Читать книгу Książę Jeremi Wiśniowiecki - Romuald Romański - Страница 8

Pierwsze lata

Оглавление

W takiej oto scenerii i w takiej rodzinie przyszedł na świat bohater naszej opowieści – Jeremi Michał Wiśniowiecki. Jego rodzicami byli: wspomniany już poprzednio książę Michał Wiśniowiecki i Raina Mohylanka, córka hospodara Mołdawii Jeremiego Mohyły. Rodzice ślub zawarli w 1605 roku, a pierworodny syn Jeremi (imię otrzymał po dziadku ze strony matki), późniejszy pogromca Kozaków, bohater Zbaraża, Beresteczka itd. urodził się około 1612 r. (dokładna data niestety jest nieznana).

Czas więc bliżej zająć się rodzicami, boć to przecież rodzice są najważniejsi, zwłaszcza w początkowym okresie życia dziecka. To oni kształtują jego charakter i mają duży wpływ na jego naturę, postępowanie, zwyczaje, poglądy itd., a tym samym – choć już pośrednio – również na jego los. Ostatecznie przecież rodząc się, jesteśmy białą kartą, którą zapełnia rodzina, szkoła, środowisko itd. Tak przynajmniej uważano jeszcze w czasach mojej młodości.

Czasy się jednak zmieniają, a poglądy naukowe dewaluują się na ogół szybciej niż pieniądze. Obecnie nauka skłania się raczej do tezy, że wszystkim rządzą wszechwładne geny i że to one decydują o naszym losie, a nie wychowanie. Ale nawet skrajni zwolennicy tego poglądu pozostawiają nieco miejsca na wpływ rodziny i środowiska.

A wreszcie, któż nam te geny przekazuje, od kogo one pochodzą? Nawet więc i z tego punktu widzenia mama i tata są ważni dla swego potomka i kształtują jego przyszłe losy. Jeśli nie świadomie poprzez wychowanie, edukację itd., to poprzez przekazany im genotyp.

Powróćmy wobec tego do szczęśliwych rodziców naszego bohatera. O księżnej Rainie wiemy niewiele – głównie to, że była osobą bardzo religijną, ogromnie przywiązaną do Kościoła prawosławnego, a pod koniec swego życia wręcz dewotką. Fundowała kościoły i klasztory prawosławne, a te, które już istniały, bogato uposażała. Była też zaciętym wrogiem Kościoła unickiego, a także tych Rusinów, którzy porzucali „wiarę błachoczestywą” i przeszli do Kościoła unickiego lub wręcz na katolicyzm, do którego też zapewne nie żywiła zbyt ciepłych uczuć. O jej stosunku do osób porzucających wiarę przodków świadczy chociażby jej słynna klątwa zamieszczona w akcie fundacyjnym monasteru Mharskiego, położonego nieopodal Łubniów, które później stały się ulubioną rezydencją Jeremiego: „A ktoby tę fundację w przyszłości naruszać i kasować miał, albo odejmować to cośmy nadali, albo na starożytną błahoczestywą wschodnią wiarę następował i odmieniał – tedy niech będzie nad nim klątwa i rozsądzi się ze mną przed Majestatem Bożym”.

Klątwa okazała się skuteczna prawie tak samo jak klątwy faraonów i zawisła – czego oczywiście księżna w najczarniejszych snach się nie spodziewała – jak przysłowiowy miecz Damoklesa nad głową jej jedynego syna. Może gdyby to przewidziała, to byłaby bardziej powściągliwa i ostrożna w słowach? A może niekoniecznie? Któż to wie?

Do tej klątwy, a raczej do jej skutków, będziemy zresztą mieli okazję jeszcze powrócić, a narazie wypada stwierdzić, że sam fakt wyklinania różnowierców nie powinien w nas budzić zdziwienia. Ostatecznie koniec XVI i pierwsza połowa XVII w. były okresem szczególnie ostrych sporów i napięć, a w praktyce wręcz wojen religijnych na Ukrainie, z czego nie zawsze obecnie zdajemy sobie sprawę, gdyż pole widzenia przesłania nam kontrreformacja. A tymczasem kontrreformacja była rzeczywiście w tamtym czasie głównym kierunkiem natarcia Kościoła katolickiego, ale bynajmniej niejedynym. Watykan prowadził bowiem wówczas wojnę na kilku frontach i walka o odzyskanie społeczeństw prawosławnych była jednym z nich, w hierarchii ważności niewiele tylko ustępującym wojnie z reformacją.

Watykan zawsze miał doskonałą i długą pamięć i nigdy nie zapominał o poniesionych w przeszłości stratach i klęskach. A warto pamiętać, że wielka schizma, do której doszło w połowie XI w., doprowadziła do utraty ogromnych rzesz wyznawców chrześcijaństwa i doprawdy trudno było o niej zapomnieć. Watykan wielokrotnie podejmował próby likwidacji tego rozdarcia. Formalnie mówiło się – i nadal mówi – o unii obu kościołów, ale tak naprawdę chodziło o podporządkowanie Kościoła prawosławnego papieżowi. W praktyce rzecz była jednak trudna do przeprowadzenia, gdyż wszelkie próby, zaloty i umizgi ze strony hierarchii katolickiej natrafiały na twardy i zdecydowany opór kleru i wyznawców prawosławia, a zwłaszcza Moskwy, którą w 1589 r. podniesiono do rangi patriarchatu, a wkrótce potem awansowano – oczywiście samozwańczo – na „trzeci Rzym”, tym razem już ostatni i wieczny.

Czyż można więc dziwić się, że zaczarowana własną, rosnącą siłą i znaczeniem hierarchia rosyjska (moskiewska) odpowiadała zdecydowanie nie na wszelkie próby podporządkowania Wschodu Zachodowi, a prawosławia katolicyzmowi? Ostatecznie czyni to przecież skutecznie po dzień dzisiejszy.

W sytuacji, gdy zawarcie „wielkiej unii” okazało się w praktyce niemożliwe, władze Rzeczpospolitej, które miały na swoim terytorium sporo ludności wyznania prawosławnego, zdecydowały się na zawarcie „małej unii” pod patronatem ultrakatolickiego króla Zygmunta III Wazy. Rzecz wyglądała na stosunkowo łatwą do przeprowadzenia, gdyż pomysł ten popierała większość biskupów prawosławnych na Ukrainie. Biskupi prawosławni nie tylko zresztą popierali, ale nawet sami wystąpili w 1590 r. do Zygmunta III z prośbą o przyłączenie ich diecezji do Kościoła katolickiego i podporządkowanie ich Rzymowi. List w tej sprawie podpisali biskupi: Cyryl Terlecki, Gedeon Bałłaban, Leoncjusz Pełczyński i Dionizy Zbirujski.

Co ich do tego skłoniło? Powodów było kilka, ale najważniejszą rolę odegrał niewątpliwie fakt, że Kościół prawosławny w Rzeczpospolitej – mimo przyznania mu pełnych praw w 1563 r. przez króla Zygmunta Augusta – nadal był dyskryminowany, a religia prawosławna nadal uważana za gorszą. Wyrazem tego było między innymi niedopuszczanie biskupów i metropolity prawosławnego do senatu, w którym natomiast zasiadali, i odgrywali często wiodącą rolę, biskupi katoliccy.

To zresztą niejedyny przykład. Wystarczy sięgnąć do ówczesnych kazań głoszonych przez księży katolickich, pełnych przeróżnego rodzaju inwektyw pod adresem prawosławnych Rusinów. Często nazywano ich publicznie heretykami gorszymi od pogan, gdyż ci nie znali prawdziwej wiary, a Rusini poznali ją i odrzucili. Autor słynnego podręcznika dla kleru parafialnego, Mikołaj z Błonia, wręcz żądał w stosunku do wyznawców prawosławia rebabtyzacji, czyli ponownego chrztu.

Inicjatywa części biskupów prawosławnych zachwyciła i Watykan, i władze Rzeczpospolitej. Zygmunt III pismem z 1592 r. zapewnił prawosławnych hierarchów o swym poparciu dla idei połączenia obu kościołów i zapowiedział przyznanie tym biskupom, którzy przystąpią do tej unii tych samych praw i przywilejów, z jakich korzystali biskupi katoliccy. Zygmunt III składając tę obietnicę, złamał prawo, gdyż o tego typu sprawach w Rzeczpospolitej nie decydował król, a jedynie sejm. Ale któż by się tym przejmował, skoro miało to doprowadzić do realizacji tak szczytnego celu? Czyż zresztą na Ukrainie, stanowiącej wówczas „zaścianek Rzeczpospolitej”, tak bardzo zdawano sobie z tego sprawę?

Koniec końców w listopadzie 1595 r. w Rzymie podpisano warunki, na jakich zdecydowano się zawrzeć unię obu kościołów na terenie Rzeczpospolitej, a w grudniu tegoż roku dokonano aktu uroczystego zaprzysiężenia tejże unii w obecności papieża Klemensa. Unia kościołów w Rzeczpospolitej nie była wprawdzie zupełnie tym, o czym marzył Watykan, ale jak wiemy, małe też potrafi być piękne, a unia na Ukrainie na pewno mogła stanowić zachęcający przykład dla Rosjan. Gdyby więc się powiodła, to mogła stanowić wstęp do zupełnej likwidacji schizmy. Poza wszystkim innym oznaczała przecież poważny wyłom w zwartym dotąd froncie narodów prawosławnych, a taki wyłom jest równie groźny jak dziura w tamie, gdy grozi powódź.

Ostatecznie rzecz załatwiono na soborze w Brześciu, na którym 9 października 1596 r. podpisano akt definitywnej unii między Kościołem katolickim i prawosławnym na terenie Rzeczpospolitej. Z tym też dniem Kościół prawosławny na terenie Rzeczpospolitej powinien przestać istnieć – zarówno de facto jak i de iure – a w jego miejsce powinien wejść Kościół unicki podporządkowany Watykanowi.

Tak się jednak nie stało! Po raz kolejny potwierdziła się prawda, że Kościół to nie hierarchia, nie biskupi, a przede wszystkim wierni! Na Ukrainie powstał więc z jednej strony Kościół unicki mający rozbudowaną hierarchię i bogato (kosztem Cerkwi prawosławnej) uposażony, a z drugiej strony pozostała Cerkiew prawosławna – pozbawiona w praktyce hierarchii i sporej ilości dóbr, ale za to mająca mnóstwo wiernych. Rzesze ludności prawosławnej, chociaż pozbawione hierarchii kościelnej, pozostały bowiem wierne swej religii, a co więcej, rozpoczęły walkę o jej istnienie – tym razem już z dwoma wrogami – z unitami i katolikami. W ten to sposób Rzeczpospolita, a ściślej Ukraina, wpisała się w rejestr tych państw i narodów, które dotknęła klęska wojen religijnych.

Początkowo w wojnie tej ginęli głównie wyznawcy „wschodniej religii”, a substancja majątkowa przechodziła w znacznym stopniu w ręce unitów. Potem to się zmieniło, gdyż „zbrojnym ramieniem” prawosławia stali się Kozacy, a ostrze ich powstań wymierzone było między innymi we wrogów prawosławia. Apogeum stanowiło oczywiście powstanie Bohdana Chmielnickiego, w trakcie którego zginęło wielu księży katolickich i unickich wymordowanych przez powstańców. Z kolei popi ginęli z rąk oddziałów polskich.

Ginęli zresztą nie tylko szeregowi duchowni prawosławni. Przecież po zdobyciu obozu kozackiego pod Beresteczkiem z rąk polskich zginął nawet towarzyszący armii Bohdana Chmielnickiego patriarcha Jerozolimy. A towarzyszył on armii, bo wojna ta dla obu stron miała charakter wojny religijnej. Powinniśmy sobie zdać z tego sprawę, czy się to nam podoba, czy nie, i przestać puszyć się w stosunku do tych społeczeństw, które w XVI i XVII w. dotknęła klęska wojen religijnych, jak chociażby w stosunku do Czech, Francji czy państw Rzeszy Niemieckiej.

Uff, poniosły konie! Przecież nowo narodzony Jeremi nie zdawał sobie zupełnie sprawy z tych uwarunkowań, nie miał zielonego pojęcia, w jakim kraju i w jakim momencie się urodził. Ale to nie szkodzi, to nie daremna dygresja, przecież później już jako dorosły człowiek musiał książę Jeremi zmagać się z tymi problemami.

Ojcem bohatera naszej opowieści był Michał Wiśniowiecki. Brał on wprawdzie udział w awanturze z Dymitrem Samozwańcem w roli głównej, ale odegrał w niej, jak pamiętamy, jedynie marginalną rolę, gdyż zajęty był bez reszty popieraniem… siebie samego w ramach mołdawskiej polityki dynastycznej. Jego powściągliwość w tamtej aferze nie oznacza więc wcale, że prowadził spokojniejszy od swych krewnych tryb życia lub też, że stronił od uczestnictwa w międzynarodowych awanturach. Wręcz przeciwnie, jego działalność była dla Rzeczpospolitej w gruncie rzeczy bardziej znacząca lub też, mówiąc wprost – bardziej szkodliwa niż Adama i Konstantego Wiśniowieckich – sponsorów Dymitra. Przynajmniej doraźnie!

Dwaj „odkrywcy” Dymitra Samozwańca chcąc załatwić swe prywatne porachunki z Borysem Godunowem, spowodowali wprawdzie konflikt z Rosją, który chwilowo zakończył się zwycięsko dla Rzeczpospolitej, ale który źle rokował na przyszłość. Z ich strony nie była to jednak zupełna „samowolka”, gdyż wszyscy biorący udział w tej aferze możnowładcy mogli się zasłaniać królewską zgodą. Z formalnego punktu widzenia ich działanie miało więc pozory legalizmu. A i oceny ich działań bywały i bywają do dziś różne. Wcale nierzadko można przecież spotkać historyków głoszących opinie, że w gruncie rzeczy pomysł wykorzystania problemów, jakie za Borysa Godunowa przeżywała Rosja, nie był sam w sobie taki zły i że być może błędem Zygmunta III było udzielenie tej akcji poparcia tylko niejako „półgębkiem”. Może należało zaangażować się w pełni?

Cechą skutecznej i mądrej polityki zagranicznej jest przecież ponoć wykorzystywanie kłopotów sąsiadów tak, aby póki czas uszczknąć z ich posiadłości jak największy kęs dla siebie. A Rosja do chwili ustabilizowania się pod rządami nowej dynastii Romanowów wyglądała na kęs, który można połknąć bez mała w całości! A jeśli to okazałoby się niemożliwe, to może powinniśmy przynajmniej mieszać jak najdłużej w tym kotle, aby nie dopuścić do konsolidacji państwa? Popierać po cichu bunty, podsyłać następnych samozwańców, podżegać do ataku Kozaków Zaporoskich i Dońskich…

Czyli, krótko mówią, osłabiać państwo i korzystać na tym jak najdłużej. Nie zrobiliśmy tego i już wkrótce (bo cóż znaczy dla historii czas, jaki upłynął od Wielkiej Smuty do chwili, gdy ranny Kościuszko powiedział ponoć pod Maciejowicami: „Finis Poloniae”? Jedno mgnienie?). Rosja połknęła nas. Zupełnie i z kretesem, choć potem, nawet przez dłuższy czas, nieco jej się odbijało z przejedzenia, a nawet można rzec, że cierpiała na niestrawność.

Tak czy inaczej Adam i Konstanty Wiśniowieccy mieli za sobą przynajmniej pozory legalizmu. A Michał?

Z Michałem Wiśniowieckim było inaczej i chyba jednak gorzej. Jego zaangażowanie się w sprawy Mołdawii wynikało wyłącznie z pobudek prywatnych, gdyż popierał hospodara Mohyłę, dbając wyłącznie o rodzinny biznes swego teścia. Podejmowane przez niego interwencje denerwowały Turcję, ówczesne supermocarstwo i powodowały stan napięcia między obu państwami. Był on groźny, zwłaszcza dla Ukrainy (a i innych terenów Rzeczpospolitej), gdyż w rewanżu Stambuł zapalił zielone światło dla Tatarów i ich czambuły pustoszyły raz po raz nieszczęsne pogranicze, a i tereny etnicznie polskie także. W każdej chwili zresztą ta specyficzna „zimno-gorąca” wojna mogła przekształcić się w wojnę bardzo gorącą, czyli w otwarty konflikt Rzeczpospolitej z Imperium Otomańskim. Konflikt, który mógł zakończyć się wręcz katastrofą Rzeczpospolitej (wojna z Turcją stała się faktem w 1620 r. i zakończyła się, jak wiemy, druzgocącą klęską pod Cecorą).

Niektórzy badacze dziejów Jeremiego uważają, że działalność jego ojca była niejako podwójnie szkodliwa, gdyż nie tylko prowokowała wojnę, do której państwo nie było gotowe, ale miała dodatkowo walor edukacyjny – uczyła bowiem magnaterię samowoli i nieoglądania się na władzę centralną. Może i coś w tym było, ale osobiście sądzę, że pozostali nasi możnowładcy korepetycji w tym przedmiocie nie potrzebowali, bo mogli ich sami udzielać. Ostatecznie Michał Wiśniowiecki nie był jedynym, który wbrew interesom państwa uprawiał „politykę rodzinną” w Mołdawii. Wspierali go w niej przecież dwaj inni zięciowie Mohyły – Stefan Potocki i Samuel Korecki.

To prawda, że „bakcyl niesubordynacji” najsilniej i najskuteczniej atakował na Ukrainie, a działo się tak z wielu różnych powodów. Przede wszystkim słabe gospodarczo, a co za tym idzie również i militarnie państwo nie było w stanie zapewnić tej, narażonej na nieustanne ataki tatarskie, dzielnicy należytej ochrony. Wobec tego, aby jako tako zabezpieczyć granice i ludność, musiano godzić się na istnienie prywatnych armii ukraińskich „królewiąt”. A kto ma władzę ekonomiczną, posiada ogromne terytoria, ma też władzę polityczną i własną siłę zbrojną, niejednokrotnie liczniejszą od armii koronnej na stopie pokojowej, ten zwykłą koleją rzeczy będzie dążył do samodzielności.

Ponadto pozostawiona sama sobie i odsunięta na boczny tor Ukraina, szarpana problemami religijnymi i narodowościowymi, była dość słabo związana z resztą kraju. Pewnie byłoby inaczej, gdyby dzięki Unii Lubelskiej stworzono państwo trojga, a nie tylko dwojga narodów. Ale twórcom Unii zabrakło wyobraźni (a może raczej woli politycznej, gdyż wszystko wskazuje na to, że Zygmunt August potraktował Ukrainę jak tłustą kość, którą przekupił elitę Polski (Korony) i dzięki której otrzymał jej poparcie dla koncepcji unii potrzebnej przecież jego Litwie, a nie Koronie). Tak więc szew, który łączył Ukrainę z resztą państwa, był partacką fastrygą, która rozłaziła się w palcach z lada powodu!

Warto też zwrócić uwagę na fakt, że nasi możnowładcy nie byli pod względem nieposłuszeństwa i krnąbrności, a także dążenia do samowoli wcale wyjątkowi na tle ówczesnej Europy. Magnaci wszystkich ówczesnych państw feudalnych „gryźli wędzidła” i próbowali się wyzwolić spod dominacji władzy królewskiej. Mieli z tym problemy Habsburgowie, mieli i królowie Francji! Rzecz w tym jednak, że naszym „królewiątkom” znakomicie się to udawało, a sprzyjała im w tym bowiem słabość elekcyjnych monarchów i poważne błędy w ustroju państwa, których skutkiem była słabość władzy centralnej i słabość państwa w ogóle.

Jakże inaczej rzecz wyglądała we Francji. Tam minister Ludwika XIII kardynał Richelieu udzielając swemu suwerenowi rad w sprawie rządzenia państwem po zdobyciu La Rochelle, proponował „zrównać z ziemią wszystkie twierdze, które nie leżą na granicach”. To znamienna rada, która świadczy o tym, że Richelieu, jako kapłan, doskonale wiedział o tym, że nie należy swych owieczek wodzić na pokuszenie, a jako minister swego króla zdawał sobie sprawę z tego, że nikt – poza władcą oczywiście – nie powinien posiadać siły zbrojnej, bo to rodzi ciągoty do nieposłuszeństwa! Państwo jest jedynym suwerenem na swoim terytorium i nie ma miejsca na niczyją inną suwerenność, na jakiekolwiek państwa w państwie.

Aby jednak tak było, trzeba cały czas wzmacniać władzę centralną i dbać, aby nic nie wyrastało ponad nią, a w ostateczności systematycznie przycinać wszystkie odrosty. Dlatego przedstawiciele niepokornych rodów angielskich dawali głowę pod topór i dlatego między innymi stracony został Cinq-Mars, ukochany naszej Marii Ludwiki Gonzagi.

Z tego też powodu Ludwik XIV podjął wielki zamysł pokojowego ukształtowania bujnych rodów arystokratycznych w posłuszny żywopłot, który jako dziecko przeżył frondę i dobrze zdawał sobie sprawę z tego, jaką groźbę dla państwa stanowią bunty możnowładztwa. Dlatego też zbudował Wersal, przytłaczający swym ogromem i położony daleko od Paryża (jak na ówczesne czasy oczywiście). To w nim zgromadzono przedstawicieli najważniejszych rodów arystokratycznych, ugłaskując ich pensjami, zaszczytami, orderami itp., a wszystko po to, aby mieć ich na oku, bo pozostawieni sami sobie, lubią niebezpiecznie się bawić. W Wersalu natomiast, przytłoczeni ogromem królewskiej potęgi, zmienili się stosunkowo szybko z bulterierów w salonowe pudelki. Bo arystokracja oderwana od ziemi, poddanych i zamków traciła swe żywotne siły, podobnie jak gigant Anteusz, gdy nie miał pod nogami swej matki Gai (Ziemi). Wiedział o tym Herkules, ale wiedział i Ludwik XIV.

Natomiast nasi „Anteusze”, nie tylko zresztą ci ukraińscy, czuli się potężniejsi od swych królów, mieli większe, piękniejsze siedziby, większe włości, większe dochody i większe armie, a w dodatku mieli pełną świadomość, że w Rzeczpospolitej królem może być dosłownie każdy – oczywiście pod warunkiem, że wywodzi się z „herbowego ludu”.

Jeśli więc przyjrzymy się działalności książąt Wiśniowieckich pod koniec XVI w. i na początku XVII w., to musimy dojść do wniosku, że geny genami, ale urodzony w 1612 r. Jeremi Michał Wiśniowiecki miał też skąd i od kogo czerpać wzorce. Jeśli chodzi o przygotowanie do życia publicznego, nie były to niestety wzorce najlepsze i niekoniecznie przygotowywały go do roli praworządnego obywatela w państwie demokratycznym, za jaką uchodziła, a przynajmniej chciała uchodzić Rzeczpospolita Dwojga Narodów. Niekoniecznie zresztą chodzi tu o osobisty przykład Michała Wiśniowieckiego, gdyż niezbyt długo dane mu było pełnić rolę ojca. Istotniejszy był tu tzw. duch rodu, który niewątpliwie kształtował charakter Jeremiego, przykład krewnych – żyjących i zmarłych.

A jak było z przygotowaniem do życia prywatnego? Jakie doświadczenia w tym względzie wyniósł Jeremi z rodzinnego domu? Krótko mówiąc – jakim małżeństwem byli Raina i Michał Wiśniowieccy? Możemy przypuszczać, że było to raczej małżeństwo z rozsądku niż z miłości, bo małżeństw w tej sferze nie zawierało się na ogół z powodu wielkich uczuć dwojga młodych. Dbano raczej o bardziej konkretne rzeczy, takie jak powiększenie dóbr rodziny i splendor rodu, a w o wiele mniejszym stopniu o szczęście małżeńskie. Dlatego też dość często trafiały się małżeństwa, w których – panna młoda „tak w laty, jak i w majętności bogata” (tak lakonicznie scharakteryzował w swym pamiętniku Katarzynę Kryską, trzecią żonę swego ojca, Jerzy Ossoliński) dostawała się młodemu chłopcu, a jeszcze częściej, gdy to pan młody był chodzącą ilustracją słynnej zmiany spółgłoski dźwięcznej na bezdźwięczną („za młodu bryk, bryk, bryk, a na starość pryk, pryk, pryk”).

Ale małżeństwa z rozsądku wcale nie muszą być gorsze od tych zawieranych z powodu uczucia, a wręcz przeciwnie – bywają lepsze i trwalsze, gdyż uczucia, prędzej czy później, przemijają, a biznes jest nader trwałym spoiwem, zwłaszcza jeśli dojdzie do tego przyzwyczajenie i – nierzadko – zwykła przyjaźń.

Nie wiemy też, jak układały się małżeńskie relacje książęcej pary. Czy byli sobie wierni? Wielu czytelnikom samo zadanie tego pytania może wydać się niewłaściwe, panuje bowiem przekonanie, że rozwiązłość seksualna to symptomy czasów znacznie późniejszych, a i innych kręgów kulturowych. Nic bardziej fałszywego. Ówcześni magnaci nader chętnie korzystali z uciech łoża, niekoniecznie małżeńskiego, do czego nie brak było okazji, choćby dlatego, że mnóstwo było kobiet zależnych od magnatów i to bynajmniej nie tylko córek (lub żon) chłopów pańszczyźnianych! Szczególnie jurni panowie utrzymywali w swych dobrach nawet całkiem spore haremy. Kto ma wątpliwości, niech przeczyta choćby listy Jana Sobieskiego do żony Marysieńki. W jednym z nich pisze np., że za młodu „jedną się kontentować nie tydzień, ale dzień jeden było niepodobna”. Oczywiście na ogół po ślubie haremy likwidowano (dało to asumpt Morsztynowi do napisania uroczego wierszyka pt. „Paszport kurwom z Zamościa”:

Książę Jeremi Wiśniowiecki

Подняться наверх