś ważne, jaki wypracuje sobie stosunek do własnej historii. Czy to będzie stosunek nabożny, zakazujący stawiać trudne pytania? Czy też stosunek oparty na imperatywie poszukiwania prawdy?

Oprócz tego, że chciałbym tą pracą zbliżyć się do prawdy, chciałbym też przyczynić się – na moją skromną miarę – do budowania tej drugiej postawy.

Roman Graczyk

Kraków, 28 listopada 2010


Cena przetrwania? SB wobec „Tygodnika Powszechnego”

Подняться наверх