Читать книгу Cena przetrwania? SB wobec „Tygodnika Powszechnego” - Roman Graczyk - Страница 8
ОглавлениеPisząc o roli środowiska „Tygodnika Powszechnego” w Polsce pod rządami komunistów, nie sposób pominąć kwestii periodyzacji tego rozległego okresu historycznego (1944 – 1989). Nigdy dość przypominania, że los Polaków poddanych rządom opartym o marksistowską doktrynę był znacząco inny w latach stalinowskich, inny po Październiku, a jeszcze inny po Sierpniu. Co się tyczy dziejów opisywanego środowiska, to chociaż wpisują się one w tak określony schemat, zachodzi tu jednak pewien partykularyzm. Decyduje o tym rok 1976 będący najważniejszą cezurą w dziejach politycznych (i chyba nie tylko politycznych) tego środowiska po Październiku. O ile bowiem w latach 1957 – 1976 środowisko ma swoich przedstawicieli w instytucjach PRL-u, o tyle potem, aż do 1989 roku, wymowna jest jego absencja w tych instytucjach świadcząca o dobitnej zmianie jego stosunku do polityki PZPR i do rzeczywistości PRL-u w ogóle. Zgoła inna jest też jego rzeczywista rola ustrojowa przed i po decyzji z 1976 roku.
Przed rokiem 1976 środowisko popiera generalną linię polityczną dwóch kolejnych ekip sprawujących władzę: Władysława Gomułki i Edwarda Gierka, po 1976 natomiast przechodzi do faktycznej opozycji 1. Jednakże wbrew oryginalnej logice komunizmu w tym drugim okresie nie traci politycznego znaczenia, przeciwnie, z czasem zyskuje go coraz więcej. Zbyteczne dodawać, że to niezwykłe w ustroju komunistycznym zjawisko było możliwe tylko dzięki spektakularnemu kruszeniu się ideologii stworzonej przez Marksa i Engelsa, które w Polsce nasila się w połowie lat 70. Ta osobliwość powoduje dodatkowo, że dzieje opisywanego środowiska są tak frapujące.
Niezależnie od tej ewolucji ideowej i – tym bardziej – politycznej środowiska „TP” warto zwrócić uwagę, że nawet flirtując z PRL-em, pismo Jerzego Turowicza obiektywnie było dla licznej rzeszy katolików (i nie tylko katolików) oparciem w duchowym zmaganiu się z komunizmem. Było tak, bo łatwa do zauważenia pozostawała wciąż różnica pomiędzy „Tygodnikiem” a niemal całą pozostałą prasą. Pisząc o stosunku środowiska „TP” do PRL-u, nie tracę z pola widzenia tej odmienności. W moim przekonaniu nie dzieje się jednakowoż tak, że owa odmienność kończy problem flirtu z PRL-em. Nie, ona go niuansuje.
Jak już o tym była mowa we wstępie, samo istnienie ruchu „Znak” było możliwe dzięki temu, że praktyka ustrojowa realnego socjalizmu nie do końca była zgodna z jego totalitarną naturą (w łagodniejszej interpretacji komunizmu: z jego totalitarną ambicją). W Krakowie istnienie „Tygodnika”, miesięcznika „Znak”, wydawnictwa o tej samej nazwie i Klubu Inteligencji Katolickiej było możliwe jako wyjątek od reguły, swoista enklawa w systemie. Nie była to jednak enklawa absolutna. System domagał się, wręcz jako warunku sine qua non, uznania przez enklawę jego prawomocności. Była to trochę kwadratura koła (relatywna wolność w enklawie jako wyjątek od reguły, zaś radykalne zaprzeczenie wolności w systemie jako reguła), ale gdy na jesieni 1956 katolikom skupionym wokół „Tygodnika Powszechnego” 2 zaproponowano taki układ, bez większych wahań weszli weń, bowiem ów rodzący się system ćwierćwolności był i tak o lata świetlne od stalinowskiej wykładni marksizmu, którą wszyscy jeszcze czuli w kościach. Jak wtedy pisał Stefan Kisielewski do Jerzego Giedroycia, uzasadniając akces tej grupy do nowej gomułkowskiej wersji Frontu Narodowego: „Oczywiście nie oznaczają one [zmiany przeprowadzane przez Gomułkę – RG] likwidacji totalizmu – to sprawa na dziesiątki lat. (…) Rozsądni ludzie w Polsce są zgodni, że jeśli świat podzielił się na bloki, to miejsce nasze jest w bloku wschodnim, w sojuszu z Rosją. Ale chcielibyśmy w tym bloku wywalczyć sobie niezależność taką np. jak Tito. O to toczy się walka i w tym sensie ludzie z KC kierują się polską racją stanu, walcząc z Rosją o niezależność w ramach sojuszu. (…) Zachód nam nie daje nic ani obiecuje (…), a utrata Ziem Zachodnich byłaby końcem Polski. Zgnębione nędzą i totalizmem społeczeństwo tego nie rozumie, ale ludzie cieszący się zaufaniem winni mu to uświadomić” 3.
Dla Kisiela i jego politycznych przyjaciół było w roku 1957 oczywiste, że warto za uzyskane koncesje sporo nawet zapłacić. Większość z nich godziła się także na to, że elementem owej zapłaty będzie częściowy akces do języka komunistów, do tej swoistej marksistowskiej liturgii. Innymi słowy, było dla wszystkich jasne, że broniąc dobrostanu, a niekiedy i samego istnienia „znakowych” instytucji, trzeba będzie po trosze spełniać rolę nadzorcy z nadania komunistów pilnującego, aby wolność w enklawie trzymała się w bezpiecznych granicach. Naturalnie o to, co jeszcze jest bezpieczne, a co już takie nie jest, toczyły się nieustanne spory. Zresztą granica ta nigdy nie była sztywno wytyczona, zawsze była wynikiem ścierania się arbitralnej woli Partii z opiniami i postawami rządzonych. Patrząc zaś z dłuższej perspektywy, trzeba uznać, że krąg wolności systematycznie się poszerzał. Nie był to rozwój liniowy, bowiem naturalną skłonnością systemu było dążenie do oryginalnej, stalinowskiej formy, zaś naturalną skłonnością społeczeństwa dążenie do wolności, stąd zmienne napięcie w tym układzie sił, stąd też naprzemienne okresy „przykręcania śruby” i „odwilży”. Ogólny bilans tych zmagań był jednak taki, że PRL z biegiem dekad się liberalizowała.