Читать книгу Książę Jeremi Wiśniowiecki - Romuald Romański - Страница 6

Rodowe geny

Оглавление

Wiśniowieccy wywodzili się od Jagiellonów! Tak przynajmniej powszechnie twierdzono przez wieki i wszyscy w to wierzyli. Ich prapraprzodkiem był ponoć książę Korybut – Dymitr Olgierdowicz, brat króla Władysława Jagiełły, książę nowogrodzki i siewierski, a później książę na Zbarażu, Bracławiu i Winnicy. To od niego (a raczej oczywiście od jego potomków) wywodził się ponoć ród książąt Zbaraskich, a od nich z kolei Wiśniowieccy. Dlatego też, i jedni, i drudzy dodawali do swych imion przydomek „Korybut”, a także używali tytułu książęcego, do czego mieli zresztą pełne prawo potwierdzone aktem unii lubelskiej.

Z tytułami w Rzeczpospolitej sprawa nie była wcale taka prosta, jakby się to nam mogło dziś wydawać, zwłaszcza jeśli pamięta się o galicyjskich hrabiach „produkowanych” wręcz masowo w XIX w. przez Habsburgów, oczywiście za spore pieniądze.

W czasach I Rzeczpospolitej było inaczej. Nie to, żeby ambitni magnaci nie starali się zdobyć pięknie brzmiących tytułów książąt, hrabiów czy baronów. Wręcz przeciwnie, chętnych było wielu, ale ówczesna szlachta podchodziła do wszelkich tytułów wrogo, gdyż jak przysłowiowego oka w głowie strzegła równości szlacheckiej, traktując ze śmiertelną powagą hasło, że „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie” i obawiała się wszystkiego, co tę mityczną równość mogłoby zakłócić.

Wprawdzie są dziś historycy, którzy twierdzą, że nie tylko nie było nigdy faktycznej równości w stanie szlacheckim, ale nawet sama demokracja szlachecka była mitem. Ich zdaniem to, co w podręcznikach historii nazywa się demokracją szlachecką, w rzeczywistości było oligarchią szlachecką, w której władzę sprawowali magnaci i bogata szlachta stanowiąca zaledwie około 5 proc. „narodu szlacheckiego”. Natomiast cała reszta, a zwłaszcza szlachecki plebs, miała niewiele do powiedzenia i na ogół nie uczestniczyła w życiu publicznym, bo nie było ją na to stać. Miała oczywiście prawo brać udział w elekcjach, posiedzeniach sejmików, sejmów i trybunałów, ale na realizację tego prawa nawet przeciętnemu szlachcicowi, który posiadał jedną lub dwie wioski, brakowało środków materialnych.

Tak przynajmniej twierdzi Daniel Beauvois, francuski historyk, członek zagraniczny PAN, PAU i Ukraińskiej Akademii Nauk, doktor honoris causa Uniwersytetu Wrocławskiego i Uniwersytetu Jagiellońskiego. Czy ma rację? Zapewne tak, ale w czasach I Rzeczpospolitej ważne było to, że ogół ówczesnej szlachty święcie wierzył i w demokrację szlachecką, i w sławną równość szlachcica na zagrodzie oraz wojewody. Każdy, kto by się odważył publicznie kwestionować ich prawdziwość, musiał liczyć się z nieprzyjemnymi konsekwencjami w postaci „bigosowania” (czyli posiekania delikwenta szablami tak, jak się sieka kapustę do bigosu).

Właśnie w imię tej równości szlachta nie lubiła tych, którzy przyozdabiali swe nazwiska tytułami hrabiów, baronów czy też książąt otrzymywanymi z rąk papieży lub też „cesarzy rzymskich niemieckiego narodu”, uważając, nie bez racji, że starają się oni wywyższyć ponad brać szlachecką, że kłują ją tytułami w oczy i kwestionują w ten sposób samą ideę równości. W imię tej zasady nawet dzieciom królewskim odmawiano prawa do tytułów książęcych i nazywano po prostu królewiczami i królewnami, tak jak w bajkach. Wyjątek czyniono jedynie dla tzw. książąt starożytnych, wywodzących się z dawnych kniaziów litewskich i ruskich. Należeli do nich między innymi właśnie Wiśniowieccy, podobnie jak kilka innych rodów, między innymi tak znani w późniejszych czasach Czartoryscy. Tytuły tych rodów wywodziły się z czasów sprzed unii lubelskiej i były potwierdzone w jej akcie.

Jeśli natomiast chodzi o tytuły nadane później np. przez cesarzy czy też papieża (taki tytuł księcia Świętego Cesarstwa Rzymskiego na Nieświeżu i Ołyce otrzymał na przykład w 1547 r. z rąk cesarza Karola V Mikołaj Czarny Radziwiłł), to można było wprawdzie je posiadać, choć patrzono na to bardzo niechętnie, ale nie należało posługiwać się nimi w kraju. Tego zakazu szlachta pilnowała skrupulatnie i bezwzględnie. Kwestia tytułów arystokratycznych wywołała nawet poważny „kryzys parlamentarny” i odegrała istotną rolę w życiu Jeremiego Wiśniowieckiego, konfliktując go z Jerzym Ossolińskim, ale to było później i jeszcze do tego dojdziemy.

Szlachta bardzo też dbała o tzw. korzenie czyli o „starożytność” rodu, z którego się wywodziła. Przyznajmy – to chwalebnie demokratyczny zwyczaj, gdyż nie każdego stać na to, aby kupić tytuł książęcy czy hrabiowski, ale jako żywo, każdy może twierdzić, że ma wśród swych protoplastów oficerów Aleksandra Macedońskiego, czy też towarzyszy broni Juliusza Cezara. Wystarczyła do tego bujna fantazja, a jeśli ktoś chciał mieć rzecz całą czarno na białym, to musiał jedynie wyłożyć odpowiednią kwotę, aby opłacić historyków i heraldyków.

Wiśniowieccy mieli szczęście, gdyż nie musieli dorabiać sobie protoplastów, bo mieli przodka pewnego i zacnego jak mało który. Posiadali więc i tytuł, którym mogli się legalnie posługiwać, i „starożytny ród”. Okazuje się jednak, że na tym świecie nie ma rzeczy stałych i niezmiennych, zwłaszcza jeśli chodzi o historię i o heraldykę również. Tak było i w tym przypadku, gdyż w XIX w. historyk Kazimierz Stadnicki, który wyszukał zapis, że wszyscy synowie Korybuta zeszli z tego świata bezpotomnie, i w konsekwencji zakwestionował tak zdawałoby się dobrze ugruntowany pogląd o królewskim rodowodzie Zbaraskich i wywodzących się od nich Wiśniowieckich.

Rzecz była swego czasu bardzo głośna, ale czy tak było naprawdę, też tak do końca nie wiadomo. Hipotezę Stadnickiego oprotestował bowiem z kolei Józef Puzyna. A że obaj badacze mieli mocne argumenty, to i spór był trudny do rozstrzygnięcia.

Nie wdając się głębiej w rozważania heraldyczne, warto jednak zauważyć, że wątpliwości, co do pochodzenia książąt na Wiśniowcu, pojawiły się dopiero w drugiej połowie XIX w., a więc wówczas, gdy ród ten dawno już wygasł. Wcześniej natomiast nikt nigdy nie kwestionował jagiellońskich korzeni rodu Wiśniowieckich, a to pozwala chyba i nam przyjąć, że był on gałęzią wyrastającą z potężnego i wielce szacownego pnia.

A przy okazji rozważań o pochodzeniu naszego bohatera, warto zwrócić uwagę na dość interesujące zjawisko. Otóż, i „Jarema” Wiśniowiecki, i jego protoplaści oraz potomkowie powszechnie uważani są dziś za rdzennych Rusinów. A przecież, jeśli prawdą jest teza o ich pochodzeniu od brata Jagiełły, to są oni Litwinami, co najwyżej zruszczonymi z powodu przebywania na Rusi i przyjęcia religii prawosławnej. Pamiętano o tym, jak się przekonamy, jeszcze w XVII w., a później trochę zapomniano. Tak to czasem historia, legendy oraz mity potrafią płatać figle i tworzyć nową rzeczywistość!

Nikt natomiast nie kwestionował faktu, że bezpośrednim założycielem rodu Wiśniowieckich był książę Michał Zbaraski, który odziedziczył Wiśniowiec i od niego utworzył później swoje nazwisko, a następnie przekazał je swoim potomkom. Michał Zbaraski miał dwóch synów – Aleksandra i Iwana. Od Aleksandra wywodzi się linia początkowo zwana zadnieprzańską, a później, na cześć syna Jeremiego, króla Michała Korybuta – królewską. Natomiast Iwan zapoczątkował tzw. linię książęcą, która dotrwała do połowy XVIII w. Jej ostatnim męskim potomkiem był Michał Serwacy Wiśniowiecki, który zmarł w 1744 r.

Mimo tak pięknych i wysokich koligacji Wiśniowieccy przez długi czas żyli raczej w cieniu, jako, by tak rzec, magnaci drugiej klasy, nie zajmując szczególnie eksponowanych stanowisk w hierarchii społecznej i politycznej Rzeczpospolitej. Na ogół zadowalali się stanowiskami starostów (a i dzierżawców starostw też). Nie przysparzało to im wprawdzie nadmiernych splendorów i nie dawało miejsc w senacie, ale przynosiło znaczne dochody i możliwości uzyskiwania nadań królewskich.

Przyczyn tego stanu rzeczy można by pewnie znaleźć kilka, ale moim zdaniem głównym powodem była pewna zaściankowość rodu, a także brak wykształcenia i, co tu dużo ukrywać, ogłady – a nawet wręcz dzikość. Dotyczyło to zresztą nie tylko ich, ale wielu mieszkańców Ukrainy. Musimy bowiem zdać sobie sprawę z faktu, że życie na Rusi w XV czy też XVI w. nie było usłane różami, a jeśli już, to raczej tylko kolczastymi łodygami, na ogół bez kwiatów. Kraj był wprawdzie piękny i bogaty, ale w tamtych czasach dość pustawy, położony rzeczywiście „na Okrainie”, czyli na na obrzeżach Rzeczpospolitej (stąd też wzięła się późniejsza jego nazwa – Ukraina). Przez wiele wieków systematycznie zalewały go czambuły tatarskie, które mordowały, brały w jasyr, rabowały i paliły wszystko, co się dało. Niszczyły go też powstania kozackie niewiele mniej szkodliwe dla kraju i ludzi go zamieszkujących, które wybuchały nader często.

Sytuacja wyglądała więc tak, że każdy, kto chciał w tamtych czasach przeżyć na Ukrainie, musiał mieć szablę i rusznicę pod ręką. Gdzież w tym wszystkim był czas i możliwości na pielęgnowanie kultury i sztuki? Na dyskusje o sztuce, o filozofii i literaturze? Zwłaszcza, że „ciemne wieki” niewoli tatarskiej też nie pozostały bez echa i bardzo wyjałowiły pod względem intelektualnym ten nieszczęśliwy w gruncie rzeczy naród.

Czyż można się wobec tego dziwić, że przez wiele wieków żyło się na Rusi, czyli na Ukrainie, trochę dziko i siermiężnie, nie tylko po dworach i dworkach szlacheckich, ale nawet w magnackich siedzibach? Takie warunki wykształciły też specyficzny typ ludzi – twardych, bezwzględnych i dumnych, którzy sztuki wojennej i dzielności – ale i okrucieństwa – uczyli się u samych mistrzów, czyli u Tatarów. Na dworskich parkietach nie czuli się najlepiej i o wiele bardziej odpowiadał im step, a walcząc z Tatarami bądź Kozakami, byli naprawdę w swoim żywiole. Nie wyróżniali się również jako politycy i oratorzy sejmowi. A bez tych cech trudno było zdobywać łaski dworu i intratne stanowiska.

W XVII w. wprawdzie trochę się to zmieniło, ale nawet wówczas było to o wiele twardsze i prostsze bytowanie niż na terenach rdzennie polskich. Czyż można wobec tego dziwić się, że Ukraina tamtych wieków wydała wielu dobrych dowódców, ale jakże niewielu dyplomatów, mężów stanu czy też po prostu intelektualistów?

Wszystko, co dotyczyło Ukrainy, dotyczyło również Wiśniowieckich, gdyż przez długie dziesięciolecia żyli oni w pełnej więzi z narodem ruskim oraz z religią prawosławną i należeli do jego naturalnej elity. Miewali niezłe stosunki z Kozakami i często wyprawiali się wspólnie po dobra tatarskie i tureckie. Choć oczywiście walczyli również z nimi, tłumiąc do spółki z wojskami koronnymi powstania zaporoskie, których na Ukrainie nie brakowało.

Utrzymywali też dość ścisłe, choć nie zawsze przyjazne, kontakty z Moskwą, tak zresztą, jak i cała prawosławna ludność Ukrainy, która nie zapomniała o dawnej, wspólnej historii w ramach Rusi Kijowskiej, a także o tym, że łączy ją z Moskwą wspólna religia. Gdy Moskwa stała się stolicą patriarchatu i ogłosiła się „nowym Rzymem”, zaczęto wręcz traktować ją na Ukrainie jak stolicę prawosławia.

Życie na Ukrainie toczyło się więc nieco inaczej niż na pozostałych terenach Rzeczpospolitej i według nieco innych zasad. Można by rzec, że na ogół przypominało ono film, w którym tragedia przeplata się z horrorem, ale w którym nie brak również wstawek komediowych. Ukraina była (i jest) krajem pięknym i z natury bogatym, ale jej mieszkańcom wcale nie żyło się lekko, łatwo i przyjemnie. Nie dla wszystkich i nie zawsze była ona ziemią obiecaną. Każdemu, kto ma wątpliwości, dedykuję taką oto pieśń ludową.

Książę Jeremi Wiśniowiecki

Подняться наверх