Читать книгу Cena przetrwania? SB wobec „Tygodnika Powszechnego” - Roman Graczyk - Страница 9

1957 – 1976: współudział w systemie

Оглавление

1.

Biorąc pod uwagę tę specyfikę określoną poprzez metaforę enklawy, łatwo zrozumieć, że pomiędzy kręgiem kierowniczym środowiska a jego szeregowymi uczestnikami utrzymywało się przez całe lata napięcie na tle stosunku do komunistów. Tzw. baza środowiska (większość czytelników „Tygodnika” i „Znaku”, szeregowi członkowie i sympatycy Klubu Inteligencji Katolickiej) nie bardzo rozumiała niuanse linii politycznej Stanisława Stommy, natomiast niekiedy żywiołowo formułowała opinie i oceny kłopotliwe dla liderów – właśnie ze względu na ów subtelny układ, w którym ci drudzy tkwili. Szczególnie dobrze widać to napięcie na przykładzie Klubu Inteligencji Katolickiej. Trudno jest wyjaśnić, odwołując się do istniejących współcześnie przykładów, czym był KIK. Był miejscem spotkań i refleksji, gdzie odbywały się dyskusje, prelekcje, pokazy filmów (a początkowo także oglądanie telewizji, będącej wtedy nowinką), gdzie spotykano się także towarzysko (gra w szachy), uczono języków obcych, organizowano wycieczki krajoznawcze po Polsce i (rzadziej) za granicę, gdzie prowadzono także pracę formacyjną w duchu katolickim, zasadniczo w jej odmianie posoborowej (choć KIK powstał kilka lat przed Soborem). Działo się to przeważnie w formule klubowej, a więc ograniczonej do członków tego stowarzyszenia, chociaż możliwa też była formuła zebrań otwartych, ale wtedy konieczna była każdorazowa zgoda władz. Oczywiście zdarzało się, że władze takiej zgody KIK-owi odmawiały.

W KIK-u jego kierownictwo na co dzień stykało się z przedstawicielami swojej „bazy” – ludźmi zwykle mniej politycznie wyrafinowanymi i nastawionymi bardziej antykomunistycznie. Notorycznie stawiali oni kłopotliwe politycznie pytania czy też wnosili kłopotliwe politycznie propozycje. Regułą postępowania kierownictwa było w takich wypadkach neutralizowanie albo też omijanie tych pytań i propozycji. Można przyjąć tę taktykę kierownictwa KIK-u za reprezentatywną dla całego środowiska, ponieważ w zarządzie stowarzyszenia nieodmiennie dominowali ludzie bardzo blisko związani z przywództwem grupy krakowskiej.

W archiwum krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej znajduje się duża ilość dokumentów potwierdzających tego rodzaju napięcie 4. Tylko tytułem przykładu odwołam się do kilku z nich, opisujących sytuacje typowe dla problemu, o którym tu mowa.

W informacji o sytuacji w KIK-u na wiosnę 1962 czytamy: „Dnia 14.III.62 r. przybył do Krakowa niejaki Lecznicki – związany ze środowiskiem miesięcznika »Więź« w Warszawie. Zaproponował on omówienie w czasie zebrania KIK-u w Krakowie 90-go numeru »Więzi« 5; a szczególnie artykułu zamieszczonego w tym numerze, traktującego o katolikach. Ponieważ w artykule tym cenzura dokonała dużo ingerencji, Zarząd KIK-u nie przyjął propozycji Lechnickiego [niekonsekwentna pisownia nazwiska – RG]. Obawiano się, że w swojej prelekcji umieści również momenty do których cenzura miała zastrzeżenia i wówczas mógłby ktoś postawić klubowi zarzut, że opiera swoje prelekcje na materiałach zastrzeżonych przez czynniki kontrolne” 6.

Nie wiemy, kim był ów Lecznicki vel Lechnicki ani czy działał samodzielnie, czy z inspiracji SB. Ta ostatnia ewentualność wchodzi w grę także o tyle, że mógł nim być Czesław Lechicki, wtedy już długoletni współpracownik Bezpieki, o którym wiemy, że interesował się zagadnieniami wyznaniowymi i eklezjalnymi. Wiemy też jednak, że konkretne zadania w KIK-u Służba Bezpieczeństwa wyznaczyła mu dopiero w roku 1964. Jakkolwiek by z tym było, istotna jest tu inna okoliczność: reakcja kierownictwa KIK-u na propozycję przedyskutowania na otwartym zebraniu kwestii wcześniej zdjętych przez cenzurę w zaprzyjaźnionym miesięczniku 7. Kierownictwo uznało, nie po raz ostatni, że tego zrobić nie wolno. Zapewne motywem tej decyzji była troska o bezpieczeństwo Klubu, sądzono bowiem, że w przypadku innej decyzji Klub byłby w taki czy inny sposób niepokojony przez władze.

Z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia w listopadzie 1966 r. podczas prelekcji Jerzego Zdziechowskiego (przedwojennego ministra w gabinetach Skrzyńskiego i Witosa): „W ubiegłym tygodniu – informował tajny współpracownik „Magister” (Stefan Dropiowski) – odbyła się w KIK-u prelekcja byłego Ministra Zdziechowskiego na temat »Polska – Niemcy – Europa«. Prelegent dał przegląd stosunków Polsko-Niemieckich i Niemiecko-Europejskich od czasów Zjednoczenia Niemiec przez Bismarka do chwili obecnej. (…) W trakcie dyskusji jeden z obecnych na sali mężczyzn (zebranie otwarte) zakwestionował tezę prelegenta iż dla Polski niebezpieczne były nie tyle Niemcy same ile sojusze Niemiecko Rosyjskie na przestrzeni historii. Wywody swe dyskutant rozpoczął od Carycy Katarzyny i na zakończenie stwierdził, że pakt Ribentrop [tak w oryginale – RG] – Mołotow ułatwił Niemcom agresję na Polskę. W trakcie wystąpienia tegoż dyskutanta Wilkanowicz wielokrotnie odbierał mu głos, że mówi nie na temat. Prelegent również nie odpowiadał na pytania odbiegające od tematu” 8.

W tym przypadku kierownictwo Klubu poczuło się zmuszone do interweniowania (z czym chyba zgadzał się i prelegent), cenzurując żywiołową wypowiedź kogoś z publiczności. Ta wypowiedź blisko korespondowała z tematem prelekcji i dziś, w wolnej Polsce, nikomu nie przyszłoby do głowy odbieranie dyskutantowi głosu w podobnej sytuacji pod pretekstem, że mówi nie na temat. Problem w tym, że działo się to nie w wolnej Polsce i trudno mierzyć zachowanie przywództwa KIK-u dzisiejszą miarą. Przywództwo KIK-u uznało – zapewne znowu z uwagi na bezpieczeństwo powierzonej sobie instytucji – w tym przypadku, podobnie jak w wielu innych, że otwarte zebranie nie może być terenem, na którym ujawnia się tak nieprawomyślna opinia.

Cofnijmy się o półtora roku. Na wiosnę 1965 r. miało się odbyć w KIK-u zebranie przedwyborcze z aktualnym posłem i zarazem kandydatem na posła, Stanisławem Stommą – liderem politycznym całego ruchu „Znak”. Tajny współpracownik „Olaf” (Robert Smorczewski-Tarnowski) informował: „Ostatnio program »klubu« przewidywał w dniu 17 b.m. o godz. 19-tej zebranie członków z posłem Stommą. Zebranie zostało odwołane, a na wywieszce znajdującej się w holu »klubu« wpisano datę 25 b.m. Natomiast niektórym członkom wysłano zawiadomienia, gdzie data zebrania jest podana 27 godz. 19.

W związku z powyższym przeprowadziłem rozmowę z sekretarką Stommy p. Żulińską. Początkowo twierdziła ona, że terminy te są dlatego tak enigmatyczne gdyż poseł jest związany różnymi pracami sejmowymi i naukowymi w Warszawie. Jednakże w dalszej rozmowie o bardziej poufnym charakterze przyznała, iż poseł i zarząd »klubu« liczą się z faktem krytycznej oceny przez zebranych dotychczasowej działalności Stommy, a ponieważ zdają sobie sprawę, że: na zebraniu będą jak się wyraziła »szpicle« więc tego rodzaju spodziewana postawa macierzystego »klubu« może się odbić ujemnie na ocenie osoby posła jako kandydata przez Front Narodowy i czynniki partyjne” 9.

Powody manipulacji terminem zebrania podane „Olafowi” przez sekretarkę posła Stommy nie wydają się prawdziwe, a w każdym razie: ścisłe. To, że w Klubie istnieje faktyczna opozycja wobec Stommy, było rzeczą oczywistą przynajmniej od kryzysu wywołanego tzw. opinią rzymską (będzie o tym jeszcze mowa) na początku 1964 r. i było równie oczywiste, że władze polityczne o tym wiedzą (choćby za pośrednictwem SB). Rzeczywisty powód był chyba inny. Raczej chodziło o to, żeby (podobnie jak w sprawie niedoszłego omawiania ocenzurowanego numeru „Więzi”, a także w sprawie odczytu b. ministra Zdziechowskiego) nie dopuścić do ujawnienia się na terenie Klubu opinii otwarcie antykomunistycznych. Oponenci Stommy zarzucali mu nadmierne wiązanie się z władzą. Dlatego to, co mieliby do powiedzenia na przedwyborczym zebraniu pod jego adresem, zapewne nie byłoby władzy w smak. Kierownictwu KIK-u zależało raczej nie na tym, żeby Stomma miał komfortową sytuację w czasie zabrania, bo to przecież nie miało żadnego przełożenia na wyniki wyborów (kto był na liście kandydatów zaakceptowanej przez KC PZPR – a Stomma wtedy już na niej był – stawał się automatycznie posłem). Zależało mu natomiast na tym, żeby się pokazać władzom jako stowarzyszenie, które potrafi zadbać o pewien minimalny poziom zewnętrznej akceptacji realiów ustrojowych przez swoich członków. I to się udało. Z innego donosu t.w. „Olaf” dowiadujemy się, że zebranie odbyło się 27 maja (a więc w trzecim terminie) i przebiegło bez większych kłopotów, a ewentualnej niespodzianki ze strony jednego z oponentów Stommy, dra Jana Mikułowskiego, uniknięto w ten sposób, że po „udzieleniu odpowiedzi Mikułowskiemu przez Stommę, Wilkanowicz zamknął zebranie, nie dopuszczając do dalszej dyskusji” 10.

Powyżej wskazane trzy przykłady działań przywództwa środowiska w stosunku do swej, sprawiającej polityczne kłopoty, bazy dają się sprowadzić do wspólnego mianownika: było to niedopuszczanie do ujawnienia się poglądów uznawanych wówczas za politycznie obrazoburcze, swoiste owej bazy „uciszanie”.

Innego rodzaju działania przywództwa, ciągle w kierunku wiązania się z systemem, unaoczni nam kilka kolejnych przykładów.

Głośnym echem odbił się w 1962 r. odczyt w KIK-u profesora Adama Krzyżanowskiego – wybitnego ekonomisty, przedwojennego posła, w 1945 r. uczestnika moskiewskich negocjacji w sprawie powołania Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej. Krzyżanowski, wtedy już człowiek leciwy, wygłosił odczyt o gospodarce realnego socjalizmu 11 i – jak się zdaje, sądząc po agenturalnych relacjach 12 – nie zostawił na niej suchej nitki. Nie to, że prelegent był krytyczny, bo krytyczny w tej materii bywał w tamtych czasach nawet Oskar Lange. Krzyżanowski zakpił sobie z gospodarki socjalistycznej jako z tworu zupełnie nieżyciowego. To dotknęło władze. Postanowiono wywrzeć nacisk na kierownictwo Klubu, aby już więcej nie zapraszać nestora polskich ekonomistów do KIK-u w charakterze prelegenta. Wedle późniejszych sprawozdań SB nacisk był skuteczny. Potwierdza to dokumentacja własna KIK-u. Zarząd stwierdził, że „Prelegent nadużył trybuny Klubu za ostrymi sformułowaniami, wobec czego nie będzie można na przyszłość korzystać z jego współpracy” 13.

To przykład reakcji na wydarzenie ocenione przez władze jako skandal. Wydaje się jednak, że niejednokrotnie zarząd KIK-u działał w tym duchu wyprzedzająco, odpowiednio moderując program odczytów. Kazimierz Szwarcenberg-Czerny, wnikliwy obserwator ówczesnego życia publicznego, dzielił się z SB swoimi obserwacjami jako t.w. „Kace” w roku 1962: „Jeśli idzie o odczyty, to (…) tematyka wybierana jest niemal wyłącznie z dziedziny zagadnień humanistycznych, religijnych, filozoficznych, co oczywiście wskazuje na typ mentalności odbiorców, dla których są one przeznaczone. Ciekawym jest, że szereg aktualnych nawet zagadnień natury ekonomiczno-socjalnej, stanowiących przedmiot ważnych kompleksów bytowych współczesnej Polski nie stanowiło materii odczytowej. Również ciekawym jest, że różne ważne zagadnienia, które były przedmiotem n.p. obrad Sejmu lub wielkich organizacji społecznych, które zostały ujęte potem w formę ustaw, nie stało się przedmiotem omawiania na zebraniach ad hoc Klubu.

Odnosi się wskutek tego wrażenie, że Klub – może świadomie – unika dopuszczenia do dyskusji zagadnień delikatniejszej natury, aby nie narazić się na jakieś trudności ze strony władz, w zawsze możliwym przypadku, potoczenia się dyskusji w bardziej krytycznym kierunku” 14.

Wydaje się, że Szwarcenberg-Czerny trafił w sedno: Klub obawiał się poruszać na otwartych zebraniach takich tematów, przy których kierownictwo mogłoby nie zapanować nad spontaniczną dyskusją z udziałem publiczności, toczącą się w kierunku antykomunistycznym czy – co gorsza – antysowieckim.

Dodajmy jednak od razu, że lista otwartych odczytów w Klubie nie pokrywała się w pełni z listą odczytów, które Klub planował przeprowadzić. Część planowanych imprez nie uzyskiwała zgody władz, a te, które zgodę uzyskały, były na bieżąco monitorowane przez pracownika Urzędu Miasta uczestniczącego – jawnie – w zebraniach 15 i przez konfidentów SB. Władze oczekiwały też sprawozdań rocznych z działalności Klubu i otrzymywały je. Niezależnie od nich przeprowadzano w KIK-u regularne kontrole, w wyniku których Urząd Miasta zwracał Klubowi uwagę na rozmaite uchybienia formalne.

Ostrożność kierowniczego gremium KIK-u wynikała z przekonania, że partner (władza komunistyczna) nie działa w ramach prawa, lecz wedle swojej arbitralnej ambicji podporządkowania sobie wszystkich obszarów życia społecznego. Dlatego należało się z jego strony spodziewać wszystkiego najgorszego. Niekiedy KIK-owcy podejmowali decyzje powodowane obawą przed prowokacją 16. Niekiedy zaś obawiali się, że za niektórymi oddolnymi inicjatywami może się czaić SB lub administracja wyznaniowa, by przy ich pomocy uzyskać wpływ na Klub na zasadzie konia trojańskiego.

Tak, być może, należy rozumieć wydarzenie z roku 1964, opisane przez t.w. „Realistę” (Andrzeja Górskiego). Oto na zebraniu ogólnym zabrał głos „pewien starszy pan (nazwiska nie znam – lekko szpakowaty, w okularach) zaproponował zorganizowanie sekcji religijnej [tak w maszynopisie, w rzeczywistości chodziło o sekcję religioznawczą – RG]. Według jego wypowiedzi ukazuje się wiele książek, które wartoby przedyskutować (…), tymczasem ani »Tygodnik Powszechny« ani »Znak« nic o nich nie piszą, tak, że przeciętny katolik nie ma o nich pojęcia, chociaż są to książki bardzo interesujące. Często na bardzo wysokim poziomie. Chodziło tu przede wszystkim o takie pozycje jak »Vaticanum Secundus« [tak w maszynopisie – RG] i »Quo Vadis Ecclesiae« Wnuka 17. (…) Jest to fakt, który kompromituje całe środowisko katolickie, dlatego sekcja religioznawcza powinna starannie śledzić wszystkie publikacje i bardziej rzetelnie przygotować się do dialogu.

Wypowiedź powyższa wywołała wśród starszych pań szmer oburzenia (…). Red. Wilkanowicz dodał, że zorganizowanie sekcji religioznawczej jest niemożliwe bo podobnych publikacji ukazuje się bardzo dużo i mają one raczej charakter propagandowy. Być może w przyszłości »Znak« będzie zamieszczał recenzje niektórych pozycji.” 18. Dodajmy, że szpakowatym starszym panem był Czesław Lechicki, tajny współpracownik SB. Zgłaszał on propozycję powołania sekcji religioznawczej, wykonując zadanie postawione mu przez Służbę Bezpieczeństwa. Zapytałem Stefana Wilkanowicza w grudniu 2009, czym się kierował, torpedując inicjatywę Lechickiego. Odpowiedział mi, zastrzegając, że słabo tę sytuację pamięta, iż nie miał do niego w pełni zaufania, nie umiejąc jednak sprecyzować, na czym ów brak zaufania polegał 19. Nie wiemy zatem, czy ówczesny prezes KIK-u podejrzewał, że Lechicki działa z inspiracji władz, czy też po prostu tylko trzeźwo ocenił, że tego rodzaju sekcja, z tego rodzaju lekturami, będzie stwarzać dla KIK-u pewną niewygodę. Nie było bowiem wtedy dla nikogo tajemnicą, że wymienione książki Jana Wnuka są mocno lansowane przez administrację wyznaniową, reklamowane przez prasę etc. – słowem, są elementem laicyzacyjnej ofensywy ekipy Gomułki. Gdyby taka sekcja powstała, z pewnością trzeba by się było liczyć z próbą rozgrywania tej sytuacji przez SB. Zatem odmowa, choć mogła robić wrażenie taktyki oblężonej twierdzy, była w danych warunkach jedynym rozsądnym wyjściem.

Bywały też przypadki prowadzenia w KIK-u polityki kadrowej pod – takim czy innym – wpływem władz. W roku 1964 prezes Wilkanowicz doprowadził do wycofania przez Jana Mikułowskiego uzgodnionej już wcześniej z wiceprezesem Bugajskim deklaracji przystąpienia do KIK-u w charakterze członka zwyczajnego. W aktach b. SB znajdujemy dwukrotną informację na ten temat 20. Znajdujemy też (jednokrotną wedle mojej kwerendy) informację o usunięciu z Klubu Wiesława Jezierskiego w tym samym mniej więcej czasie, kiedy wydarzyła się sprawa Mikułowskiego, i z tego samego powodu 21. Dokumentacja własna KIK-u zdaje się to potwierdzać 22 . W obu tych przypadkach mieliśmy do czynienia z osobami kłopotliwymi dla kierownictwa Klubu ze względu na ich żywiołowy antykomunizm, manifestujący się w formach czasem trudnych do opanowania (np. spontaniczne wystąpienia podczas zebrań otwartych). Dla Klubu był to kłopot ze względu na zewnętrzny wizerunek, jaki kierownictwo chciało utrzymać wobec władz: grona ludzi lojalnych w stosunku do rządów PZPR.

Z dzisiejszego punktu widzenia, czyli z punktu widzenia pluralistycznej demokracji, wydaje się intrygujące, dlaczego w krakowskim KIK-u do 1989 r. nie wypracowano jakiejś formuły kanalizującej podobne napięcia. Faktem jest, że nie wypracowano jej też w całym ruchu klubowym, a opozycja de facto, jaka powstała pod koniec lat 60. w Klubie warszawskim miała zgoła inny charakter polityczny 23.

Nieco inaczej przedstawiała się sprawa usunięcia z zarządu w roku 1966 Kazimierza Bugajskiego. Miał on, jeśli chodzi o typ osobowości i naturalne skłonności polityczne, wiele wspólnego z KIK-owską bazą, i z biegiem lat coraz bardziej odstawał od kierownictwa Klubu (którego wciąż formalnie pozostawał członkiem). Z czasem narastał jego konflikt z tymi członkami zarządu, którzy byli blisko związani z „Tygodnikiem Powszechnym”. Szczególnie silny był jego spór z prezesem Stanisławem Stommą od chwili opublikowania przez tego ostatniego kontrowersyjnego dla wielu katolików, w tym dla prymasa Wyszyńskiego, artykułu w setną rocznicę Powstania Styczniowego 24.

Naturalne różnice zdań były wykorzystywane przez SB: na ich tle inspirowano konflikty, a u Stommy i jego politycznych przyjaciół wytwarzano przekonanie o nielojalności Bugajskiego wobec Klubu 25. Te żmudne kilkuletnie działania operacyjne w końcu przyniosły skutek.

Bugajski był wcześniej przez wiele lat członkiem zarządu (1959 – 1965), a przez kilka lat także wiceprezesem. Obyczaj wyborczy panujący w latach 60. w KIK-u miał coś wspólnego z obyczajami politycznymi „demokracji socjalistycznej”, z którą środowisko pozostawało w tym szczególnego rodzaju związku pół kontestacji, pół symbiozy. Obyczaj ten chciał, aby jedyną listę kandydatów do zarządu proponował ustępujący zarząd. Możliwa była jedynie pewna ograniczona jej korekta przez proponowanie pojedynczych kandydatur z sali podczas walnego zebrania. Jest oczywiste, że te kandydatury z reguły przegrywały, a jeśli nawet nie, to wybór tych osób do zarządu niewiele zmieniał wobec faktu, że oryginalna lista proponowana przez ustępujący zarząd miała walor zespołu oraz wsparcie największych w Klubie i w całym środowisku autorytetów. Dlatego niewysunięcie przez ustępujący zarząd w roku 1966 kandydatury Bugajskiego można – rozumując w kategoriach politycznego układu sił – śmiało nazwać usunięciem go z zarządu, bo ta decyzja była równoznaczna z niewybraniem go na następną kadencję. Tajny współpracownik „Olaf” przedstawił tę sytuację następująco: „»Komisja Matka« w składzie ob.ob.: Gołubiew – Smorczewski-Tarnowski 26 i Skwarnicka, przedstawiła zgodnie z życzeniem red. Wilkanowicza, ustępującego prezesa klubu, proponowaną listę członków przyszłego zarządu, która pokrywała się ściśle z listą ustępującego za wyjątkiem mgr. Bugajskiego, który został celowo i z naciskiem opuszczony, mimo interwencji mec. Hirszla z Kom. Rew. Zostało to uzgodnione dnia poprzedniego na konferencji w Redakcji »Tygodnika Powszechnego«, w której brał udział również red. Blajda jako członek red. »Znak«.

Mec. Hirszel podał z sali kandydaturę mgr. Bugajskiego, jednakże ów odmówił i silnie wzburzony opuścił zebranie. Jedna z członkiń podała jeszcze z sali kandydaturę mgr. Strzępkówny, która odpadła w głosowaniu. (…)

Komisja Skrut. ogłosiła wyniki wyborów: przeszła pełna lista uzgodniona dnia poprzedniego” 27.

Ten donos pokazuje mechanizm wyeliminowania Bugajskiego, a także nie pozostawia wątpliwości co do podporządkowania KIK-u „Tygodnikowi Powszechnemu” – to drugie nie jest w odczuciu autora tych słów niczym wstydliwym, po prostu trzeba to wiedzieć, opisując polityczne dzieje KIK-u. W innym, niecytowanym tu fragmencie, „Olaf” mówi o prawdopodobnych motywach tej decyzji, a rozwija ten wątek w następnym donosie 28. W sumie wydaje się 29, że najbardziej prawdopodobną przyczyną usunięcia Bugajskiego było przekonanie kierownictwa o jego nielojalności. Wiemy zaś z całą pewnością, że o wytworzenie takiego przekonania SB upor–czywie zabiegała przez kilka lat.

2.

Powyżej była mowa o tym, jak przywództwo środowiska (w podanych dotąd przykładach tożsame z kierownictwem KIK-u) radziło sobie z kontestacją swojej politycznej bazy. Niemniej interesującą kwestią jest opisanie samego meritum sporu.

Zasadniczy spór da się sprowadzić do pytania o stosunek do komunizmu i do komunistów. A ponieważ dla polskich katolików tamtej doby kluczową postacią na scenie politycznej, właśnie w kontekście pytań o komunizm i o komunistów, był kardynał Wyszyński, przeto i stosunek do niego będzie ważnym kryterium różnicującym postawy bohaterów tej opowieści.

Najbardziej spektakularnym przejawem takiej kontrowersji była bodaj sprawa tzw. rzymskiej opinii Stommy, nazywanej też „rzymskim memoriałem Stommy”. Dokument ten zawierał opis tendencji antydemokratycznych w polityce Partii po 1956 r., sytuacji katolicyzmu w Polsce oraz argumentów na rzecz ustanowienia stosunków dyplomatycznych PRL – Stolica Apostolska. Opiszę tutaj dość obszernie kontrowersję powstałą po ujawnieniu tej sprawy na początku 1964 r., zaś w dalszych rozdziałach nieraz będę się do niej odwoływać.

Ów będący przedmiotem skandalu tekst został opracowany przez przywódców ruchu „Znak” 30 i dostarczony późną jesienią 1963 r. do Sekretariatu Stanu Stolicy Apostolskiej, o czym dopiero po fakcie dowiedział się Prymas Polski. Przywódcy „Znaku” tłumaczyli później 31, w jaki sposób memoriał dotarł do Sekretariatu Stanu – jak twierdzili – bez ich wiedzy i zgody. Były to jednak tłumaczenia mało wiarygodne 32, a sam fakt pominięcia Prymasa był grubym błędem. Był takim, bo memoriał opisywał sprawy zgoła niebagatelne dla katolicyzmu w Polsce i – co w tym było najważniejsze – stawiał postulat ustanowienia stosunków dyplomatycznych pomiędzy PRL-em a Stolicą Apostolską.

Dla Prymasa Polski rzecz była o tyle niemożliwa do przyjęcia, że nie miał złudzeń co do prawdziwego celu komunistów (którzy ze swej strony sprzyjali inicjatywie Stommy i jego politycznych przyjaciół), a liderzy „Znaku” takie złudzenia żywili. Prymas niepokoił się, że komuniści wykorzystają porozumienie ze Stolicą Apostolską do pacyfikowania Kościoła w Polsce. Obawiał się bowiem, nie bez racji, pewnej politycznej naiwności dyplomacji watykańskiej, a więc tego, że zgodzi się ona załatwiać wiele ważnych spraw kościelnych w Polsce z pominięciem jego osoby. Takie obawy nie były bezpodstawne: można było je odczytać już nawet z oficjalnych enuncjacji komunistycznej władzy i jej co bardziej gorliwych propagandystów (jak wspomniany wyżej Jan Wnuk). Dzisiaj możemy je tym łatwiej odczytać z ówczesnych dokumentów Urzędu do Spraw Wyznań oraz z dokumentów pionu wyznaniowego MSW.

Przywódcy „Znaku” jak gdyby nie dostrzegali tego niebezpieczeństwa. Być może bardziej wyważoną ocenę sytuacji uniemożliwiał im ich własny spór ideowy z Prymasem, którego rządy w polskim Kościele uważali niekiedy za niemal „dopust Boży”. Będzie o tym wielokrotnie mowa w dalszych rozdziałach tej pracy, tutaj powiedzmy tylko najkrócej, że będąc entuzjastami soborowego otwarcia na świat, „znakowcy” włączali w to otwarcie także nowy stosunek do komunistów, zakładający jak gdyby ich dobrą wolę, doceniający „walkę o pokój”, „rozbrojenie”, „sprawiedliwość społeczną” czy „antykolonializm”. Niektórzy spośród nich (jak autorzy z kręgu „Więzi”) głosili się w tym czasie kimś na kształt katolickich socjalistów, autentycznie wierząc w wyższość tego wzorca ustrojowego (nawet jeśli był nieefektywnie wprowadzany w życie) nad na wskroś spróchniałym moralnie porządkiem „burżuazyjnej demokracji”. Pobrzmiewały tu silnie echa pism Emmanuela Mouniera i jego wezwań do obalenia – z pobudek chrześcijańskich – porządku wielowymiarowej niesprawiedliwości cywilizacji Zachodu, które twórca miesięcznika „L’Esprit” przyszpilał dwusłowym wyrokiem bez apelacji: „un désordre établi”, co należałoby tłumaczyć nie tyle jako „ustalony nieporządek”, ale raczej jako „ustalony nieład moralny”, a gotów był ów „nieład” rozmontować nawet do spółki z komunistami.

Ten krótki rzut oka na różnice perspektyw w patrzeniu na komunizm pomiędzy kardynałem Wyszyńskim a liderami „Znaku” (a w tej liczbie także czołowymi przedstawicielami środowiska „Tygodnika Powszechnego”) musi tu wystarczyć 33. Ale już na jego tle widać, że pomiędzy ruchem „Znak” a Prymasem istniała wtedy w tej kwestii ideowa przepaść.

To w jakiejś mierze tłumaczy, dlaczego w ogóle powstała „rzymska opinia” i dlaczego Prymas był wściekły tak za jej treść, jak i za sposób jej przekazania do Rzymu. Wywołało to bodaj najcięższy kryzys w stosunkach ruchu „Znak” z kardynałem Wyszyńskim. Echa tego kryzysu znajdziemy w dwóch donosach konfidentów krakowskiego Wydziału IV SB: t.w. „Olaf” i t.w. „Realista”. Obaj opisują burzliwe zebranie w krakowskim KIK-u z głównym autorem „rzymskiej opinii” Stanisławem Stommą na początku lutego 1964 r.

T.w. „Olaf”: „Jedna z kobiet na sali zapytała, czy w opinii poruszono kwestię kultu maryjnego? Zabierał głos w dyskusji również Wilkanowicz, Woźniakowski (przewodniczył zebraniu) i Myślik, których wypowiedzi robiły wrażenie z góry przygotowanej taktycznej obrony Stommy. Odpowiadając na pytania w dyskusji Stomma stwierdził, że »opinii« przeczytać nie może, ponieważ nie ma na to zezwolenia Urzędu Kontroli Prasy, a jako poseł musi stosować się do obowiązujących zarządzeń. Ponadto zaznaczył, że opinia była przygotowana dla kół zagranicznych a nie dla obywateli w kraju, a więc tym bardziej ujawniana być nie może. Ta wypowiedź spowodowała duże poruszenie na sali, tak że Woźniakowski musiał uspakajać zebranych” 34.

T.w. „Realista”: Po wyjaśnieniach Stommy na sali „nastąpiło duże wzburzenie. Szereg osób głośno demonstrowało swoją sympatię dla kardynała Wyszyńskiego i nieprzychylność dla grupy »Znaku«. Red. Woźniakowski zmuszony był prosić o spokój. (…) Podsumowując dyskusję red. Woźniakowski stwierdził, że (…) [ponieważ] narazie brak jakichkolwiek możliwości wyjaśnienia nieporozumienia w sposób dostępny dla szerokich rzesz katolików, dlatego redakcja »Tygodnika« i Zarząd KIK-u proszą obecnych na sali, o kolportowanie w swoich środowiskach, wyjaśnień zgodnie z przedstawionym stanem rzeczy. Wszelkie publikacje w »Tygodniku« na ten temat dałyby oręż do ręki komentatorom na Zachodzie i sprawa nie miałaby końca. Można natomiast wyciągnąć z niej taki wniosek, że nigdy nie należy ujawniać dokumentów wewnętrznych, ponieważ »słowo wyleciało wróblem a wraca wołem« (na sali głosy oburzenia starszych pań). (…) Już na początku prelekcji p. Stommy dała się zauważyć niechęć wielu osób do wypowiedzi prelegenta. Co chwilę słychać było rzucane półgłosem uwagi »nieprawda«, »ale sprytny«. Natomiast w czasie dyskusji można było stwierdzić, że wiele z obecnych osób pragnie skompromitować działaczy »Znaku«. Przede wszystkim pewna grupa osób (2 starszych panów i kilka starszych pań) za wszelką cenę chciała sprowokować p. Stommę do odczytania »memoriału«. Porozumiewając się ze sobą wyrażali się w ten sposób, »nie przeczyta, bo boi się prawdy«. Poza tym pytania skierowane do prelegenta również były wynikiem porozumiewania się między sobą. Wypowiedzi red. red. Myślika, Wilkanowicza i Woźniakowskiego komentowane były bardzo nieprzychylnie. Również wyjaśnienia p. Stommy nie znalazły zrozumienia i można było sądzić, że osoby te dysponują pewnymi argumentami, które nie zostały obalone przez działaczy »Znaku«. Spotkanie zakończyło się w bardzo niemiłej atmosferze, a prośba red. Woźniakowskiego o sprostowanie fałszywej opinii, skomentowana była stwierdzeniem, »my już wiemy, co o tym sądzić« oraz »tak łatwo nie da się zatuszować tej sprawy«. Jedynie grupa młodzieży wyrażała swoje poparcie dla działaczy »Znaku« oklaskami jakie towarzyszyły ich wypowiedziom” 35.

Oba donosy są nadzwyczaj zgodne. Można rzec, trawestując pewną słynną opinię dotyczącą stanu nastrojów bazy politycznej PZPR z przełomu 1988 i 1989 r., że baza „Znaku” w roku 1964 zawyła. Echa tej sprawy będą długo jeszcze wracać w KIK-u, podkopana zostanie pozycja Stommy, wskutek czego w najbliższych wyborach (jesienią 1964 r.) przewodniczący koła poselskiego „Znak” straci fotel prezesa krakowskiego Klubu. Badacz dziejów KIK-u Paweł Kaźmierczak jest zdania, że klubowa nieformalna opozycja (m.in. Kazimierz Bugajski) chciała wtedy nawet usunąć Stommę z zarządu, 36ale skończyło się po galicyjsku przesunięciem go na fotel wiceprezesa.

Inny przykład podobnej przepaści ideowej dzielącej czołowych działaczy od zwykłych uczestników ruchu to kontrowersja po Trzecim Światowym Kongresie Apostolstwa Świeckich, który odbył się w Rzymie jesienią 1967, a uczestniczyli w nim z Krakowa: Hanna Malewska (redaktor naczelna miesięcznika „Znak”), Stanisław Grygiel (redaktor miesięcznika), Tadeusz Żychiewicz (redaktor „Tygodnika Powszechnego”), Jerzy Turowicz (redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”), Halina Bortnowska (sekretarz redakcji miesięcznika „Znak”), Jacek Woźniakowski (dyrektor Wydawnictwa Znak) oraz Stefan Wilkanowicz (prezes KIK-u) 37. Troje ostatnich z tej listy po powrocie z kongresu zostało zaproszonych do KIK-u, aby tam zdać relację z tego ważnego wydarzenia. Tajny współpracownik „Realista” dał szczegółowy opis tego spotkania. Wynikało z niego jednoznacznie, że polscy delegaci znaleźli się w ostrym ogniu krytyki sali z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że na kongresie kwestionowali krytyczne opinie o braku wolności religijnej w naszej części Europy, po drugie zaś dlatego, że poparli rezolucję potępiającą USA za wojnę w Wietnamie. Atmosfera na sali była naprawdę tak gorąca, że oficer prowadzący „Realistę” uznał za stosowne napisać w komentarzu do jego donosu: „a) Atmosfera na spotkaniu uczestników Kongresu Świeckich (…) z członkami KIK-u była niepokojąca a przede wszystkim wskazywała na brak aprobaty zebranych do podejmowanych przez kongres uchwał pozytywnych. Starsze kobiety wprost wyniosły na rękach dyskutanta który twierdził, że religia przewiduje i aprobuje wojny sprawiedliwe i że taka jest wojna prowadzona przez Amerykanów w Wietnamie i długo jeszcze z uwielbieniem z nim dyskutowały. Kierownictwo klubu było po prostu bezradne. Na spotkaniu była pełna sala ludzi” 38.

Dodajmy jednak dla uniknięcia błędu ahistoryzmu, że było wtedy przyjętą regułą postępowania polskich świeckich katolików, że biorąc udział w międzynarodowych spotkaniach, nie sprawia się kłopotu władzom PRL, a tym bardziej nie kontestuje się systemu komunistycznego jako bloku państw podporządkowanych ZSRR. Dlatego w ówczesnych realiach trudno sobie wyobrazić, aby Bortnowska, Woźniakowski i Wilkanowicz mogli zająć na kongresie inne stanowisko. Szczególnie zaś w kwestii wietnamskiej, i to także z bardziej zasadniczego powodu. Na podstawie licznych informacji agentury z tego okresu, ale także ówczesnej publicystyki, można stwierdzić, że w środowisku mocno przeważały opinie antyamerykańskie. Tym niemniej fakt chłodnego przyjęcia delegatów w Krakowie wart jest odnotowania, bo wpisuje się w to samo napięcie w kwestii stosunku do komunistów i do komunizmu.

Wracając do kardynała Wyszyńskiego, zaanonsujmy już teraz, że w późniejszych rozdziałach tej pracy będzie mowa o tym, jak bardzo nieprzychylne panowały o nim opinie w środowisku. To nie jest kwestia jednej czy dwóch wypowiedzi odbiegających od ogólnego tonu. To jest lawina nadzwyczaj ostrej krytyki Wyszyńskiego. Zgoda, że były to opinie nieoficjalne, ale nader nieprzychylna kardynałowi atmosfera panująca w „Tygodniku” w jakiś sposób rzutowała na wypowiedzi oficjalne, o których można powiedzieć z pewnością tyle, że Wyszyński nie znajdował z tej strony bezwarunkowego poparcia, a na takie liczył. A liczył na nie w sytuacji ciągłych ataków ze strony komunistów 39. Byli już wtedy poważni obserwatorzy polskiej sceny politycznej, np. Jan Nowak-Jeziorański czy Stefan Kisielewski, którzy uważali, że katolicy z ruchu „Znak” powinni udzielić takiego poparcia Prymasowi. I to niekoniecznie tylko jako lojalni katolicy. Wedle tego rozumowania wystarczyłoby, aby przywódcy „Znaku” uznali w Prymasie najważniejszą wtedy przeszkodę na drodze zwycięskiego marszu komunistów po rząd dusz Polaków.

Gdy się czyta wspomnienia pisane po latach w kręgu „Tygodnika Powszechnego”, to znajdujemy tam obraz – owszem – pewnej różnicy zdań, ale i kurtuazji w stosunku do Prymasa, uznawania jego historycznej i politycznej roli, itd 40. Przytoczmy jedną z tych opinii. „Część hierarchii – wspomina Krzysztof Kozłowski – zarzucała nam lekceważący stosunek do pobożności ludowej, z której – jak mówiono – Kościół polski czerpie siłę. Nie sądzę, by ktokolwiek w »Tygodniku« lekceważył zamysł peregrynacji kopii obrazu Matki Bożej Częstochowskiej, a potem już tylko ram obrazu, natomiast jest pewne, że tego rodzaju formy pobożności nie musiały trafiać do naszych czytelników. Efektowna, tłumna obrzędowość bywa powierzchowna i może prowadzić do zaniku religijności” 41. Zanik religijności w łonie tradycyjnego katolicyzmu to fakt dobrze znany w zachodnich realiach czasów posoborowych, jednak spór „Tygodnika” z Prymasem znacznie wykraczał poza ocenę znaczenia tego zagrożenia dla Kościoła.

We wspomnieniach tych autorów notorycznie nie docenia się siły tego konfliktu. Co innego mówią dokumenty. Np. Jerzy Zawieyski w swoim dzienniku pod datą 31 grudnia 1964 zanotował: „Kardynał nie chce żadnego porozumienia, chce tylko walki, zwarcia szeregów, jedności frontu przeciw władzy ludowej. Sobór, który jest dla środowisk laickich wielką radością z powodu reform i dążności do porozumienia się ze światem współczesnym – dla kardynała jest prawdziwym nieszczęściem, bo psuje mu walkę z rządem i komunistami. Cała ta sprawa jest prawdziwą klęską dla Kościoła. Bo Kościół w Polsce pozostaje na uboczu wielkich reform Kościoła powszechnego, jest zacofany, oddalony od sił żywych, twórczych i dynamicznych środowisk. Z drugiej strony rząd i partia walczą sankcjami z Kościołem, drażnią i wzbudzają opór duchowieństwa. Nieraz wydaje mi się, że sytuacja jest beznadziejna” 42.

Niemal dramatyczny obraz tych relacji wyłania się z donosów agentury działającej w tym czasie w środowisku 43 – będzie o tym mowa, głównie w rozdziale czwartym. Za co krytykowano Prymasa? Przede wszystkim za to, że zbyt mocno ściera się z komunistami, jest konfrontacyjny, zamiast w duchu Soboru starać się przerzucać mosty w ich kierunku. Niekiedy forma i treść tych zarzutów są zadziwiające – nawet jeśli oderwiemy się od dzisiejszej perspektywy i zrozumiemy wszystkie racje, jakie stały za rozumowaniem ludzi „Tygodnika”.

Bo przecież były i jakieś racje. Najogólniej mówiąc, trudno byłoby nie zgodzić się z tym, że Prymas forsował pewien eklezjalny autorytaryzm, niemożliwy do przyjęcia dla świadomych swej roli, dopiero co potwierdzonej przez Sobór, świeckich. Lansował też pewien typ religijności, który ludzie „Tygodnika” uważali za nazbyt schematyczny, nazbyt tradycyjny, a niekiedy nieledwie magiczny, zamiast stylu „pogłębionej religijności” – by posłużyć się tu ich ulubionym w tamtej dobie określeniem.

A jednak stan krytycyzmu „Tygodnika” wobec Prymasa zastanawia. Tych opinii jest zbyt dużo i są zbyt jednobrzmiące 44, aby wątpić w prawdziwość tego obrazu. Zresztą identyczny obraz stosunku „Tygodnika” do Prymasa z tamtych lat znajdziemy w „Dziennikach” Kisiela. Takich, przepełnionych goryczą, uwag na ten temat jest w „Dziennikach” dużo – wybieram tylko dwie, charakterystyczne dla całości. Oto zapiska z 25 lutego 1970 r.: „Z Jerzym T. pokłóciłem się okropnie – oczywiście o »Tygodnik«. Doszło do krzyków, trzaśnięcia drzwiami, niepożegnania się niemal. (…) Jedyny prywatny tygodnik na 32 miliony ludzi, który, mimo cenzury, miałby szanse zaznaczyć jakoś, że są w tym kraju niemarksiści, którzy coś myślą i robią, stał się, dzięki maniakalnemu skupieniu się na sprawach reformy Kościoła, czymś niemal dywersyjnym wobec prymasa i rozbijającym zainteresowanie katolicyzmem u wielu laickich środowisk. Mania reform jest w dodatku oparta na wzorcu zachodnim, rak zachodniości toczy to nieszczęsne pismo i nie pozwala mu dojrzeć problemów specyficznie polskich dzisiaj, wynikłych ze znalezienia się katolickiego kraju w ręku marksistów. Sumienia ludzi są tu codziennie gwałcone, co dzień, na wszystkich zebraniach, w szkole, w pracy głosić trzeba marksistowskie kłamstwa, a »Tygodnik«, jakby drukowany na bezludnej wyspie, zajmuje się synodem czy soborem oraz drażnieniem prymasa. (…) Nie będę z nim już rozmawiał w ogóle, właściwie od dziesięciu lat toczymy ten dialog głuchych na temat nieszczęsnego pisma. Ludzie na starość wyrodnieją, degenerują się – może ja, może on? Ja uważam, że on. To już obcy mi człowiek” 45.

Niektórzy nie biorą tych słów Kisiela poważnie pod pretekstem, że były wypowiedziane krótko po opisywanym wydarzeniu i być może w gniewie. Nawet gdyby tak było, pozostaje faktem, że dwa dni później, 27 lutego 1970 r., Kisiel umieścił w „Dziennikach” notatkę na ten temat wprawdzie mniej gwałtowną w formie, ale nadal podobnie krytyczną w treści : „Siedzę więc tu, próbując się skupić na pracy, zrekapitulować ostatnie czasy, zwłaszcza awanturę z Jerzym Turowiczem. Myślę, że w końcu dobrze, że się ona odbyła, zrobiłem wszystko, co mogłem, aby przestrzec – zawsze taka moja rola, że mnie nie słuchają, a potem jest tragedia. Przecież oni naprawdę są narzędziem w ręku psychologicznej akcji marksistów” 46.

Wedle Ewy K. Czaczkowskiej Prymas był przeciwny generalnemu pomysłowi politycznemu Stommy, jego konceptowi neopozytywizmu, już na jesieni 1956 r. Moim zdaniem krytyczne słowa kard. Wyszyńskiego z listopada 1956 47 r. jeszcze o tym nie przesądzają. Gdyby tak było, Wyszyński nie zaangażowałby swojego autorytetu w styczniu 1957 r., by nawoływać katolików do głosowania w „wyborach” do Sejmu PRL. Prymas dawał jednak pewien, ograniczony i warunkowy, kredyt zaufania ekipie Gomułki. A skoro tak, to nie odrzucał całkowicie linii Stommy. Niemniej z biegiem czasu Prymas nabierał do tego pomysłu wątpliwości, tak że jego uwaga na ten temat w roku 1961, a więc u progu drugiej kadencji posłów „Znaku”, wydaje się już dobrze korespondować z jego przekonaniami. Prymas powiedział wtedy: „Nie uważam tej grupy za przedstawicielstwo katolików; reprezentują siebie i swoje sumienie. Nie możemy ich uważać za przedstawicielstwo katolickie, gdyż nie odpowiada to w żadnej mierze pozycji katolicyzmu w Polsce. Nie liczymy też na obronę spraw Kościoła, gdyż grupa ta i w poprzednim Sejmie nic nie mogła zrobić dla Kościoła (…). Trzeba też wyrzec się reprezentowania mnie, zwłaszcza za granicą (…). Zgłaszam swoje désintéressement w tej sprawie, podobnie jak uczyniłem po Październiku” 48.

Moim zdaniem sprawiedliwa ocena sporu ludzi „Tygodnika” z Prymasem musi uwzględniać to, że popełniono tu, ze strony „Tygodnika”, poważne błędy, a u ich źródła leżał i nadmierny, bezkrytyczny zachwyt Soborem, i lekceważenie polskiej specyfiki, w tym znaczenia komunizmu jako systemu zatruwającego dusze Polaków. Przywódcy „Tygodnika”, będąc zafascynowani Soborem, nie zauważali, jak bardzo komuniści instrumentalizują Sobór, ani tego, że do pewnego stopnia posługują się także „Tygodnikiem” do obniżania autorytetu Prymasa. Oczywiście Prymas był wyjątkowo trudnym partnerem, a właściwie słowem „partnerstwo” nie da się opisać jego stosunku do świeckich katolików, w tym również, a może tym bardziej, do ruchu „Znak”. Prymas czuł się Interrexem i tak chciał być traktowany, a Stomma, Turowicz i inni z ich kręgu nie chcieli – i chyba też nie mogli zachowując swoją autentyczność – tak go traktować. Na tym polegała kwadratura koła w tych relacjach.

3.

Środowisko „Tygodnika Powszechnego” brało udział w systemie politycznym PRL-u od przełomu październikowego w 1956 r. 49 do kryzysu konstytucyjnego w 1976 r. Powiedziawszy powyższe, nieuniknione staje się postawienie pytania o stopień uwikłania „Tygodnika” przed 1976 r. w komunizm jako system władzy. Pomocniczym musi być pytanie o stopień jego uwikłania w komunistyczną doktrynę. Takie pytania w ogóle nie padają w pisanych w kręgu „TP” po latach wspomnieniach o tym okresie. Roztacza się w nich wizję zgoła niemożliwą, jakoby środowisko, mimo że brało udział w oficjalnym życiu politycznym 50, było reprezentowane w Sejmie, w radach narodowych, w Radzie Państwa (w osobie Jerzego Zawieyskiego do 1968 r.) i we Froncie Jedności Narodu, w jakiś cudowny sposób pozostawało cały czas w jednoznacznej opozycji wobec systemu. Tak nie było, bo i być nie mogło. Ale prawdą jest, że jego udział w systemie był specyficzny, trochę przypominał siedzenie okrakiem na barykadzie.

Jak zaznaczono we wstępie, w pierwszych latach po 1945 r. (które zasadniczo nie wchodzą w zakres tych rozważań), „Tygodnik” zaświadczał jawnie o swoim dystansie do panującej ideologii 51. Gdy jednak w Październiku ta grupa zdecydowała się poprzeć Gomułkę i wejść do Sejmu 52 (a także, o czym mniej się wspomina, do rad narodowych 53, dłużej nie dało się utrzymywać takiego dystansu. Dawniejszy „minimalizm katolicki” Stommy i Turowicza ustąpił teraz miejsca „neopozytywizmowi politycznemu” lansowanemu w pierwszych latach po 1956 r. głównie przez Stommę i Kisielewskiego 54.

Odtąd liderzy „Tygodnika”, mimo że nie ogłaszali swojego ideowego akcesu do komunizmu, nie traktowali go już, jak dawniej, wyłącznie jako bytu zewnętrznego, uznawanego jedynie z powodów faktycznych (geopolitycznych). Teraz, uznając jakąś część odpowiedzialności za państwo kierowane przez komunistów, uznawali też do pewnego stopnia zalety samego komunizmu. Niekiedy ta afirmacja szła dość daleko, chociaż nigdy tak daleko, jak tego chciały władze, ani tak daleko, jak to było u ludzi PAX-u, skądinąd także niewyrzekających się swojego chrześcijańskiego światopoglądu 55. Gdy mowa o całym ruchu „Znak”, z pewnością godzi się zauważyć wyraźniejszą afirmację komunizmu w „Więzi” niż w „grupie krakowskiej”. Ale i w Krakowie na łamach „Tygodnika” pojawiały się w latach 60. i 70. teksty, które dzisiaj czyta się z pewnym niedowierzaniem.

Zacznijmy jednak od neopozytywizmu, czyli doktryny politycznej wytworzonej w okresie Października przez liderów tego środowiska jako ideowej podstawy stosunku całego powstającego właśnie ruchu „Znak” do polskiego komunizmu po powrocie Gomułki do władzy. Godzi się jeszcze raz przypomnieć, że temu środowisku odebrano prawo obecności w życiu publicznym w roku 1953, w dobie szczytowego stalinizmu. Jednak w roku 1956 grupa „Tygodnika” odzyskała prawo głosu i zdecydowała się na poparcie linii Gomułki. To była stawka na reformowalność komunizmu.

Fundamenty ideowe neopozytywizmu wyartykułowano pod koniec 1956 i na początku 1957 roku. Stanisław Stomma w pierwszym numerze „TP” po wznowieniu pisma (na Boże Narodzenie 1956) odżegnywał się od tradycji insurekcyjnych, argumentując, że była to polityka nielicząca się z kosztami i nieskuteczna: „Walkę można prowadzić albo jeśli są realne szanse zwycięstwa, albo jeśli to jest nieuchronną koniecznością, natomiast walka niekonieczna bez szans zwycięstwa jest zasadniczo biorąc ewentualnością nie do przyjęcia”. Polskim skłonnościom do działań insurekcyjnych, z których generalnie nie było pożytku, Stomma przeciwstawiał podejście „mierzące zamiary na siły”, takie, jakie się ujawniło w dniach Października: „W październiku 1956 przeżyliśmy wielkie dni historii polskiej. (…) Wbrew narodowym polskim tradycjom wielki zryw ideowy narodu nie prowadził tym razem w krąg męczeństwa. Zapalony wielką ideą naród nie poszedł ku niej na oślep i nie stanął w poprzek koniecznych procesów historii. (…) jakkolwiek wypadnie ostateczny sąd historii, wolno już dzisiaj stwierdzić: ludzie października już mają wielką zasługę historyczną za pchnięcie naprzód historii Polski. (…) To pchnięcie naprzód udało się dzięki temu, że rewolucję ideową potrafiono rozumnie skierować we właściwe łożysko. Ludzie VIII Plenum potrafili pokierować procesami społecznymi, harmonizując żywiołowość z koniecznymi nakazami racji stanu. W październiku 1956 znalazło się kierownictwo będące na wysokości zadania, jakiego nie było w listopadzie 1830, w latach 1861 – 63 oraz w Warszawie 1944”. Była to więc także stawka na realizm. W ocenie Stommy i jego przyjaciół powodzenie eksperymentu demokratyzacji komunizmu wiązało się silnie z poparciem ekipy Gomułki. W tym samym artykule przywódca powstającego ruchu „Znak” pisał, że trzeba zaufać Gomułce i nie utrudniać mu rządzenia przez utrzymywanie stanu politycznego wrzenia. Stanisław Stomma: „Dochodzą z kraju wiadomości niepokojące. Były zaburzenia w Bydgoszczy, później w Szczecinie. W Szczecinie miały przebieg bardzo niepokojący, gdyż doszło do zamachu na konsulat ZSRR. Nie wiemy, czy były to chuligańskie odruchy, które przybrały masowy charakter, czy też jakieś ciemne siły pchają do takich wystąpień. Napaść na konsulat może być perfidną robotą, bo czyż można sobie wyobrazić robotę bardziej szkodliwą, jak próby popsucia stosunków ze Związkiem Radzieckim. (…) Nie mniej niepokojące są objawy zamieszania w wielu przedsiębiorstwach i zakładach. Mówił o tym obszernie Władysław Gomułka w mowie do górników. Przejawy takie znamy też z własnej obserwacji. Wielokrotnie samorządy zakładowe, zamiast być elementem postępu produkcyjnego i elementem walki o lepsze warunki życiowe pracowników, pochłonięte są całkowicie rozgrywkami personalnymi. Liczne są wypadki usuwania doświadczonych kierowników i dobrych fachowców na tle jakichś tarć zupełnie osobistych. (…) nie trzeba tłumaczyć, jak dezorganizuje to pracę” 56. Była to więc również stawka na umiarkowanie. Patrząc od strony podziałów w Partii, była to gra na frakcję Gomułki.

Jednym z ważnych argumentów za postawą neopozytywistyczną była geopolityka. W tym samym numerze „TP” Stefan Kisielewski pisał: „Zważywszy nasze położenie geograficzne, między Rosją a Niemcami, zważywszy jak najbardziej żywotne interesy Rosji w NRD, zważywszy wreszcie ogólną sytuację polityczno-strategiczną Europy i świata stwierdzić trzeba, że każda próba ze strony Polski oderwania się od Rosji, od bloku wschodniego i od idei oraz haseł socjalizmu powodowałaby groźbę zbrojnej interwencji rosyjskiej u nas, co postawiłoby nas w sytuacji Węgier albo gorzej (…). Wobec tego należy: 1) Wbrew uzasadnionym zresztą oporom psychicznym naszego społeczeństwa szerzyć jak najusilniej ideę szczerego i świadomego sojuszu ze Związkiem Radzieckim (…). 2) Wbrew faktowi, że większość ludzi w Polsce to nie są ani marksiści, ani socjaliści, szerzyć wśród nich przekonanie, że odejście od form gospodarki socjalistycznej również ściągnęłoby na Polskę nieobliczalną katastrofę i że jedyną w tej chwili możliwą drogą jest zarysowana przez Gomułkę droga naprawy, przekształcania i ulepszania socjalizmu”. Charakterystyczne, że Kisielewski wywodzi z geopolityki nie tylko usytuowanie Polski w bloku wschodnim, ale i planową gospodarkę typu radzieckiego. Akurat ten autor po kilku latach odejdzie od tego drugiego założenia. Ale jego przyjaciele będą na tym stanowisku trwać znacznie dłużej. Kisiel nie byłby sobą, gdyby nie podkreślił, że jest wrogiem komunizmu jako konceptu na lepszy los ludzkości. Pisał, że strategiczne (geopolityczne) poparcie takich ludzi jak on powinno być przez komunistów cenione: „Ludzie ci, wartościując negatywnie dotychczasowe społeczne i ekonomiczne osiągnięcia socjalizmu, nie są skłonni przypisać tego stanu rzeczy błędom i wypaczeniom wykonania, lecz podejrzewają, że błąd tkwi w samej koncepcji. (…) Nie uważam jednak, żeby rozważania takie, na pewno ciekawe i ważne, winny być dzisiaj uprawiane w naszym życiu publicznym. Życie publiczne to nie seminarium teoretyczne: w polityce a nie gdzie indziej toczy się sprawa o aktualne losy narodu. Rozstrzygający musi tu być fakt, że w obecnej sytuacji ogólnej i wewnętrznej odejście od socjalizmu spowodowałoby katastrofę gospodarczą i polityczną, jeśli nie wręcz klęskę narodową. Z drugiej strony wiemy, że socjalizm nie jest pojęciem jednoznacznym ani zakończonym i zamkniętym, że tyle socjalizmów, ile dróg do niego (…). Szczerzy zwolennicy sojuszu ze Związkiem Radzieckim będący nimi dla względów ogólnonarodowych, a jednocześnie znajdujący się na prawo od socjalizmu są bardzo cenni. Aby jednak uwierzono w ich szczerość, nie mogą ukrywać faktu, że są »na prawo«” 57.

Neopozytywizm zatem uzasadniał poparcie dla ekipy Gomułki, ale nie bezwarunkowo: poparcie wiązało się z jego linią demokratyzowania realnego socjalizmu. Poparcie to jednak na tyle silnie wiązało się personalnie z Gomułką, że kazało niekiedy dezawuować postulaty demokratyzacyjne dla ratowania władzy Gomułki, postrzeganego jako najważniejsza gwarancja utrzymania reformatorskiego kursu.

W pierwszych latach po przywróceniu „Tygodnika” pismo zdecydowanie mówiło własnym głosem. Optymistyczną zapowiedzią był pod tym względem numer wydany na Boże Narodzenie ’56 – pierwszy po trzyipółletniej przerwie, a w nim kilka tekstów rysujących przed tą grupą naprawdę ambitną perspektywę ideowej, a do pewnego stopnia i politycznej, samodzielności. Najważniejszy był w tym numerze bez wątpienia artykuł Zygmunta Kubiaka „Natura i obłęd” stawiający wprost tezę, że marksizm bazuje na błędnym założeniu antropologicznym, co prowadzi do zbrodni. Kubiak pisał: „Totalizm wywodzi się z buntu przeciwko naturze ludzkiej, tej naturze »drobnomieszczańskiej«, jak ją przezwali intelektualiści. (…) Postawa totalistyczna narodziła się wtedy, gdy intelektualiści zapragnęli przemienić naturę ludzką, traktując ją tylko jako przedmiot, tylko jako obiekt działania, obiekt eksperymentu. Cóż z tego, że byli heroiczni, że nie oszczędzali samych siebie, że spłonęli dla swojego dzieła! Cóż z tego, że początkowo szczerze marzyli o wolności i o nadludzkim szczęściu człowieka! – Chcieli stać się władcami natury, w ich sercach zamieszkała pogarda. Chcieli uszczęśliwić »materiał ludzki«.(…) Dlaczegóż więc totalizm jest nie tylko tragiczny, ale również ohydny? Dlaczego taka wersja ideału nowej natury ludzkiej, jaka z czasem stała się dla niego założeniem i celem działania, jest nie tylko niemożliwa do zrealizowania, ale sama w sobie jest przedziwną karykaturą owej niegdyś wymarzonej wspaniałości nadludzkiej? Przecież totalizm nie zaczął się od zbrodni. Ale zaczął się od obłędu” 58. Była to więc tak przenikliwa krytyka marksizmu, do jakiej polscy rewizjoniści musieli dojrzewać jeszcze przez kilka dobrych lat. Ukazanie się tego tekstu nieprzypadkowo było możliwe niedługo po Październiku. Potem było już gorzej i takie teksty się w „Tygodniku” nie pojawiały.

Wkrótce po Październiku ekipa Gomułki rozpoczęła proces „przykręcania śruby”. W ramach tego procesu od wszystkich żądano dowodów co najmniej lojalności wobec ustroju. Można przyjąć, że papierkiem lakmusowym stopnia samodzielności, versus poddania ustrojowemu rytuałowi, były te numery pisma, które wychodziły z okazji kolejnych rocznic Manifestu Lipcowego – dokumentu uznawanego (co nie było całkiem ścisłe) przez komunistów za ideowy akt założycielski Polski Ludowej. Zarazem trzeba dodać, że ponieważ te numery były przez władze traktowane jako swoista witryna afirmacji ustroju, owe artykuły okolicznościowe nie oddawały – rzecz prosta – całego stosunku „TP” do PRL-u. Inaczej mówiąc, ten stosunek był mniej afirmatywny, niż by to wynikało z tych tekstów. Były jednak te teksty rodzajem trybutu składanego ustrojowi i o tyle warto opisać ewolucję ich tonu i treści. W tej analizie będzie też pomieszczone omówienie tekstu opublikowanego w pierwszym styczniowym numerze „TP” z 1971 r., a więc zaraz po zmianie rządzącej ekipy – bo i on jest rodzajem oficjalnego ustosunkowania się środowiska do PRL-u.

W roku 1957 udało się jeszcze po trosze ignorować rocznicę powstania PRL-u, zamieszczając w to miejsce tekst ogólnie kojarzący się z postępem społecznym ducha rewolucji: artykuł Turowicza o rocznicy obalenia Bastylii, wypadającej ledwie oktawę przed 22 lipca 59.

W pierwszych latach po Październiku znaczna jeszcze była doza optymizmu tej grupki katolików, że ich czynny udział w podtrzymywaniu gomułkowskiej odmiany komunizmu ma sens. Stanisław Stomma pisał w artykule rocznicowym w 1958 r.: „Patrząc wstecz na odcinek historii przebyty od 1944, wiemy, jak wiele było cierpień, zmagań i zawodów. Ale świadomość tego nie może przesłaniać procesów stawania się. W wielkich przemianach dziejowych, na skalę globalną, przetwarza się treść społeczna Polski i stopniowo staje się nowy naród. Nie chcemy być biernymi widzami tych przemian” 60. Była w tym jakaś rezygnacja (nie ma innego państwa polskiego jak tylko PRL), ale i nadzieja (Polska idzie generalnie dobrym kursem). Dodać trzeba, że dbano, aby w tych okolicznościowych wystąpieniach pojawił się zawsze jakiś akcent światopoglądowej, a po części i politycznej, odmienności katolików z ruchu „Znak” od rządzących marksistów, co dawało tytuł do wysuwania, choć w skromnej postaci, dezyderatu demokratyzacji. Np. w artykule z okazji tej rocznicy w roku 1960 pisano: „Niewątpliwie można spierać się w kwestii poszczególnych zamierzeń oraz metod ich realizacji, ale – powtórzmy – w naszej sytuacji generalny kierunek przemian społecznych i ekonomicznych był prawidłowy. Natomiast tempo tych przemian, ich sensowność, owocność, trwałość zależą – powtarzamy to do znudzenia – od włączenia społeczeństwa w ich bieg” 61. Kilka lat później Jerzy Turowicz pisał w tym samym duchu: „Teoretycy marksizmu mówią o zanikaniu funkcji państwa w społeczeństwie komunistycznym. Zapewne bardzo daleka do tego droga, to jednak pewne, że droga ta prowadzi przez coraz pełniejsze współbrzmienie władzy i społeczeństwa, przez to, że prawdziwy interes narodu, wspólne dobro narodu będzie tak samo rozumiane tak przez władzę, jak i przez społeczeństwo. I niech to będą nasze życzenia składane Polsce Ludowej w jej dwudziestolecie. Składane komu? Społeczeństwu i władzy, narodowi i państwu. To jest nam wszystkim” 62.

Jednak jak przystało na artykuł wstępny pisany z okazji rocznicy PKWN-u, autor przedstawił też całą gamę osiągnięć Polski Ludowej. „Polska dzisiejsza – pisał Jerzy Turowicz – nie przypomina kraju sprzed 20 lat. (…) Ogromnym wysiłkiem inwestycyjnym, ogromnym zrywem pracy zbudowano w Polsce nowoczesny przemysł. (…) Produkcja globalna przemysłu jest dziś niemal 9 razy większa niż przed wojną, zaś w latach 1946 – 63 produkcja ta wzrosła 12-krotnie. Trwający wysiłek inwestycyjny zmierza do dalszej industrializacji – podstawy dobrobytu społeczeństwa. (…) Zmiejszyły się znacznie nierówności społeczne, zniknął rozdział na posiadających i nieposiadających. Polska w dużej mierze – stała się już społeczeństwem bezklasowym. (…) Międzynarodowa pozycja Polski wiąże się z przynależnością Polski do obozu socjalistycznego, co z kolei jest rezultatem tak sytuacji geopolitcznej, jak i historycznego rozwoju wydarzeń. W ramach obozu socjalistycznego Polska zdobyła jedno z miejsc przodujących, sojusz ze Związkiem Radzieckim i przyjazne stosunki ze wszystkimi sąsiadami dają gwarancje pokojowego istnienia, zaś międzynarodowe inicjatywy Polski w dziedzinie utrwalenia pokoju, jak Plan Rapackiego czy Plan Gomułki, poważnie podniosły prestiż Polski” 63.

Tekst Turowicza był jednym z wielu pomieszczonych w „TP” z okazji XX-lecia PRL-u. Interesujące, jak te teksty oceniał organ administracji powołany do kontrolowania treści gazet pod kątem ich zgodności z panującą ideologią, czyli krakowska cenzura. „Redakcja »Tygodnika Powszechnego« – pisano w sprawozdaniu za rok 1964 – zajmując się problematyką XX-lecia, zamieściła szereg artykułów z cyklu »Z perspektywy 20 lat«.(…) »Tygodnik Powszechny« starał się ukazać przemiany, jakie zaszły w Polsce, ich polityczne, społecznie i gospodarcze rezultaty oraz niedomagania jakie jeszcze występują. W materiałach tych występowały ingerencje raczej drobne, a dotyczyły one głównie nadmiernego podkreślania wypaczeń minionego okresu. Jakiejś generalnej negacji naszego modelu gospodarczego czy politycznego w tych materiałach nie było. Wyjątek stanowi tu usunięty w całości artykuł J. Kłysa pt. »Kryzys patriotyzmu«, który – zdaniem autora – po wojnie występował i występuje w sposób najbardziej jaskrawy. Bardzo rzeczowy i w swej wymowie pozytywny był artykuł J. Turowicza pt. »20 lat«, mówiący o trudnościach i różnicach światopoglądowych. Autor obiektywnie ocenił osiągnięcia XX-lecia konkludując, że wysiłek 20-letni nie poszedł na marne, że to co dokonaliśmy możliwe było jedynie w tych warunkach społeczno-politycznych, w jakich żyjemy. (…) Można śmiało stwierdzić, że problematyka XX-lecia w »Tygodniku Powszechnym« poruszana była w dwóch aspektach. Z jednej strony artykuły tzw. »zamówione« przez redakcję – o wymowie pozytywnej z drugiej strony spontaniczna ankieta »Jestem potrzebny?« [w niej było najwięcej ingerencji – RG] o wydźwięku negatywnym” 64.

Cytowana opinia krakowskiej cenzury nie zmienia fundamentalnego faktu, że „Tygodnik” był w PRL-u rekordzistą, jeśli idzie o ilość ingerencji cenzorskich, i nawet w pierwszych latach po Październiku ingerencji było w „TP” dużo. To jest poza dyskusją. Ale nie o tym teraz mówimy. Przywołuję tę opinię dlatego, że pokazuje ona generalne pogodzenie się środowiska z PRL-em mniej więcej w okresie, gdy mijało 20 lat od zdobycia władzy przez komunistów. Jeśli bowiem tak pozytywna opinia powstaje w instytucji, której zadaniem było wyszukiwanie odstępstw od ideologicznego wzorca, to taki fakt ma swoją wymowę.

Niewątpliwie te i inne wystąpienia programowe „TP” były wyrazem wiary „neopozytywizmu” w reformowalność komunizmu. Można rzec, że sam „neopozytywizm” był stawką na demokratyzację, tyle tylko że w miarę, jak ekipa Gomułki odchodziła od idei Października, „neopozytywiści” przyglądali się tej ewolucji z rosnącym poczuciem własnej bezradności.

Silne były w tekstach z lat 60. (a i później, choć na mniejszą skalę) akcenty geopolitycznego fatalizmu, po części przebrane we frazeologię geopolitycznej szansy dla Polski. Stanisław Stomma pisał o tym w lipcu 1967 r.: „Nawet przeciwnicy ideowi przyznają, że polityka ZSRR jest od dłuższego czasu konsekwentnie pokojowa. Stwierdzić to można w momentach najbardziej trudnych i kryzysowych. Także w czasie ostatniego kryzysu [chodzi o wojnę bliskowschodnią rozpoczętą w czerwcu 1967 r. – RG]. Wola utrzymania pokoju, ostrożność i umiar jednają polityce tej szacunek nawet w środowiskach ideowo bardzo dalekich. Gdy chodzi o trzeci świat, polityka ZSRR zdecydowanie popiera ruchy emancypacyjne ludów dawniej kolonialnych (…). Polityka amerykańska wykazuje wobec problemów trzeciego świata bezkoncepcyjność, a w konkretnych wypadkach usiłuje siłą zahamować spontanicznie narastające ruchy społeczne. Prowadzi to w rezultacie do takich nieszczęść, jak wojna w Wietnamie. Dla nas (…) formułą kluczową jest dziś sojusz z ZSRR. Przyjmując tę formułę, polityka polska ani nie skazuje się na bierność, ani nie ma rezygnować z własnej inicjatywy, ani tracić własnego kolorytu i swoich własnych metod” 65.

Później w tekstach tych jakby mniej jest wiary w to, że kapitał polityczny z Października ma jeszcze jakąś siłę nośną. Wstępniaki pisane były z coraz mniejszym entuzjazmem, a coraz bardziej traktowane jako polityczny trybut, który trzeba Partii dać po to, żeby w miarę możliwości robić swoje. Akcentowano silnie realizm polityczny: nie ma innej Polski, jedyna realna Polska potrzebuje witalnie Ziem Zachodnich, a ich by nie miała, gdyby nie sojusz (czytane między wierszami: konieczne podporządkowanie) z ZSRR i przyjęcie komunistycznego ustroju.

Nowy akcent pojawił się we wstępniaku na 22 Lipca 1970 r., autorstwa Józefy Hennelowej, a więc – podkreślmy – jeszcze przed polityczną zmianą warty w KC PZPR z grudnia tego roku. Autorka pisała: „(…) [można także] potraktować święto lipcowe jako okazję do spojrzenia na społeczeństwo, które, nie poddając się miarom osiągnięć materialnych, stanowi przecież rzeczywistość polską w niemniejszej mierze niż huty, szkoły i przeliczone na powierzchnię hektara zbiory rolne. Procesy minionego ćwierćwiecza zaszczepiły w nim głęboko zmysł równości i świadomość zagospodarowania na swoim, poczucie prawa do kultury i prawa do interwencji, dumę z własnego dorobku i oczywistość bezpiecznego bytu. Nie znaczy to jednak, by jakikolwiek z tych procesów był zakończony, by można było tylko cieszyć się z dorobku. Dla czynników odpowiedzialnych za kształt polityczny Polski jej społeczeństwo pozostaje zadaniem równie konkretnym jak struktura gospodarcza: chodzi o coraz pełniejsze uwzględnianie jego praw do rozwoju, dojrzałości i współodpowiedzialności” 66.

W grudniu 1970, po brutalnej rozprawie z robotnikami Wybrzeża, ekipa Władysława Gomułki zostaje zmuszona do ustąpienia, zastępuje ją grupa pod przywództwem Edwarda Gierka. W artykule odredakcyjnym, pierwszym po dojściu do władzy ekipy Gierka, „Tygodnik” pisał m.in.: „Z deklaracji nowych władz Partii i Rządu wolno wnosić, że zostaną wyciągnięte właściwe wnioski z tej najbliższej tragicznej przeszłości, a także z dziejów dawniejszych. Że istnieje poważna szansa, byśmy z ufnością mogli spojrzeć w przyszłość. W życiu każdej zbiorowości narodowej istnieją elementy stałe oraz takie, które podlegają zmianom. (…) w naszej sytuacji elementy stałe to sojusz z ZSRR, przynależność do bloku państw socjalistycznych, kierownicza rola partii komunistycznej, społeczna własność środków produkcji przemysłowej. To są kwestie fundamentalne i od ćwierćwiecza coraz powszechniej oczywiste. Podobnie jak oczywisty jest fakt, że społeczeństwo polskie składa się w większości z wierzących chrześcijan. Kryzysy jednakże przychodzą wówczas, kiedy bezruch zapanowuje wśród elementów zmiennych. (…) Ludzie nie chcą być przedmiotem manipulacji. Chcą, by zdanie ich brano pod uwagę. (…) Na szczęście okazało się, że mało jest sytuacji bez wyjścia. (…) Realna szansa dla społeczeństwa i dla nowego kierownictwa politycznego tkwi (…) w nowym modelu wzajemnych stosunków (…). W wypowiedziach nowego kierownictwa kraju zabrzmiał nowy ton, rzeczowy i zrozumiały” 67.

W tym samym czasie Kisiel w „Dziennikach” skarżył się, że redakcja odrzuciła jego felieton komentujący nową sytuację polityczną, oraz krytykował omówiony wyżej artykuł: „Napisałem, że nie jestem marksistą, lecz opozycjonistą i emigrantem wewnętrznym i w tym duchu chcę znów pisać [od Marca ’68 Stefan Kisielewski był obłożony zakazem druku – RG] – a czy oni pozwolą, nie wiem, to się zobaczy. Rzucili się na ten felieton, czytali go po kolei – Turowicz, Ksiądz [prawdopodobnie chodzi o ks. Andrzeja Bardeckiego – RG] Wilkanowicz i inni, w miarę czytania miny im rzedły i w końcu … nie posłali go do drukarni. Jerzy powiedział, że to znów wywoła impas, a poza tym napisali wstępniak o wypadkach i zmianach i zależało im, żeby przeszedł. Tekst ten (który im w rezultacie niemal bez zmian puszczono) jest niby dobry, bo ostro potępia »niedemokratyczność« i »brak kontaktu z narodem« nowego minionego okresu (…), ale w rezultacie znów stawiają na partię i »nowe kierownictwo«, czyli piszą tak, jak pisać będą wszyscy. Tłumaczyli mi, że nie ma wyjścia, że taka jest konwencja, bo jesteśmy w niewoli, a powiedzieć o tym nie można. Hm. A ja myślę, że była znów okazja spróbowania, czy da się wyłamać z tej obezwładniającej konwencji słownej i czy cenzura nie popuści – choćby w tym krytycznym momencie – właśnie mój felieton był próbą, a oni tej próby nie chcieli podjąć. (…) Niech tam oni wyrażają swoje zaufanie, że partia się zmieni – ja nie widzę powodu (…) dosyć mi komuniści świństw zrobili, abym im teraz wszystko zapomniał dlatego, że jeden facet zamienił drugiego. To stary kawał i nie dam się na niego nabrać!” 68.

Kisiel przegrał ten spór i „Tygodnik” nawet nie próbował opublikować jego tekstu pisanego z pozycji niemarksistowskich. Natomiast postulaty demokratyzacji przedstawił Stanisław Stomma pół roku później (choć – co oczywista – nie w tak otwartej formie jak to chciał w grudniu ’70 uczynić Kisielewski), we wstępniaku na święto 22 Lipca z 1971 r. Przewodniczący koła poselskiego pisał wtedy: „Powtarzamy wciąż: udział obywateli w aparacie zarządzania i administrowania, jak i we wszystkich instytucjach decydujących o życiu publicznym, jest zbyt nikły. Podkreślam z naciskiem: nie chodzi o władze polityczną. Chodzi o uczestnictwo w zarządzaniu (…). Powiedzmy bardzo konkretnie: chodzi o Rady Narodowe, instytucje społeczne (także wychowawcze), aparat gospodarczy. Ciągle podkreślamy zbyt niski udział bezpartyjnych w sprawowaniu funkcji w tych ramach. Na tym tle powstaje szkodliwe przeciwstawienie: oni – my. Oczekujemy od nowego kierownictwa śmiałych decyzji w tej sprawie” 69.

Nieco technokratyczny charakter („technokratyczny” w rozumieniu ówczesnej publicystyki Stefana Bratkowskiego, który w tamtych latach nawoływał do modernizacji z wykorzystaniem fachowców bez względu na ich przynależność partyjną) miał komentarz odredakcyjny z roku 1973. Pisano w nim: „W ciągu jednego pokolenia, w oparciu o lawinowy awans ludzi, wywodzących się w istocie z dziewiętnastowiecznych jeszcze struktur wiejskich, powstały wysoko wykwalifikowane kadry, które muszą i mogą sprostać ogólnoświatowemu wyścigowi ku nowoczesności. To jedno pokolenie stworzyło potencjał gospodarczy nieporównywalny w naszych dziejach. Ale nie ulegajmy iluzjom: wielkie historyczne procesy nie dokonują się same przez się, nie zwalniają ani na chwilę od myślenia. Tylko poprzez dyskusję, nawet ostrą, ludzie dorośli dochodzą do owocnego porozumienia. (…) Drugą nowoczesną Polskę trzeba konstruować w oparciu o własne możliwości i zaufanie do własnych obywateli, w przeświadczeniu, że Polska Ludowa staje się w ten sposób ojczyzną wszystkich Polaków” 70.

W roku 1974 napisano: „Odpowiedzialność rządzących jest zgoła inna niż rządzonych, ale ostatecznie na każdym Polaku spoczywa jakaś drobna chociaż cząstka odpowiedzialności za sens obecnej rzeczywistości. (…) Zagadnieniem kluczowym dalszego pomyślnego rozwoju narodu jest znalezienie najmądrzejszej formuły równowagi harmonizującej konieczności z wolnością. (…) Trudne minione lata Polski Ludowej są bogatą lekcją historycznej mądrości. (…) Pokazują, że na trudnym podłożu historycznym są możliwe poważne narodowe osiągnięcia. A jednocześnie uczą prawdy podstawowej, że nie ma twórczego rozwoju bez zaangażowania społeczeństwa, nie ma zaangażowania bez wewnętrznego przeświadczenia obywateli o słuszności sprawy i bez ich consensus w rządzeniu. To najistotniejszy wniosek z minionych lat trzydziestu. Prawda ta staje się coraz oczywistsza i coraz mocniej wysuwa się na czoło wszystkich zagadnień narodowych” 71. Widać w tych słowach narastające, choć z oczywistych powodów (cenzura) kamuflowane zniecierpliwienie rządami Gierka. Także ogólna opinia krakowskiej cenzury na temat „Tygodnika” była w roku 1974 znacznie mniej przychylna 72 niż ta – wyżej przywołana z roku 1964.

W 1975 r. nie ma już okolicznościowego „wstępniaka”, co zapewne było niemiłą niespodzianką dla ekipy Edwarda Gierka. Redakcja nie czci też kolejnej rocznicy zdobycia władzy przez komunistów w przełomowym dla środowiska roku 1976.

Z pewnością te teksty czytane po latach – a przynajmniej część z nich – zaskakują. Szczególnie zaskakują, w przypadku gdy wcześniejsza nasza wiedza operuje utrwaloną kliszą „Tygodnika” jako pisma, które przez cały okres swoich dziejów pod rządami komunistycznej utopii konsekwentnie dążyło do jej zniszczenia, a co najmniej rozcieńczenia. Tak dobrze jednak nie było i zresztą być nie mogło. Ci, którzy współcześnie budują taki stereotyp, chyba nie do końca zdają sobie sprawę, że w ten sposób wtłaczają „Tygodnik” w wyimaginowane sytuacje, które w realiach tamtej epoki zwyczajnie nie mogły zaistnieć. Te dzieje były – z oczywistych powodów – znacznie bardziej skomplikowane niż chce legenda „Tygodnika”, pisma idącego niezmiennie „pod włos”. Do roku 1976 było w tych dziejach miejsce i na październikową wiarę w socjalizm z ludzką twarzą, i na późniejsze złudzenie, że Gomułka mimo wszystko będzie dążył do stopniowej demokratyzacji, i na iluzję wielkiego awansu gospodarczego Polski na początku rządów Gierka. Być może Kisiel nie miał racji, domagając się występowania wobec komunistów z otwartą przyłbicą. No ale jeśli tak, to trzeba przyznać, że właśnie dlatego Kisiel miał z komunistami większe kłopoty niż Stomma czy Turowicz – którzy nadawali „Tygodnikowi” kierunek. Rysowanie więc tamtej historii w takich barwach, iż Stomma z Turowiczem konsekwentnie „walczyli z komuną”, jest nonsensem. Gdyby tak rzeczywiście czynili, byliby na marginesie, co najmniej tak jak na marginesie był Kisielewski.

Nie ulega jednak wątpliwości, że owa ugodowa linia polityczna „TP” musi być widziana na tle ówczesnych możliwości politycznych, ówczesnych złudzeń i – w końcu także – ówczesnego powszechnego w polskim społeczeństwie przystosowania. Otóż na tym tle zaangażowanie „Tygodnika” po stronie Partii jawi się jako zniuansowane. Był to, na pewno, akces do struktury władzy i po części akces do doktryny (do pewnych jej elementów) – ale jednak warunkowy i odwoływalny. Można rzec, że Jerzy Turowicz i jego najbliżsi współpracownicy pozostawiali koniec końców sobie decyzje, czy i w jakim stopniu akceptować jedno i drugie. Przesądzającym dowodem owej suwerenności jest ewolucja linii politycznej „TP” łatwa do wyśledzenia już nawet na podanych wyżej przykładach.

4.

Udział środowiska w systemie politycznym PRL-u pociągał za sobą określone konsekwencje. Jedną z nich były koncesje w zakresie języka. Przyjęło się sądzić, że grupa „Tygodnika”, mimo iż uczestniczyła w instytucjonalnym i (w mniejszym stopniu) w ideowym wymiarze komunizmu, nie posługiwała się komunistycznym językiem. Jest to sąd uproszczony.

Z pewnością ludzie „Tygodnika”, „Znaku” i KIK-u nie używali identycznego języka politycznego jak komuniści ani nawet takiego jak ich alianci z dwóch pozostałych ugrupowań katolickich (PAX, ChSS). Jednak twierdzenie, że nie czynili na tym polu znacznych koncesji na rzecz komunistów, jest nieporozumieniem. Po pierwsze, tego nie dało się zrobić, o ile chciało się uczestniczyć w systemie dłużej niż tylko w momencie październikowej euforii (i znacznego poluzowania cenzury). Później ceną uczestnictwa w systemie był udział w „komunistycznej liturgii”, czyli – bez owijania w bawełnę – w kłamstwie konstytuującym ten system. Aby wykazać tę niemożność, wystarczy odwołać się do przykładu Stefana Kisielewskiego.

Wydaje się, że w jego przypadku mamy do czynienia z przyjęciem założenia nieuczestniczenia w „komunistycznej liturgii” i z próbą konsekwentnego jego stosowania. Przypomnijmy jego cytowany wyżej tekst o neopozytywizmie z 1956 roku, w którym zgłasza on akces do PRL-u z pozycji geopolitycznych i z pozycji uznania gospodarki planowej – ale jako niekomunista. I jako niekomunista mówi wprost, że ocenia komunizm jako ze swej istoty obarczony błędem intelektualnym. Dzisiaj powiedzielibyśmy: Kisiel jechał po bandzie. Otóż zauważmy, że tego rodzaju „jazda po bandzie” była możliwa bardzo krótko, w okresie poluzowania cenzury po Październiku. Już w ciągu kilku lat Kisiel przekonał się na własnej skórze, że tolerancja komunistów dla takiej postawy się kończy. Wtedy i on zakończył swoją przygodę niekomunistycznego posła do komunistycznego sejmu, a w publicystyce przybrał postawę autora, który – jak się wtedy mówiło – występuje „na wariackich papierach”. Starał się, na ile pozwalała cenzura, albo na ile udało mu się ją oszukać wymyślnymi aluzjami, „udawać wariata”, deklarując się dalej jako niemarksista. Raz mu się udawało, innym razem nie. W każdym razie wolno przyjąć, że wtedy już nie dało się na „wariackich papierach” uczestniczyć w instytucjach PRL-u jako poseł czy jako lider ruchu, który się w PRL instytucjonalnie wpisuje.

Zobaczmy dwa przykłady tej kwadratury koła – słowa Jerzego Zawieyskiego z 1965 r. i Jerzego Turowicza z 1970 r.

Zawieyski mówił w przemówieniu sejmowym 12 listopada 1965 r.: „Nieustanne wysiłki Związku Radzieckiego i krajów socjalistycznych zmierzające do realizacji zasady współistnienia i obrony przeciwdziałają polityce agresji amerykańskiej na drugiej półkuli i polityce rewizjonistycznej Niemiec zachodnich. (…) Wydaje mi się (…), że nie wszystko w gospodarce musi być z góry jak najdokładniej zaplanowane, zbilansowane i przydzielone, że też trzeba zostawić większe rezerwy na owe »czyny społeczne« w szerokim rozumieniu tego wyrazu. Trzeba jeszcze coś zostawić inicjatywie i twórczym pomysłom ludzi na niższych szczeblach. Wtedy mają lepsze samopoczucie, wydajniej pracują, bo widzą, że ich uzdolnienia znajdują społeczne potwierdzenie. System, w którym by jedna doskonała supermaszyna cybernetyczna wszystko z góry idealnie policzyła i zaplanowała, pozostawiając ludziom jedynie rolę wykonawców i konsumentów produkcji, byłby systemem niehumanistycznym, a więc i niesocjalistycznym. Wiem, że takich tendencji u nas nie ma” 73.

Zawieyski oddaje w tych słowach dwukrotnie pokłon komunistycznemu kłamstwu: raz wychwalając pokojową politykę Związku Radzieckiego, drugi raz twierdząc, że w komunistycznej gospodarce nie występują tendencje odgórnego likwidowania indywidualnej inicjatywy. To pierwsze było wymogiem geopolitycznym: kto chciał w tamtej Polsce uprawiać oficjalną politykę, ten musiał wychwalać miłującą pokój politykę Wielkiego Brata. To drugie ma tu postać mrugania okiem do słuchaczy (posłów) i czytelników: najpierw autor utyskuje na pewną sytuację nagminną w tamtej gospodarce, a potem zarzeka się, że taka sytuacja w Polsce nie występuje. Jest oczywiste, że było w tym sporo politycznego teatru, a więc i to, że w tych słowach ukryta była jakaś krytyka. Ale jak się dowiemy, ile było w tym krytyki, a ile aprobaty? I jak się tego dowiadywali współcześni? W każdym razie modły wymagane „komunistyczną liturgią” kłamstwa zostały tu rutynowo odprawione. Ktoś powie, broniąc Zawieyskiego, że inaczej nie dało się być obecnym w życiu publicznym, jak tylko kłamiąc. Zgoda – ale właśnie na tym polega problem. Możemy odstąpić od moralnego pryncypializmu, powiadając, że takie były wtedy reguły gry. Zgoda, takie były reguły. Nie możemy tylko jednego: powiedzieć, że Zawieyski w tym przemówieniu nie kłamał.

Jerzy Turowicz miał 21 lutego 1970 r. przemówienie na forum Ogólnopolskiego Komitetu Frontu Jedności Narodu. Naczelny „Tygodnika” występował z okazji 25. rocznicy zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami. Mówiąc o terytoriach, które po klęsce Hitlera zostały przyznane Polsce, wyraził to w obowiązującej wówczas retoryce: „(…) lat temu 25 Polska powróciła na ziemie, które były polskie przed lat tysiącem i później, ziemie, na których wielowiekowe panowanie niemieckie nie zdołało zatrzeć jakże wyraźnych, etnicznych i kulturowych śladów polskiej obecności. (…) W wyniku tej wojny naród polski powrócił na ziemie piastowskie” 74. Stefan Kisielewski zanotował w „Dziennikach” pod datą 21 lutego 1970 r.: „Dziś ma być u mnie Jerzy Turowicz. Brał udział w posiedzeniu Frontu Jedności Narodu. Prasa podaje jego przemówienie, m.in. o »prastarych ziemiach zachodnich, które wróciły do Macierzy«. Okropnie mnie drażni ten endecki język, wznowiony przez komunistów. Toć wszystkie ziemie są jednakowo prastare – Europa to jednolita formacja geologiczna – a »Macierz« przypomina mi nobliwą, endeckoidalną »Polską Macierz Szkolną«. (…) Jerzy uległ strumieniowi semantyczno-propagandowemu: owszem, Ziemie Zachodnie są nam niezbędne do życia i należą się nam, ale czy praw naszych do nich nie moglibyśmy uzasadniać w sposób mądrzejszy?” 75. Niezależnie od tego, że Kisiel niedokładnie go cytuje, nie ulega wątpliwości, że także Turowicz brał tu udział w „komunistycznej liturgii”.

Innym skutkiem udziału środowiska w systemie politycznym PRL-u były szkody powstające na poziomie – by tak rzec – symbolicznym. To było np. uczestnictwo (jako zaproszona obsługa dziennikarska) w oficjalnych wizytach przedstawicieli polskich władz za granicą. To był sam udział w posiedzeniach Frontu Jedności Narodu, gremium, które o niczym nie decydowało, a było czysto propagandową atrapą narodowego porozumienia komunistów z niekomunistycznymi, ale „realistycznymi” siłami politycznymi. W obiegowej historii „Tygodnika Powszechnego” zachowało się tylko jedno takie wydarzenie, a mianowicie przemówienie Jerzego Turowicza na posiedzeniu FJN w 1966 roku, kiedy naczelny „TP” bronił orędzia biskupów polskich do biskupów niemieckich – wbrew prasowej i politycznej nagonce na naszych hierarchów. Taki fakt miał miejsce i jest godny podkreślenia. Ale – jak widzieliśmy wyżej – bywały i inne wystąpienia, takie, które raczej wpisują się w rytuał popierania jedynie słusznej polityki Partii. One także należą do bilansu politycznego zaangażowania środowiska w komunizm.

Do tego bilansu trzeba także dopisać przyjmowanie przez czołowych działaczy ruchu „Znak” odznaczeń państwowych od komunistycznych władz. Wśród odznaczonych w 1969 r., na 25-lecie Polski Ludowej 76, byli też redaktorzy i dziennikarze ze środowiska „Tygodnika Powszechnego”: Stanisław Stomma (krzyż komandorski Orderu Odrodzenia Polski) i Jerzy Turowicz (krzyż kawalerski Orderu Odrodzenia Polski). 77 Opisując komentarze w redakcji po przyznaniu Turowiczowi tego odznaczenia, Sabina Kaczmarska zanotowała: „Gdy składano mu w redakcji gratulacje nie okazywał wielkiego zadowolenia z odznaczenia. Faktycznie jednak przyznanie mu »krzyża« jest wyrazem pozytywnego uznania dla jego działalności przez władze państwowe. A to się bardzo liczy i to Turowicz na pewno rozumie. Trochę w »Tygodniku Powszechnym« denerwują się, że B. Piasecki otrzymał b. wysokie odznaczenie, a »paxowców odznaczono tak dużo jak kusych psów«, a przede wszystkim że w imieniu odznaczonych przemawiał ks. Owczarek z »Caritasu«, którego nie znoszą” 78.

Kilka odznaczeń przyznano też ludziom „Tygodnika” pięć lat później, w 1974 roku, na 30. rocznicę powstania PRL-u. Wtedy odznaczenia otrzymali: Jerzy Turowicz (krzyż oficerski Orderu Odrodzenia Polski) 79 oraz ks. Andrzej Bardecki, Stefan Wilkanowicz i Marek Skwarnicki. Tadeusz Nowak, dyrektor administracyjny „Tygodnika”, tak komentował wtedy tę sytuację: „Świeccy przyjęli odznaczenia. Ks. Bardecki był w lipcu na urlopie i stąd na razie odznaczenie nie zostało mu wręczone. Redaktorzy jednak naciskają ks. Bardeckiego by odznaczenie przyjął – mimo zakazu w tym względzie zawartego w uchwale Episkopatu. Bardecki chciałby przyjąć odznaczenie ale obawia się reakcji ze strony hierarchii. W tej sprawie ma rozmawiać z kard. Wojtyłą Turowicz lub Woźniakowski – aby w stosunku do Bardeckiego nie był rygorystycznie stosowany zakaz Episkopatu” 80.

Z pewnością przyjmowanie odznaczeń od Gomułki i od Gierka przez pismo, które we współcześnie pisanej historii zwykle uchodzi za konsekwentnego przeciwnika systemu, jest czymś, co mąci ten obraz. Albo konsekwentna walka z komuną, albo ordery, nie ma tu opcji „dwa w jednym”. Ale godzi się opatrzyć tę konstatację dwiema uwagami. Po pierwsze, był w tym – widać to wyraźnie w dwóch wyżej przytoczonych donosach – jakiś element politycznej strategii. Słusznej lub nie, ale strategii. Po drugie, branie odznaczeń w roku 1969 i 1974 dokonywało się mniej więcej w tym samym czasie, kiedy „Tygodnik” rzeczywiście stawał okoniem. Odznaczenia brał, ale stwarzał władzy, która go odznaczała, problemy (choć nikt przytomny nie nazwie tego „walką z komuną”). Odznaczenia z 1969 r. następują po dłuższym czasie nagonki na ruch „Znak”. Odznaczenia z 1974 r.– wtedy, kiedy nawet w okolicznościowych „wstępniakach” drukowanych w „Tygodniku” na 22 Lipca daje się jasno wyczuć narastający krytycyzm wobec polityki Partii.

A więc znowu: można to jakoś – bodaj częściowo – usprawiedliwić. Ale ciągle pozostaje rzecz podstawowa. Takie fakty wydarzyły się naprawdę i nie ma dobrych powodów, żeby je przemilczać.


Cena przetrwania? SB wobec „Tygodnika Powszechnego”

Подняться наверх