Читать книгу Potrójny. Historia brytyjskiego agenta w okupowanej Warszawie - Ron Jeffery - Страница 8

KRNĄBRNY JENIEC

Оглавление

Przygnieciony wstydem, że dałem się złapać do niewoli, następnego ranka znalazłem się w ciężarówce zmierzającej na wschód w kierunku Reichu. Co kilka mil od niemieckich jednostek przejmowano kolejnych jeńców brytyjskich. Wyłapywano ich pojedynczo lub w dwuosobowych grupach po stracie kontaktu z jednostkami macierzystymi. Operacja oczyszczająca była łatwa. Przekroczyliśmy granicę belgijską i zostaliśmy wyładowani na obszernej równinie porosłej trawą, przez którą przepływał leniwy strumyk. Kręciły się tam tysiące jeńców i choć widziało się różne mundury, Brytyjczyków było znacznie mniej niż Francuzów. Brytyjczycy stanowili pstrokatą mieszaninę, nieogoleni, zdeprymowani włóczyli się bezładnie. Było bardzo mało kompletnych mundurów. Nikt nie miał płaszcza. Francuzi natomiast wprost przeciwnie, byli dobrze zorganizowani, schludni, mieli mnóstwo tytoniu i góry ekwipunku. Rozłożyli małe namioty i, może niesłusznie, czuło się atmosferę rozluźnienia, jako że spokojnie podziwiali wiejski krajobraz i wydawali się bardzo zadowoleni z losu. Nie było miłości między dwoma sprzymierzonymi, jako że Francuzi byli tymi, którzy mieli, a my tymi, którzy nie mieli. Żołnierze brytyjscy spali na wolnym powietrzu i choć dni były słoneczne i ciepłe, noce okazały się wilgotne i zimne. W nocnej mizerocie zazdrościliśmy Francuzom ich namiotów, bo chłodna rosa przenikała nasze marne ubrania. Rankiem, zesztywniali i obolali, z trudem wstawaliśmy mokrzy, na pół zmarznięci i jeszcze bardziej wygłodniali.

Jedzenie było sprawą pierwszej wagi. Niemieckie kuchnie polowe gotowały dużo niezłej zupy. Francuzi, dobrze zaopatrzeni w menażki i sprzęt do jedzenia, mogli w pełni cieszyć się ciepłym jedzeniem. Niewielu Brytyjczyków miało jakiekolwiek wyposażenie.

Po prawie tygodniowej walce o fizyczne przeżycie z zaspokajanymi zupełnie podstawowymi, zwierzęcymi potrzebami wszyscy Brytyjczycy zostali wepchnięci do długiej kolumny ciężarówek z miejscami tylko stojącymi, otoczeni ze wszystkich stron Niemcami w hełmach. Ruszyliśmy na wschód do Niemiec. Po wielu męczących godzinach dotarliśmy do Trewiru, znanego turystom malowniczego miasta nad Renem.

Wysiedliśmy w olbrzymich koszarach z dużymi barakami. Zapoznaliśmy się po raz pierwszy z wieżami strażniczymi, solidnymi ogrodzeniami z drutów kolczastych i groźnie wyglądającymi karabinami maszynowymi wycelowanymi prosto na ogrodzony teren. W tym dużym obozie dla jeńców wojennych była przynajmniej kuchnia z dostatecznym wyposażeniem, żeby wszyscy więźniowie otrzymali przysługujące im racje. Niektórym powiodło się lepiej niż innym. Nadstawiając swojego niemieckiego ucha należycie, zdołałem dla dziesięciu chłopa, w tym i mnie, załatwić wejście w skład obozowej grupy roboczej. Dodatkowa praca zapewniała dodatkowe racje żywnościowe i nie mieliśmy wyrzutów sumienia, że byliśmy lepiej traktowani niż nasi bezrobotni bracia.

Jedna robota, w którą nas wrobiono, o mało nie zakończyła się nieszczęściem. Kazano mam wykopać głęboką latrynę w odpowiedzi na zwiększające się obciążenie tego rodzaju urządzeń, jako że bez przerwy nowe strumienie więźniów lały się do obozu. Wrodzona niechęć do wulgarności zakazuje mi żartować w tym miejscu, ale lanie jest tu słowem właściwym, jeśli ma się właściwe wyobrażenie praktyczne o sprawie. W południe duża część była gotowa i po południu robotę planowaliśmy skończyć i oddać do użytku.

Kiedy po powrocie z lunchu wróciliśmy z nowymi siłami i zapałem do dalszego machania łopatami i oskardami, spotkało nas nieprzyjemne zaskoczenie. Taka była jakość naszej porannej roboty, że wielu więźniów użyło już i w dalszym ciągu używało naszego dzieła, choć jeszcze nie było ukończone. Moja niemiecka elokwencja, że sprawcy powinni oczyścić to miejsce, trafiła na dwoje najbardziej paskudnych, głuchych i sadystycznych niemieckich uszu. Perswazje na nic się nie zdawały i kierując się fałszywą dumą z powodu niemożliwości spowodowania zmiany decyzji kontynuowania roboty, kategorycznie odmówiłem, w swoim imieniu i w imieniu pozostałych, zejścia do wykopu. Nasz wartownik był samym uporem. Spokojnie zamocował bagnet na karabinie i zagwizdał, przywołując na pomoc innych, którzy też natychmiast się pojawili, wykazując taką samą gorliwość. Szturchnął mnie bagnetem niezbyt delikatnie między żebra. Był gotów mnie przebić. Rozsądek zwyciężył. Śmierć dla ojczyzny to rzecz szlachetna i chwalebne poświęcenie, ale w tym przypadku, za radą moich mocno zalęknionych kompanów, zdecydowałem się żyć, by walczyć przy innej okazji o sprawy bardziej patriotyczne.

Nie bacząc na przykrości, jakie mieliśmy w południe, jak tylko skończyliśmy kopać latrynę, zażądaliśmy od wartownika, w imieniu Kultury, by umożliwiono nam kąpiel. Germańcy byli zawsze bardzo czuli na słowo „Kultura” i sugestia, że mogą niewiele mieć z nią wspólnego, odnosiła pożądany skutek. I tak wszystkich nas zaprowadzono do garnizonowej łaźni. Po rozkoszach gorącej wody i łaziennego (ostrego) mydła spotkał nas jeszcze jeden szok. W długich lustrach oglądaliśmy zdumieni nasze żałosne odbicia. W szczególności przygnębiał mnie obraz moich łydek, ongiś przedmiotu dumy, które teraz przypominały zapałczane patyczki.

Pewnego ranka długa kolumna więźniów wymaszerowała w kierunku miejscowej stacji kolejowej. Procesja, otoczona wartownikami, wlokła się w akompaniamencie gwiżdżącej szyderczo młodzieży wyrażającej w ten sposób swoją pogardę i wiarę w zwycięstwo swastyki. Nasz niechlujny wygląd niewątpliwie zachęcał do takiej reakcji. Kto nie chciałby przylać takim parszywcom? Wartownicy też okazali się inni. Żołnierze frontowi, którzy nas złapali, byli innego gatunku, znacznie lepsi niż żołnierze z tyłów pragnący wykazać moc swojego ducha bojowego surowym traktowaniem więźniów, nad którymi mieli teraz władzę. Byliśmy zmuszani do zbyt szybkiego marszu, biorąc pod uwagę wielu osłabionych, a czasem rannych więźniów. Postępujący przede mną chłopak w mundurze polowym chwiał się na nogach i potknął w szybkim marszu, przychyliłem się więc, by podnieść na nogi kolegę, kiedy dostałem potężnego kopniaka z tyłu. Wściekły odwróciłem się do wartownika, który mnie kopnął, i poczęstowałem go płynnie po niemiecku historią całego jego nieślubnego pochodzenia. Inny Szwab, słysząc oznaki buntu, podbiegł i natychmiast położył mnie na ziemię potężnym uderzeniem kolby w sam środek pleców. Od tego uderzenia gra w golfa często wywołuje spazm bólu akurat w momencie największego rozmachu. Niezła wymówka, że nigdy nie byłem dobry w golfa!

Jakąś pięćdziesiątkę więźniów ładowano brutalnie do zamkniętych wagonów dla bydła. Zamroczony jeszcze po uderzeniu, wciągnięty zostałem do pociągu i umieszczony w pobliżu jednego z małych otworów wentylacyjnych znajdujących się w każdym rogu wagonu pod sufitem.

Nasza psychiczna i fizyczna udręka trwała, a pociąg turkotał w pięknej słonecznej pogodzie, tocząc się w obrazkowej dolinie Renu. Wagon był szczelnie zamknięty z wyjątkiem tych dwóch szczelin wentylacyjnych i wszyscy stali w tłoku. Porządne gospodarstwa, lasy sosnowe prowadzone z teutońską starannością migały w ostrym kontraście z naszą nędzą i upodleniem.

Czasami godzinami staliśmy w polu, z dala od czegokolwiek, bez żadnej przyczyny, a wartownicy kursowali bez przerwy wzdłuż pociągu. To zatrzymywanie się i ruszanie trwało jakieś trzydzieści sześć godzin, w czasie których nie otwarto ani na chwilę drzwi wagonu, nie dostarczono jadła ani napoju. Dopiero późnym popołudniem drugiego dnia zatrzymaliśmy się na małej stacyjce. Nieznośny głód i pragnienie, brak toalety wraz z niesamowitym przepełnieniem, wszystko to stwarzało prawdziwe piekło na ziemi. Ci, których siły zawiodły, padali, często jedni na drugich, i ci na wierzchu mieli lepiej, bo nie leżeli w nieczystościach zalegających podłogę. Otwarto wreszcie drzwi i osobno z każdego wagonu, pod silną eskortą wyprowadzano nas na pobocze. Pielęgniarki Niemieckiego Czerwonego Krzyża rozdawały zupę z chlebem. Wielu było zbyt słabych, żeby jeść, dawali się jednak przekonać, żeby coś przełknąć. Kto wie, kiedy będzie następny postój?

W czasie kiedy poszczególne grupy jadły, a raczej żarły na peronie, ich wagony myto silnym strumieniem wody z węża. Podłogę następnie pokrywano słomą, luksus w porównaniu do poprzednich warunków. Po powrocie do wagonu sprytnie ulokowałem się z powrotem w rogu, w korzystnym miejscu. Wagony znów pozamykano i czekaliśmy kilka godzin, zanim podjęto podróż.

Z tego zajęcia miejsca pod szczeliną wentylacyjną odniosłem istotną korzyść. Oczekując w rezygnacji, podparty w rogu wagonu, kiedy pociąg znów ruszy, usłyszałem nagle przechodzącego Niemca pytającego, czy ktoś nie potrzebuje jeszcze chleba. Okazało się, że wszyscy więźniowie zamknięci już byli w wagonach, a na stacji pozostało wiele niezjedzonego chleba. Zapewniłem żołnierza, że nasz wagon chętnie skorzysta. Dobrze się złożyło, że w innych wagonach nie zrozumieli oferty i że nie zauważyli, ile chleba dostaliśmy przez wentylator. Chociaż to ja byłem sprawcą tego szczęśliwego obrotu sprawy i kusiło mnie, by zatrzymać znaczną porcję dla siebie, pohamowałem się. Tytułując starszego wiekiem podoficera znacznie powyżej jego rangi, zasugerowałem, żeby chleb rozdzielić po równo. To posunięcie zaakceptowano chętnie i kiedy każdy z więźniów miał kawał chleba na czarną godzinę, nastrój i morale w wagonie znacznie się poprawiły. Niektórym z bardziej uzdolnionych udało się zrobić solidną dziurę w podłodze, i chociaż nie była to najwygodniejsza z toalet, okazała się niezwykle przydatna, podnosząc stan higieny w wagonie.

Rankiem czwartego dnia, a może był to piąty, warunki znów strasznie się pogorszyły. Chociaż improwizowana toaleta i słoma na podłodze trochę pomagały, wielu z godziny na godzinę opadało z sił. Połowa z nas leżała lub siedziała skurczona. Ja na plecach miałem stłuczenie wielkości piłki nożnej po uderzeniu kolbą, co boleśnie uniemożliwiało mi siedzenie. Tkwiłem żałośnie podparty w rogu wagonu. Wreszcie pociąg się zatrzymał. Koniec podróży. Mała stacyjka nazywała się Szubin, dawniej leżała w polskim Korytarzu, teraz włączono ją do Reichu. Uzbrojeni Niemcy byli wszędzie, otwarto wagony i głośne rozkazy rozruszały nas. Żołnierze, którzy przybyli, by nas eskortować do obozu dla jeńców, byli najwyraźniej zaszokowani stanem nowego transportu. Ich dowódca, starszy wiekiem Niemiec, pułkownik noszący medal z pierwszej wojny światowej, nie owijał w bawełnę i wygarnął strażnikom pociągu i dowodzącemu porucznikowi pełnym głosem tę nieludzką Schweinerei.

Warknięto rozkaz, by nam pomóc w wydobyciu się z wagonów, i nieprzyjacielscy żołnierze, odłożywszy karabiny, robili, co mogli, by nam pomóc. Większość z nas wygramoliła się samodzielnie, ale niektórych, co starszych, trzeba było wynieść na noszach, umieszczono ich potem w tyle ciężarówek i odwieziono. Warunki w innych wagonach musiały być nawet gorsze niż w naszym. Niemieckie koce wojskowe pokrywały niektóre nosze, ponury dowód rygorów niemieckiej gościnności.

Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, stosunkowo poprawne traktowanie nas potem, można wywnioskować, że pojmanie tak wielkiej liczby jeńców w krótkim czasie przeciążyło wszelkie obozy, bazy, środki komunikacji, co było widoczne dobitnie po naszym przybyciu do Szubina. Trzeba też zaznaczyć, że traktowanie jeńców wojennych innych narodowości, szczególnie Rosjan i partyzantów, stawało się morderczo barbarzyńskie w miarę postępu wojny.

Długa kolumna wlokła się powoli wzdłuż głównej ulicy miasta i wielu z nas pomagało słabszym, mimo skrajnego wyczerpania. Polscy cywile, jeszcze niedeportowani przez nowych panów, stali wzdłuż ulicy i otwarcie lali łzy nad naszym losem. Zaraz za miastem znajdowała się szkoła zakonna przekształcona w obóz. Wiele akrów z pięknymi budynkami szkolnymi i drzewami otoczono teraz podwójnym ogrodzeniem z drutu kolczastego z regularnie rozstawionymi wieżami wartowniczymi. Jeden z budynków, do którego wniesiono tych na noszach, przekształcono w szpital. Resztę umieszczono w różnych klasach szkolnych z wielopiętrowymi drewnianymi pryczami, na każdej pryczy był wypełniony słomą siennik. Po raz pierwszy od wzięcia do niewoli można było wyciągnąć się wygodnie i umożliwić Matce Naturze przezwyciężenie naszego osłabienia wywołanego przeżyciami ostatnich dni błogosławionym, głębokim snem. Przez kilka dni, kiedy leżeliśmy jakby w odrętwieniu, wartownicy zachowywali się powściągliwie, i choć głód dokuczał nam bez przerwy, odzyskaliśmy nieco sił. Jedna gruba kromka wojskowego chleba, kawa erzacowa i miska wodnistej zupy stanowiły dzienną rację. Przy pompie na dziedzińcu można było się umyć i wracać do zdrowia w cieple słońca. Życie trochę się unormowało. Zarządzono zbiórki na apel i z niemiecką starannością wszyscy więźniowie zostali spisani według nazwisk, ponumerowani i zadokumentowani, włączając adresy domowe i zawody. Tych, którzy mieli odpowiednie kwalifikacje, zatrudniono w obozie jako kucharzy, szewców, elektryków, ogrodników i tym podobnych, a jako że nie było wśród nas oficerów, starsi podoficerowie podjęli przywództwo nad swoimi grupami i byli łącznikami z niemieckimi władzami. Chociaż myślałem zachować moją znajomość niemieckiego w tajemnicy, jakoś rzecz się wydała i naciskano na mnie, bym służył pomocą jako tłumacz w różnych okolicznościach. W szpitalu stałem się bardzo pożyteczny dla chorych, co miało tę korzyść, że dostawałem dodatkowe pożywienie i czasem nieco tytoniu. Udało mi się też przemycić wiele bochenków chleba z kuchni szpitalnej dla kolegów w innych częściach obozu. Niemniej dieta była spartańska i głód doskwierał bez przerwy setkom więźniów zapełniających teraz obóz. Doszło do nas kilka paczek Czerwonego Krzyża i rozdzielaliśmy je skrupulatnie, żeby każdy miał kawałek czekolady, parę cukierków czy innych delikatesów, nie wspominając rozkosznych, a tak oczernianych plasterków mielonki z puszek. Z jednego przydziału paczek otrzymałem całą puszkę słodzonego mleka skondensowanego Nestlé. Po wsunięciu całej puszki za jednym zamachem czułem mdłości przez parę godzin, ale wzmocniło mnie to bardzo.

Normalna dieta dzienna zawiera wiele niezbędnych składników, które uważa się za coś oczywistego, dopiero wyeliminowanie ich z diety, jak to było w naszej opłakanej sytuacji, powoduje uczucie pożądania specyficznych pokarmów, które odczuwaliśmy i na co wszyscy się uskarżali. Przekazywanie paczek żywnościowych nabrało właściwego rozpędu później w czasie wojny, kiedy to przypadała jedna cała paczka na jeńca tygodniowo. Z czasem dzięki szczodrości Czerwonego Krzyża i razem z podstawowymi racjami żywnościowymi niektórzy jeńcy wojenni jedli jakościowo lepiej niż przeciętny żołnierz niemiecki. Pamięć bywa krótka. Wiele wdzięczności należy się Czerwonemu Krzyżowi.

Po skatalogowaniu potencjału zatrudnieniowego wszystkich więźniów Szwaby zaczęły wysyłać grupy robocze na harówkę poza obozem. Większość chętnie brała w tym udział, by opuścić to olbrzymie więzienie i zobaczyć trochę świata poza drutami kolczastymi. Rozeszła się też plotka, że jest tam lepsze jedzenie i w ogóle lepsze warunki, stąd wiele osób starało się o włączenie do tych grup. Prawie każdego dnia grupy więźniów najczęściej złożone z jakichś dwudziestu osób, opuszczały obóz z kilkoma wartownikami pod komendą Unteroffiziera (podoficera). Nowi więźniowie przybywali do obozu i zakwaterowywano ich na miejsce tych, którzy opuścili obóz, i procedura rejestracji rozpoczynała się od nowa.

Szubin był centralą odpowiedzialną za dostarczanie niewolników i administrowanie dużego rejonu. Kiedy wszystkie te wyprawy z obozu miały miejsce, moja rola jako tłumacza, poza zaletami, miała strony ujemne. Utrudniała dołączenie do grupy roboczej, co pociągało mnie nie tylko ze względu na możliwość popatrzenia na świat. Odzyskałem teraz w pełni siły fizyczne i psychiczne po depresji, jaka opanowuje wszystkich żołnierzy w wyniku pierwszego popadnięcia w niewolę. Determinacja, by nie przesiedzieć reszty wojny za drutem kolczastym, stała się moją obsesją i wszystko wskazywało na to, że ucieczka z małej grupy będzie łatwiejsza niż z dobrze strzeżonego obozu głównego. Podjąłem decyzję o ucieczce. Pierwszym krokiem było zrezygnowanie z roli tłumacza, aby nie było żadnych zastrzeżeń co do opuszczenia Szubina pod pretekstem wykonywania pracy potrzebnej nazistom. Przedstawiałem nowym przybyszom z pewną znajomością niemieckiego zalety funkcjonowania w charakterze tłumacza i oczekiwałem, że ktoś mnie zastąpi.

Przed włączeniem się do grupy roboczej, dzięki łapówkom, handlowi wymiennemu, wreszcie krzykliwemu wręcz ogłaszaniu, zdobyłem mapy Polski, kompas oraz manierkę. Jeśli spojrzeć na to z perspektywy czasu, planowanie to było straszną amatorszczyzną, ale miało też rolę terapeutyczną, dawało rację życia i przedmiot obmyśliwań. Parę przyciszonych słów z jednym czy z dwoma bardziej przystępnymi strażnikami pozwoliło mi zorientować się, która z grup roboczych odpowiada najbardziej moim potrzebom. Ogólnym planem było przedrzeć się przez obszar okupowany przez Niemców i przedostać się na tereny w rękach rosyjskich. Planowano zakwaterować kilkunastu więźniów około dwudziestu mil na wschód do pracy przy obwałowaniu kanału. Rankiem któregoś czerwcowego ranka zebrano nas, każdy otrzymał polski płaszcz kawaleryjski, menażkę i parę drobiazgów jako wyposażenie na nową karierę. Na dodatek do map i innego sprzętu potrzebnych w ucieczce odwiedziłem także nasz warsztat szewski i zorganizowałem parę solidnych butów. Cały obóz musiał paradować, a żołnierz niemiecki przechadzał się po szeregach w poszukiwaniu swojego obuwia. Buty były dobrze schowane i włożyłem je dopiero na drogę rankiem w dniu wymarszu z obozu.

Unteroffizier przeszukiwał ubrania i sprzęt, ponieważ jednak ucieczki nie były jeszcze ulubioną rozrywką więźniów, robił to niedbale i niczego nie znalazł. Mały kompas był tak starannie schowany, że skromność nie pozwala mi mówić, gdzie go na sobie ukryłem. Na stacji świeciło piękne słońce, kiedy czekaliśmy na pociąg. Najróżniejsi cywile polscy porozumiewawczo, ostrożnie mrugali do nas pełni życzliwości i wiele papierosów i tytoniu przewędrowało ukradkiem do brytyjskich kieszeni z wielkim ryzykiem dla dawców.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Potrójny. Historia brytyjskiego agenta w okupowanej Warszawie

Подняться наверх